Waldemar Okoń – poeta, historyk sztuki


 

Waldemar Okoń ‒ Wiersze północne

 

Wiersze powstałe w Leningradzie (1988/1989)
i we Wrocławiu (1989)

 

Tego roku

Chrystus zmartwychwstał w Leningradzie

zobaczył  tłustą kobietę

która zakochała się w wieku 50 lat

po raz pierwszy

zobaczył malarza bez nóg

który malował akwarelą

widoczki dla turystów

zobaczył pustkę kolejek

stojących po bilety do teatru

wiedział że przedstawienie

niedługo się zacznie

że będzie w nim głównym aktorem

wystarczy ustawić płonący krzyż

przywołać kilku ludzi

aby pomogli artyście wspiąć się

wyżej niż inni mogą

dosięgnąć wzrokiem

a teraz kilkugodzinne umieranie

oczywiście nie naprawdę

teraz nic nie jest naprawdę

po to by po przewidzianym czasie

widzowie mogli napić się wody

przemienionej w wino

w bufecie będą też kanapki z serem i kiełbasą

będzie sok z cierpkich gron

podawany w półlitrowych butelkach

 

następnego numeru nie będzie

musimy zdążyć do domu

artyści są zmęczeni

niedźwiedzie i tresowane małpy

poszły spać

zmartwychwstały Chrystus

wolno opuścił salę widowiskową

wiedział że tym razem

nie udało mu się zmartwychwstać do końca

że pozostała niezupełnie przywrócona mu

część jego ciała

tam – pod stalowym pułapem

oświetlonym pełnią reflektorów

wiedział że jego pełnia nie została ujęta

we właściwe ramy

pokory i zachwytu

nie mógł niczego poprawić ani powtórzyć

zmartwychwstaje się raz do roku

późnie trzeba żyć tym światłem

które zostało zaczerpnięte

z cudzych rąk przybitych do krzyża

 

na ulicy trwał zwykły dzień

miłość przelewała się nasieniem

z ciała do ciała

obrazoburcy śpiewali

stojąc pod amfiladą soboru

beznogi malarz kończył pracę

dzisiaj nie sprzedał niczego

może jutro

kobieta spała zmęczona miłością

uprawianą w niewygodnym łóżku

które kupiła jeszcze jej matka

zaraz po zwycięstwie rewolucji

Chrystus był sam

jego miłość była daleko

może dlatego że to on

miał być największą miłością

lecz w tym roku mu się nie udało

może w przyszłym

lepiej zaprezentuje się tym

którzy wierzą

i niewierzącym

może wtedy uda mu się wolniej umierać

aby spektakl mógł dłużej trwać

nawet po godzinie

w której odjeżdża

ostatni autobus.

 

 

 

Coś we mnie naruszono

równowagę ciepła i zimna

krwi i oddechu

błąkam się przytłoczony cielesnością

przyparty do muru

który trwa wiecznie

ja uderzający słowem w obcy język

jak taranem z waty

ja modlący się sobie tylko znanymi gestami

tuż pod obrazem który jest

Bogiem Wcielonym i Obecnym

nawet po zmroku

gdy zgasną świece

 

wiem że żebraczka stojąca pod cerkwią

nie pragnie niczego zmienić

dlatego oddaje mocz

oparta o drzewo odarte z liści

i ze skóry

wraz z przedwczesnym upadkiem cielesnym

człowieka.

 

 

 

Maria

to jest jakieś imię

pamiętam

nieznane tu

od lat

Marie umierają śniąc o niebiosach i dziewictwie

a właściwie nie umierają

lecz zasypiają spokojnie

 

moja Maria nie zasnęła

przesunęła się za oknami

przesunięto ją –

nie znając swojego imienia

dla niepoznaki miała na palcu obrączkę

w ręku torbę z zakupami

najprawdopodobniej chciała uciec do Egiptu

ale nie znała drogi

jej opiekun był w Afganistanie

nie mógł jej pomóc

a dziecko

jeszcze się nie narodziło

stąd popłoch w oczach

oczekujących zwiastowania

 

ja też nie mogłem jej pomóc

ponieważ moje imię

nie jest tu znane nikomu

nigdy byśmy się nie spotkali

ani w czasie ucieczki

ani powrotu.

 

 

 

Moja próżność

zaspokojona tłumem kobiet

przepływa razem ze mną

ponad lampami

o niespokojnych amplach

jest wyszukana i trwała

jak wiersze

zna swoją niepowtarzalną cenę

wystarczy zawołać

a zgłosi się przy drzwiach

przy wyjściu z metra

i rozmieni na drobne każdy banknot

każdą mieszkankę krainy

oczekiwania

na kolejną stacje

na oczy zamknięte

między nogami.

 

 

 

To nie ma sensu

przeciskać się przez szczeliny

biec po ścianie

walczyć o życie z cieniem

który ogarnia połowę mojego mózgu

jestem owadem

rysuję się niewyraźnie

kredą pod stopami

 

to nie ma sensu umierać

na schodach w piwnicy

w kolejce po fotografię

na której jestem inny niż  w życiu

na której wschodzę jak księżyc

przypominam o świetle

wypełniającym od wewnątrz czaszkę

przypominam że może zranić –

 

to nie ma sensu ukrywać

iż jestem na podobieństwo

jedynie w swej istocie

ponieważ Bóg nie ma moich lat

ani córeczki śniącej o łagodnych koniach

na których można przepłynąć

jezioro dzieciństwa lekko

zwiewnie

pod powiekami

nieba.

