Tego roku
Chrystus zmartwychwstał w Leningradzie
zobaczył tłustą kobietę
która zakochała się w wieku 50 lat
po raz pierwszy
zobaczył malarza bez nóg
który malował akwarelą
widoczki dla