 

 

 

Ten zapis trwa nieustannie

śledzę go

jestem śledzony przez litery

ukrywające się pod powłoką papieru

wiem że muszę przegrać

nie można wygrać z literą

ze sztuką ze słowem

przychodzącym na końcu

 

ludzie nie myślą już o rzeczach ostatecznych

nie zapisują w spadku swojego życia

śledzę ich

staram się zrozumieć

ja – papierowy książę

tafla poruszana wewnętrznymi prądami

mam źrenice i zielone spodnie

na których widać plamy

starej spermy

 

ten zapis trwa nieustannie

ślady po życiu

które przyszło niespodziewanie do nas

i wypełniło nasze głosy krzykiem

zapisującym przesłanie

do ludzkości.

 

 

 

Na pomnikach nawołują do czynu

w oranżeriach pomarańcze

z meszkiem na liściach

okrągłe bose

lub bez nóg

nie mają swojego pomnika

trwają

są niewinne i gorące

 

pod pomnikiem ja

kapryśny

z papierosem

z pomarańczą

która pęka abym mógł żyć

dłużej niż czyn

nazywany zbyt wyraźnie

zimny

w butach za dużych o numer

albo dwa.

 

 

 

Tego dnia

obłoki miały szczególnie szlachetny wyraz

ja byłem bezsilny wobec piękna

nie pragnąłem zwycięstwa

w tej nierównej walce

człowiek nie może zwyciężyć

pragnąłem czegoś więcej

niż obojętności

tego dnia leżałem porzucony przez życie

na brzegu obcego morza

moja twarz nie wyrażała niczego

składała się wolno z kamieni i fal

marszczyła wraz z wiatrem

stawała bardziej bezwzględna

wobec mew i przepływających statków

rdza pokrywała moje płuca

szlam otaczał lędźwie

tego dnia obłoki płynęły na północ

nie był to znak ani przesłanie

wiedziałem że piękno objawia się niekiedy

pod postacią chleba lub mgły

skrapla się jak pot po wysiłku

i może opaść na bezsilnego człowieka

 

nie mogłem czekać aż moja twarz rozkruszy się

pod uderzeniami wiatru

musiałem odejść

porzucony na brzegu obcego morza

tego dnia obłoki miały szczególnie szlachetny wyraz

a ja pragnąłem odczytać zwycięstwo

z ich oczu i piersi

opadających pod moje stopy

bezwładnie.

 

 

 

Dramaty przechodzą na drugą stronę

nie mieszczą się

w trzech jednościach

nie są jednością

są znużeniem

głosem wołającym na pustyni

ciemną stroną księżyca

 

gryzą wędzidła

pragną być kochane

i dobrze się skończyć

nie marzą już o świetle rampy

przestały marzyć na początku odsłony

poszukują punktu kulminacyjnego

aby wszystko stało się jasne

i mogło zmierzać ku rozwiązaniu

 

na drugiej stronie nikt nie czeka

jest tak samo

inne dramaty cisną się

potrącane przez przechodniów

prawo moralne tkwi w nich

jak guz piersi śmiertelny

konflikty stają się pozorne

racje trudne do określenia

nie klaszczemy kiedy ktoś zaczyna grać

inną rolę lub gdy zapomni kwestii

przechodzimy ponieważ na środku

śmierć poraża jeszcze szybciej

niż w dramacie.

 

 

 

Nikt nie może mi pomóc

jestem pierwszą osobą

będę w pierwszej osobie

umrę w niej

i zmartwychwstanę

aby żyć wiecznie

jak oznajmia pismo

w szczęściu lub upodleniu

w zależności od tego

kto będzie mnie sądził

i czy zrozumie moje wyjaśnienia

wybaczy pychę

ograniczoną jedynie doczesnością

i tym że  żyję wśród roślin

których jedynym celem jest

pozbyć się liści

i zasnąć

do następnego

poronienia.

 

 

 

Rzeka płynie za oknami

za mną płynie

dojrzewa

nikt nigdy nie pragnął jej wstrzymać

jedynie uspokoić

wprowadzić w stały nurt

z kamienia

 

kiedy dopłynę do mojego Styksu

nie poczuję nawet

jak zmieni się smak wody

jak ruchy staną się wolniejsze

a myśl bardziej ociężała

nie będzie wtedy okien

ani tam kamiennych

będzie pływak wyciągnięty

na nieznany lad

przez ręce

których nie ma.

 

 

 

Ryba która się jeszcze nie narodziła

chce pływać płodzić i oddychać

prądem strumieni

wystarczy potrzeć jej płetwy

a na palcach pojawi się krew

blada

szlachetna

jak wszystkie konstrukcje

rozumna.

 

 

 

Tam malują obrazy

rżną gołe dziewczyny

żyją pełnią życia

w raju

a w piekle

obrazy są zbyt późne

dziewczyny ubrane

życie nie do końca spełnione

ponieważ umarli mają małe serca

i słabe członki

z których nie spływa nic

oprócz prochu

połykanego przez muchy

znudzone pieprzeniem

na brudnej szybie.

 

 

 

Jest tutaj ulica Prawdy

przecina Socjalistyczną i Rozjezdną

zniszczone domy

zmęczeni ludzie

atelier w którym ktoś

szyje szmaciane lalki

nie ma ulicy Dobra

ani Szczęścia

szczęście jest oczywistością

podobnie jak nadzieja

lub koniec naszego życia

 

czerwone nosy pajaców marzną na wietrze

pluszowe misie machają łapkami

z niskich okien sutereny

w kinoteatrze premiera

w niebie kolejna dziura

niewiele się już może zdarzyć

tym którzy posiedli prawdę

i żyją z nią jak z posiwiałą żoną

niekiedy rozpruwając brzuchy lalkom

by zobaczyć że w środku

jest tylko wata

która na deszczu zamienia się

w brudny ochłap

rozjezdnych dróg

prowadzących do stacji

Powstania.

 

 

 

Muszę poruszać się na szczudłach

jestem wtedy wyższy

bardziej widoczny

nikt nie dostrzega

że szczudła to forma

ukrytego kalectwa

jarmarczna sztuczka

która ma przyciągać widzów

 

moje szczudła ulepiłem sam

ze śliny i patosu

mogę je zwinąć i ukryć

mogę zmienić w naczynie

na którego dnie

pozostanie gorzka pestka

treści istotnej

 

szczudła pozwalają przetrwać

komuś tak niepozornemu jak ja

lśnią kolorami tęczy

bawię malców oczekujących

że spadnę z nieba i zabiję się

na trotuarze

jednak do tego nigdy nie dojdzie

ponieważ patos przetrwa wszystko

nawet mnie

nawet słowo

którego ostatecznie

nikt nie wypowiedział

do końca.

 

 

 

Mrowisko

liczy trupy

przenosi jajeczka

chce żyć wiecznie

natchnione wolą przetrwania

 

nie wynika stąd żaden wniosek

poezja mieści się

pomiędzy życiem a śmiercią

obok wersów o trupach i jajeczkowaniu

opiewa pierwsze brzmienie

pierwszego wyrazu

nie prowadzi do jakichkolwiek rozstrzygnięć

pozwala na niewinną zabawę

na ofiary znikające bez śladu

i bez głosu

pod butem nabrzmiałym

od łez.

 

 

 

Pulsujemy

niedługo święta

pulsary z galaktyki poczęcia

i przyjdzie mróz

narodzimy Syna i ziemię nową

jak ze snu

pulsujemy odlegli i święci

na kantyczce wyjętej ze zdjęcia

które przechowuję

tuż pod serca powierzchnią

zastygłej o tej porze roku

 

odległości i chłodu

podwójne pęta.

 

 

 

W bibliotece plamy na papierze

obeliski

toaleta na prawo

trzeba trafić dokładnie w środek

księgi

tam ukryto odpływy liter

opowieści o staruszce akuszerce

która przyjęła pięć tysięcy dzieci

o hipochondryku

który chciał się powiesić

w dniu urodzin

o butach ze skóry kangura

o upadku cudzego świata

 

tuż za okładką obrazki

gołębie trzepoczą skrzydełkami

lokomotywa połyka przestrzeń czasu

lira dźwięczy jak miedziany pieniądz

 

niczego się nie nauczyłem

słyszę płacz dzieci

ktoś trzaska drzwiami

ktoś sprzedaje buty

wiesza się lub trafia w sam środek

wyjścia.

 

 

 

Wiedziałem że to jest niepełne

niedojrzałe

brak struny

kręgosłupa

nie jestem malarzem

umieram szybciej niż inni

dławię się ością nocy

przełykam samotność

nie powstają obrazy

godne XXI wieku

 

moje punkty ulegają przerwaniu

nawet one

trwałe jednostajnie

możliwe do połączenia

kręgosłupem wyprostowanym

ponad jedno życie

ponad siły człowieka

który nie brzmi dumnie

nawet uderzony w twarz.

 

 

 

Nie można umrzeć od piękna

ono nie istnieje w sposób tak prosty

jak trucizna

objawia się

dotyka powiek

przeszywa i ślepnę

nie mogę zobaczyć moich oczu twoimi

zapominam jak smakuje łza

przewiercająca skałę

i wodospad nie potrafi już

ukryć naszej groty

w której mokre ciała

pięknie umierają

nie mogąc umrzeć

naprawdę.

 

 

 

Wiedziałem że coś się odkrywa

odsłania bez mojej woli

kraina miasto dotąd nieznane

wiedziałem że latają tam zeppeliny

unoszone ciepłem twojego ciała

że w każdym z nich lecą mężczyźni

z rudymi brodami

pochlebcy spragnieni wody u źródeł

spuszczający się po linie

tuż obok misy brzucha

ulic i zaułków bioder

wiedziałem że odkrycie to

nie jest na miarę epoki

i dlatego przeciąłem liny

zabiłem mężczyzn

odsłoniłem dziką i nieprzymuszoną

wolę.

 

 

 

Leningrad pozostał daleko

pochłonięty przez olbrzyma

ze śniegu i mgły

a my istniejemy

pochłaniamy słowa i chleb

dzwonimy niewidzialnymi dzwonkami

odbieramy przynależny nam przydział nocy

jest cisza

pozostawiona tu przed nami

przez ludzi których już nie ma

którzy na fotografiach

patrzą śmiało w oczy

są odpowiednio ubrani i ogoleni

a ja niepotrzebnie o nich mówię

ponieważ przebywają już

w niebie albo w piekle

ci w czyśćcu się nie liczą

ich przydział czasu podlega umorzeniu

na rzecz wiecznej szczęśliwości –

 

nasze dzwonki stają się widzialne

olbrzymieją

lepią do nóg

jak śnieg i mgła

zmieszane ze świeżą krwią

śliną i słowem.

 

 

 

 

Według Pawła N. Fiłonowa

Kobiety leżące na wznak

mężczyzna przybity własnymi rękami do krzyża

zwierzęta o martwych oczach

święta rodzina głaszcząca psa

robotnicy głodujący bez winy

wprowadzają nas

w światowe kwitnienie przyszłości

chcą coś powiedzieć

nie potrafią się uśmiechać ani tańczyć

formułują niewyraźne zdania

które rozpadają się pod palcami

zdobywcy miasta

to on rozumie przemiany

zachodzące na płótnie

to on zniszczy miasto

ponieważ jego złota twarz

ciężka jest od władzy

danej mu przez ludzi

na jedno umarłe pokolenie

 

jeżeli urodzi się ktoś podobny do niego

to zabij go w kołysce

nie patrz jak dusi węże

nie pochwalaj śmierci zwierząt

głód i śmierć są formułą bez wyjścia

nie analizuj wtedy nowej sztuki

zabij własnymi rękami

choćby na płótnie.

 

 

 

Nie ma tu

trzeciego człowieka

moja poezja dzieje się

między nami

tobą i mną

trzeci człowiek chce wejść

posłuchać o czym mówimy

nie potrafi

nie zna drogi ani języka

jest zwyczajnym pracownikiem

biura rzeczy nieistniejących

domaga się dopuszczenia do naszego stołu

chce zobaczyć jak zasypiamy zespoleni

lub jak oddalamy się od siebie

nie pogodzeni z rozłąką

trzeci człowiek kiedyś odnajdzie nas

przeczyta

ale będzie już za późno na wyjaśnienia

dlatego moja poezja dzieje się miedzy nami

jest próbą tłumaczenia

niejasnej sfery

życia

posiadania.

 

 

 

Uspokojenie

płomyki pod morzami wieczoru

gasną

jeszcze poruszają strunami

gitary świata

nasza melodia to Adagio

z Concierto de Aranjuez  Joaquina Rodrigo

smakuję brzmienie obcych nazw

są słodkie jak daktyle

jak skupiona w dźwięku palma

pestka której nie można rozgryźć

bowiem zamyka w sobie drzewo

karbunkuł i poszum liści

 

nazwy biegną dalej

pragną pokonać mnie lub zabić

złote płomyki już nie parzą

nie mogą wydobyć się spod fali

uspokojenie jest w środku gorzkie

nasza melodia kończy się jednym tonem

który będzie trwał dłużej

niż Adam i Ewa

po wypędzeniu.

 

 

 

Kalejdoskop

pamiętasz

znaczone karty

gra va banque

o najwyższą stawkę

poruszane szkiełka

tworzą sztukę

niepowtarzalną

podobnie jak my

jedyni

pragniemy wierzyć

w jeden ruch dzień

kolor kart i włosów

ktoś naznaczył nas

przed narodzeniem

piętnem oddania

tajemniczą więzią

pozwalającą przetrwać

czas życia

i umrzeć pod karuzelą

bez madonn i bez  świętych

aż do następnej wygranej

lub kresu

ciała

przekwitanie.

 

 

 

Trzeba być mną

aby dostrzec

kiedy kończy się poezja

i rozpoczyna proza zdań

pisanych monotonnie

biegnących jak skarabeusze

święte żuki o mądrych skrzydełkach

i błyszczących wnętrzach

aby zrozumieć jak trudno jest przerwać

dźwięk dzwonu który rozbija moją czaszkę

jednym uderzeniem fali

tsunami o niespokojnej grzywie

i pienistym odwłoku

 

trzeba być mną aby zamienić się w złoty posąg

pod dotknięciem twoich ust i krocza

tak odległych od siebie

miejsc pokarmu

i poznania

bez granic.

 

 

 

Coś o Bogu

o rozpadzie postaci

prześladuje mnie

niszczy przez chwilę

kiedy stoję pusty w środku

bez myśli kierującej dłonią

by wyrzeźbić jeszcze jedną fizjonomię

dobrego starca o zimnych oczach

i nieokreślonej szacie

niedbale zapiętej na ramionach

 

coś o Piśmie

o tym jak trudno jest przeczytać

pierwsze słowo

prześladuje mnie kiedy idę przygięty

horyzontem

wiem że jutro nie przyjdzie

w takiej postaci w jakiej go oczekujemy

scalonej

pełnej

nieustannie  żywej.

 

 

 

Dwie gałązki

splecione z ogrodzeniem

przypominają  koronę cierniową

lub niewyraźny zarys kwiatu

który kwitnie tu

aż rdza ogarnie zieleń

i zniszczy najpierw liście

potem płatki

i na końcu kolce

broniące przystępu

do drugiej strony

ogrodu

przejścia.

 

 

 

Długie ulice Karola Marksa

nie mają końca ani początku

podobnie jak śnieg lub wiatr

wiejący biednemu w twarz

nie można stamtąd odejść

trzeba dążyć uparcie

przecierając szlak własnymi rękami

aż pojawi się jasny portret

okolony siwiejąca brodą

i spojrzenie wpatrzone uważnie w  przybysza

wtedy należy przywitać się

oraz stanąć na baczność

ponieważ niedługo spełni się

szczęście ludzkości

albo przynajmniej przyjedzie tramwaj

numer 20 i zabierze nas

w stronę placu Engelsa

lub placu Lenina

tam będzie bliżej zachmurzonego nieba

pobladłego nagle pamięcią władcy

którego już nie ma wśród nas

od pewnego czasu.

 

 

 

 

 

Wiersze północne – Ermitaż

 

 

Według rzeźby L. Lorenzetto

Na delfinie

martwy chłopiec

rzeźba ogrodowa

wdzięczna

jak muszla która musi zasnąć

nie odkryta

przez poławiaczy pereł

przechodzących obok niej

po dnie morza

o największej w tym miejscu

głębokości.

 

 

 

Według anonimowej rzeźby egipskiej
z XV wieku p.n.e.

Pisarz egipski

blok podzielony na części

jedna zamknięta

druga otwarta uśmiechem

unoszonym ku łodzi ust

w czasie odpływu księżyca

w stronę wysp niewiadomych.

 

 

 

Według kartony G. Romano

Fresk

słonie i tryumfatorzy

na ścianach tysiące istnień

poszukuje odpowiedzi

na pytanie jak ożyć

jak posiąść ciepło

i drugiego człowieka

który stoi tuż obok

który patrzy

i odchodzi znużony

tryumfem

nad umarłymi.

 

 

 

Według Tycjana

Grzesznice o zwężonych źrenicach węża

pragną oczyścić się z brudu

przylepionego do nich

jak nasienie kochanków

którzy zapłacili wysoką cenę

a teraz nie pamiętają

ciała za włosami blond ukrytego

przypadkowego stosunku z Magdaleną

dziewką uliczną

dziurą szeroką jak wejście do portu

popatrz – teraz udaje świętą

ma nawet czaszkę

pewnie ją gdzieś ukradła

albo dostała od pijanego kochanka

grabarza który nie miał pieniędzy

jak inaczej wytłumaczyć

obecność czerepu u jej stóp

u jej wijącego się w prochu

bólu

uniesienia.

 

 

 

To ja jestem człowiekiem

którego nie znasz

tutaj jest moje miejsce

moja skrzynka na listy

w której pajęczyna

dwa zawiadomienia o spisie powszechnym

i brud świata pościeliły gniazdo

nieobecnym ptakom

to ja jestem imieniem i nazwiskiem

fotografią zakrywaną dłonią

to ja umieram stojąc

pod twoimi drzwiami

pełen obaw że nie odpowiesz

kiedy zadzwonię

nie otworzysz

nieznajomemu

bez stałego miejsca zamieszkania

poruszeniem tętna

poezji.

 

 

 

Wiersze zbyt łatwe

przychodzą

oddalają się

oglądają wstecz słowa

nie są ubrane jak należy

nie pamiętają

swojego początku i historii

która je zrodziła

mają własne zdanie

na temat trudnej sztuki

nizania nici

na kołowrotek

wiedzą że w życiu jest inaczej

dlatego stronią od życia

prostują plecy

wygładzają fałdy ubrań

aby nie zakłócić prostoty

milczenia

spowiedzi z tego

co najtrudniejsze.

 

 

 

Dwa wiersze według malarza o pseudonimie Gipper Puper

Poszukiwacz wody

podobnie jak złodziej dzieci

jest samotny

zmęczony pracą

wykonywaną od lat

niekiedy nosi w kieszeni

gumowego krokodyla

który nadmuchany przypomina prezerwatywę

 

poszukiwacz wody

pragnie umrzeć na pustyni

ma już dosyć odnajdowania gejzerów

i śladów po fontannach

wie że jego przełyk pozostanie suchy

nawet po środku strumieni

niosących namiastkę ulgi

i pokarm dla krokodyla.

 

 

 

Pieśń śpiewana żółtemu metalowi

brzmi fałszywie

dlatego trzeba ją nieustannie

poprawiać

stroić instrumenty

sypać piramidy

pośród równiny marzeń

trzeba pochylać się nad tym

co jest dokonane

i chronić wzgórza

błyszczące między palcami

kiedy poczujesz ciepło

zaczną poruszać się niespokojnie

i nie trzeba im będzie pieśni

podobnie jak nam dobra ani prawdy –

 

wtedy zaśpiewamy drugą pieśń

lecz nie wiadomo komu ją poświęcimy

i jak długo nie będzie brzmiała

fałszywie.

 

 

 

Jestem przesycony ciszą

być może jest jej zbyt wiele

aby doświadczyć wielkiego przypływu

który trwa przez sekundę

i obmywa nielicznych

 

jestem przesycony smutkiem

nazywania rzeczy bezimiennych

pod powiekami kręgi

muzea przekrojone jak owoc

obrazy oparte twarzą o ścianę

 

moja cisza nie faluje ani nie zmienia się

jedynie trwa rysując woal głowy

zaciska pętlę

którą można przerwać

jednym uderzeniem słowa

 co stanie się jednak wtedy

 z rzeczami bezimiennymi

nieprzywykłymi do światła

nawet tak słabego

jak to żarówki

świecącej mi prosto w oczy

w czasie codziennego

przesłuchania.

 

 

 

Sny z mamą i brzemiennymi sarnami

jesteśmy na szczycie góry

w dolinie dzikie zwierzęta

pasą się podchodzą ku nam

płoszą i wiem

że nigdy tu nie wrócimy

 

mama ma chore serce

nie zdoła wejść wyżej

niż na trzecie piętro

naszej kamienicy

ja prześnię sen i zapomnę

o tym że pisałem wiersz

dany mi przez zwiastuna

nowych alegorii

dla których nie ma miejsca

w naszej kamienicy

ani wśród wysokiego stylu jawy

starszej niż brzemienne sarny

spłoszone przeze mnie

zbyt głośnym

powrotem.

 

 

 

Niekiedy przychodzą do mnie

dzieła sztuki

których nigdy nie stworzę

szczególnie prześladuje mnie

drzewo wiadomości dobrego i złego

obwieszone dzwoneczkami jak clown

lub stara choinka

jest poważne powagą umarłych

troskliwie strzeże swych owoców

pokazuje miejsce w którym dojrzewało

to jedno zerwane jabłko

drzewo twierdzi że nie było to jabłko

tylko esencja bytu –

 

niekiedy pozwalam mu zaistnieć

przecieram kurz na owocach

udając wiatr dzwonię dzwoneczkami

opowiadam znaną wszystkim opowieść

o Ewie i wężu

 

drzewo słucha uważnie

drży pod dotykiem moich słów

twierdzi że po wygnaniu pierwszych rodziców z raju

jego życie przestało mieć sens

ponieważ Bóg

i tak wszystko wie najlepiej

 

dzieło sztuki którego nie stworzę

przypomina słup ogłoszeniowy

lub drogowskaz wskazujący stronę śmierci

nie zostanie nigdy wystawione

gdyż nie można pokazać nieistniejącej Ewy i Boga

niezbędnych przy najprostszej demonstracji

zakładając nawet

że mógłbym wypożyczyć węża i dzwonki

a o uschłe choinki  nietrudno jest

o tej porze roku.

 

 

 

Dwie alegorie

 

Moi mali geniusze

śpią zamknięci w worku od mięsa

przebudzeni biegną szybciej

niż dźwięk liry

poszukują nowej ziemi

aby złączyć się  z nią

na zawsze

o ile to właściwe słowo

dla nieśmiertelnych.

 

 

 

Praca myśli

przypomina uspokajanie

Ardeńskiego Lasu

by nie przybliżył się do nas

na niebezpieczną odległość

 

las niesie przed sobą gałęzie

burzy odrywając od korzeni –

 

praca myśli walczy na murach

przeszyta strzałami musi upaść

chce stać się nawozem

dla soków płynących w pniu

najwyższego z drzew

lasu.

 

 

 

Organizacje do których nie należę

nie zasługują na wiersz

ani na uśmiech losu

odczuwam jednak samotność

jako śmierć organizacji

do których mógłbym wstąpić

poruszony początkiem nowego roku

i ogólną sytuacją polityczną

a jednak nie ma ich

ponieważ umarły

i nie narodziły się nowe

bliskie strofom rytmicznym

wykutym w marmurze

lub umieszczonym na tablicy

na której ktoś zniszczył ostatnią literę

alfabetu

wypisaną atramentem sympatycznym

o trudnym do ustalenia składzie

żywej krwi zarażonej wolnością

rytmu

upadłego

jak anioł.

 

 

 

Moje zapisy

lekko przytwierdzone do papieru

gwoździkami mogą ulecieć

tym łatwiej

że nie dotyczą was w takim stopniu

w jakim powinna odnosić się poezja

do człowieka

znużonego pismem

oczekującego na wyjaśnienie

zagadki zrodzonej

tuż po wschodzie słońca

 

moje zapisy można zetrzeć z powierzchni

jednym ruchem ramienia

i nie stanie się nic

oprócz rany bezkrwawej

pod powierzchnią skóry

bowiem gwoździe wyjąłem wcześniej sam

aby pozwolić umrzeć temu

co ulotne

bezboleśnie.

 

 

 

Realia

perspektywy błoto

kawiarnie z zepsutą

szafą grającą

i ja nierealny

zepsuty miłością

żądny wiecznej muzyki

ciała wyswobodzonego

z pęt duchowych

patrzę jak pełznie ogień zabrany bogom

jak ogarnia mój seks

podbrzusze wątrobę

 wykutą z żelaza jak to w Rosji

jak walczy z twoją suszą

by nawodnić ją

użyźnić wodami i mlekiem

płynącym do chwili

przylotu orła

tej wyliniałej zemsty niebios

za nierealność wieczną

objawioną u twego wejścia

bez miary

pożądania.

 

 

 

T. Karpowiczowi

Poeta sadzi jabłonie

mówi o poezji swojej lub innych

zakrywa oczy przed natarczywym

blaskiem Zachodu

wie że przestał być poetą

lub obawia się poniżyć swoją poezję

zbyt prozaicznym wyrażaniem myśli

 

jabłonie pachną

kwiecie osypuje się na trawę

poeta wie że przyjdzie mu tu umrzeć

i trwać przez wieki pod grobowcem

tajemniczego języka

który nie zdobył świata swym pięknem

ani wyjątkowa brzydotą

po prostu przestał się liczyć

wraz ze zmianą cen na zboże

lub czym podobnym

któż może wiedzieć jak jest naprawdę

z siłą zwycięzców

i słabością pokonanych

i dlaczego to co jest bliskie

staje się dalekie

bez naszego żywego

udziału.

 

 

 

Coraz trudniej jest przejść przez noc

nikt nie może mi pomóc

nie ma nikogo

o przyjaznych dłoniach

i miękkim brzuchu

noc trwa wiecznie

podobnie jak chłód i pustka gwiazd

światło jest sztuczne

i gaśnie zbyt łatwo

 

przejścia nocy zbudowano zbyt wysoko

są niedostępne dla kogoś takiego jak ja

na ich straży stoją śmierć i grzech

pamiętasz

ze starego obrazu

 

wiem że walka skończy się nad ranem

kiedy powrócą dłonie i brzuch

aby zbudować kładkę ruchomą

na linach pajęczych

 

do rany przyłożę

tobą

ukojenie.

 

 

 

Ulica na której nie byłem –

dwa rzędy drzew

parę ławek

mało ludzi o tej porze

nie powinniśmy tam chodzić

kończy się mgłą i  deszczem

portem z którego nikt nie odpływa

ulica zwęża się tak jak powinna

przyjmuje w siebie przechodniów

nie walczy i nie oznacza

trwa oczekując na moje przyjście

wie że kiedyś to nastąpi

usiądę na ławce

a potem wejdę na pokład karaweli

unoszonej dobrym wiatrem

który sprawi że mgły rozsuną swe palce

bym mógł spojrzeć poprzez nie

jak oddala się ląd

i ulica na której będę

jeden jedyny raz

w życiu.

 

 

 

Czarni marynarze dziobią cukier

„piasek” jak tutaj mówią

drobnostkę

dziobią wytrwale

połykają złote guziki

i epolety przybite gwiazdą

do ramion

czarni marynarze są poważni

powagą sztyletu

o wyczyszczonym ostrzu

nie brudzą się tak łatwo jak inni

i nie umierają tak wcześnie

jak zieloni żołnierze

mogą walczyć aż czerń

zostanie starta z rękawów

a złoto zamieni swój blask

na siny kolor fal

bijących o miseczkę cukru

wtedy nie będzie już czego dziobać

piasek rozpuści się w wodzie

drobne rzeczy nabiorą właściwej wagi

sztylety zardzewieją

a o epolety rzucimy kości

my kruki wyblakłe

i mądre

od głodu.

 

 

 

Według F. Legera

Twoje piersi

elektryczne dzwonki

twoje oczy

kamery Pathe

wystarczy nacisnąć

na guzik podeszły brązem

na reflektor punktujący ciemność

a zaczniesz falować

jak parostatek o mocnym trapie

i silnych burtach

połączysz ze mną

łodygą kwiatu

i poruszeniem pierzastego ptaka

ponad ruchomym tłem

największej

delikatnej

śruby.

 

 

 

Anioł stróż

jest niepewny

pewniejszy jest

anioł śmierci

o skrzydłach nietoperza

z liliami upiętymi

nad skronią

anioł stróż musi nas pożegnać

w pewnym momencie

i zająć się kimś innym

na pewno nie przychodzi mu to łatwo

ale rozkaz jest rozkazem

trudno bowiem przypuszczać

aby umierał razem z nami

jest przecież nieśmiertelny

chyba że nie istnieje naprawdę

lecz jest naszym pobożnym życzeniem

podczas gdy anioł śmierci

jest na pewno

przypomina wielką ważkę

niekiedy siada składając skrzydła

na powierzchni naszego ciała

wtedy umieramy cicho i spokojnie

inaczej jest gdy przebija nas

stalowymi liliami

wtedy ból nie pozwala zasnąć

ani obudzić się ostatecznie

dlatego należy się do niego modlić

a on i tak nie wysłucha nas

na pewno.

 

 

 

Po śmierci S. Dalego

Kiedy umiera ktoś bliski

trudno jest znaleźć

słowa pocieszenia

kiedy umiera ktoś daleki

w miasteczku Figueras w prowincji Gerona

ktoś kto umierał od dwudziestu lat

wyzwalany od nowej sztuki

przez sztukę nową

kto kochał jedną kobietę

i potrafił oswajać żółwie

a brylanty zamieniał w owady

ci którzy pozostali

nie powinni już wierzyć nikomu

 

kiedy umiera ktoś daleki

na oceanie tworzy się wir bez dna

my żywi nigdy go nie zobaczymy

ponieważ jesteśmy zbyt blisko

życia.

 

 

 

Horror vacui

walczy z pustką

i swoją nazwą

to ja walczę z niepamięcią

nie wiem jak się nazywam

i gdzie jest mój dom

nie pamiętam daty urodzenia

prawdopodobnie

wcale się nie narodziłem

jestem efemerydą

pokrywającą ściany

milionami istnień

staram zająć ostatni skrawek

wolnego miejsca

puszkami po konserwach

rysuję nieustannie tę samą głowę

z wypukłymi oczami

która patrzy na mnie

chwyta wargami za ręce

abym dorysował jeszcze choć fragment

lub uczynił tło bardziej wyraźne

i zrozumiałe

dla przeciętnego barbarzyńcy

który i tak wycina z drewna ornament

o niemożliwym do powtórzenia splocie

pacierzowym

pamięci.

 

 

 

Nigdzie nie widać wodza

gdzie się podział nasz wódz

wódz nie podziewa się

tylko przybywa lub uczestniczy –

na szczęście jest wrócił

dzięki temu jesteśmy spokojniejsi

czerpiemy przecież z niego mannę

niekiedy – trzeba to przyznać – spleśniałą

i chwytamy przepiórki przelatujące

nad jego głową

nasz wódz jest dobry i mądry

potrafi też czynić cuda

na przykład ten z wężem miedzianym

oczywiście nie wszystkim mógł pomóc

szczególnie tym którzy już nie żyli

ale im nie pomógłby

żaden człowiek

 

nie wymagajmy zbyt wiele od naszego wodza

który znowu gdzieś zniknął

i kto poprowadzi nad do Ziemi Obiecanej

jeżeli jego tam nie wpuszczą

jak przejdziemy niewidzialną granice

obietnicy i spełnienia

kto pozna że jesteśmy u celu

my zapatrzeni w przyszłość

zdobywcy i uciekinierzy

zarazem.

 

 

 

Pudel

we śnie

przebrany za kobietę

lub odwrotnie

przeważnie nie pamiętam snów

tworzę je zamieniając rolami

ludzi i zwierzęta

tym razem jednak to prawda

pudel i kobieta są jednością

łączą się chodzą na dwóch łapach

pokazują cyrkowe sztuki

by za chwilę zniknąć

zdjąć skórę i ukazać się

w całym bezwstydzie wyzwolonego istnienia

 

jak mogłem nie poznać istoty ludzkiej

pod powłoką sierści

nie rozumiem

pytam się wszystkich wokół

lecz nikt mi nie odpowiada

dlatego milknę zawstydzony niewiedzą

i zapalam światło

prosząc oczy

o przebudzenie.

 

 

 

Tak w nas dojrzewa

balet o stu wężach

o miękkiej kości

drążymy pierścienie

utoczone z powietrza

 

tak w nas dojrzewa

kolejny akt porzucenia

i powrotu

o nagim zmierzchu

jak na scenie

upadki

wzloty.

 

 

 

Według baletu B. Ejfmana

Opadanie z szat

Mistrz i Małgorzata

umierają razem

dotykają warg

metalowym prętem

jak na torturach niegdyś

opadanie z form

nadmiernych

a my nie możemy dotknąć niczego

związano nam ręce odległością

zadbali o to sanitariusze

w białych kitlach

nadzy pod nimi by łatwiej było

wytrzeć ślinę i pot skazańców

opadłych już z sił

jak na torturach

 

kiedy on wchodzi w nią

przeszywa nas metaliczny dreszcz

i giniemy

powiedz dlaczego tak jest

dlaczego.

 

 

 

Ślepe lwy opierają łapy

o kule armatnie

miedziany jeździec zaśniedział

przypomina dobrego wujaszka Pietruszkę

żmija pod kopytami kona

wije się nadal

limuzyny wiozą sekretarzy

patrzę spokojnie

jak mój wiersz rozkwita

w kierunku nieznanym

może ktoś wysiądzie z samochodu

i poda mi rękę

a może poruszy się ślepy lew

aby kula armatnia mogła potoczyć się

po schodach aż do Newy

i utonąć ściągnięta przez węże morskie

do samego dna piekieł

 

piekło najbliżej jest na Kamczatce

tutaj oddziela nas od niego

warstwa lodu i wody

patrzę spokojnie jak mój wiersz

traci oddech

zawsze tak jest

kiedy mówię

o rzeczach ostatecznych.

 

 

 

Jeszcze nie istniałem

kiedy Charlie Parker grał

„My old flame” w Nowym Jorku

w listopadzie 1947 roku

gdzie byliśmy wtedy

my dzieci początku lat pięćdziesiątych

które nie spotkały na tym świecie Stalina

nie było nas gdy umierali bez ostrzeżenia

nasi rodzice

a my rodziliśmy się wymodleni

oczekiwani jako znak nowego przymierza

odpowiedź na najtrudniejsze z pytań

o życie po śmierci

dla milionów które odeszły

bez nazwiska

i nadziei.

 

 

 

Młodociane kurwy wołają „Bravo”

Roger Rabbit przedstawia gwiazdy rocka

Alf szczerzy meksykańskie zęby

jest wysoko notowany

na listach przebojów

w tym roku

No 1 in America

„Poison”

 

nie wiem jak tutaj mam znaleźć

miejsce dla nas

najprawdopodobniej nie ma go wcale

nie jesteśmy notowani

nie jesteśmy królikami

nie znajdujemy się na liście młodocianych

niewinnych

pragnących wtajemniczenia

w seks kulturalny i świeży

pozostaliśmy gwiazdami dawnych niebios

które już zgasły i teraz błądzą ociemniałe

a tak bardzo chcieliśmy być współcześni

nie powiodło się

chociaż tak blisko była dziura w murze

przez którą podglądaliśmy

młodociane kurwy pijące denaturat

 

nie udało się

może jutro

kiedy wypijemy naszą truciznę

do tak bliskiego dna.

 

 

 

Według A. Rethela

Śmierć pociąga sznury dzwonów

to banalne

gra na organach bez dźwięku

to przestarzałe

stary człowiek nie patrzy już na nią

wtopiony w fotel

gryzie martwe wargi

czuje jak rosną mu włosy i paznokcie

chce coś powiedzieć

jest banalny

jego sztuka dobiegła już końca

i nie może pozwolić sobie

na oklaski.

 

 

 

Nakarmieni ubrani

wchodzimy w wiek XXI

jak w starą bramę

o odświeżonych ścianach

odczuwamy potrzebę odlania się

wypowiedzi zbiorowej

rozumiemy tych którzy mówili

że milion to oni

 

ja jestem podwójny

często jeden z nas

zjada wapno i bawi się członkiem

a drugi śpiewa

od powietrza głodu ognia i wojny

tak żyjemy spokojni i niegłodni

lecz teraz musimy coś zmienić

inaczej umrzemy bezwiednie

pojedynczo

w odświeżonych trumnach

jest tak przestronnie

i wapna już gasić

nie trzeba.

 

 

 

Te zęby są dziurawe

trzeba je wyrwać

i wstawić nowe

kręgosłup skrzywiony

wyprostujemy i to

skóra jakby wyblakła

więcej słońca

poprawimy cię

i będziesz jak nowy

człowiek śmiechu

pamiętaj wszystko

do ostatniej chwili

a będzie ci dane rozgrzeszenie

z twej nieudolności i choroby

 

dzięki nam odrodzisz się obywatelu

bracie

towarzyszu.

 

 

 

Otaczają mnie siły

niepewne swej mocy

lecz dojrzałe do czynu

do odkrycia tajemnicy

mojego wnętrza

które tętni słowami

i stara ukryć przed nimi

pod powłoką spokoju

 

my klasycy szkicujemy z ogniem

lecz dążymy do harmonii

w kompozycji ostatecznej

jesteśmy dorośli

i nie mamy dzieci

podobnych do nas

 

w akcie płodzenia

człowiek nie zachowuje umiaru

Grupy Laokoona

ginie niepewny swej mocy

a rzeźba nie jest w stanie oddać wnętrza

spalonej ziemi

twojej bliskości.

 

 

 

Jest jakiś ciężar ponad powiekami

uciska mnie powietrze

gryzące jak czad

poruszam lewą ręką

wylatują motyle

prawą

nic się nie zmienia

my czarodzieje z pomarańczowych sadów

niekiedy jesteśmy zmęczeni

jeszcze raz prawą ręką

tym razem udało się

rozbłyskują konstelacje

i powietrze przesyca

słodkim aromatem

ciężar ulatuje

zamienia w puch kobiecy

którym pudrujemy

drewniane twarze

 

jest dzień

pełnia księżyca została poza nami

nienaruszona.

 

 

 

Papuga nie jest pawiem

boi się inaczej

nie jest narodem ani wyspą

potrafi czekać na słońce

dłużej niż inni

nie posiada niczego

potrafi być przez jedno ptasie życie

w głębi klatki

i nie zniknąć nam

z oczu.

 

 

 

Lekcja nadziei

jest tuż po lekcji ofiarności

siedzimy w drewnianych ławkach

składamy ofiarę

z naszego ciała

 

niedługo zamkną drzwi

i nie wyjdziemy stąd długo

może jutro

my uczniowie

starsi od nauczycieli

odwróceni twarzą do tablicy

zapisanej niewyraźnie

sympatycznymi literami

po lekcjach po przerwie

na nowe czasy.

 

 

 

Nasze trumny będą lżejsze

od innych

oddaliśmy wiele

stracili

porzucili własne ciała

dla poezji

 

w naszych trumnach

kołacze się orzech

kwiaty wrosną łodygami

pod paznokcie

nie będziemy odczuwać gniewu

ani bólu

unoszeni ponad głowami

przypadkowych widzów

zrozumiemy co oznacza

dusz naszych obcowanie

z ziemią i płatkami jaśminu

 

nie możemy więcej wymagać od życia

sztuki.

 

INDEKS    |    BIOGRAFIA   |   POEZJA ‒̵ PROZA    |    KSIĄŻKI   |   Recenzje   |   FILMY    |   FOTO    |   KONTAKT    


Copyright © Okoń Waldemar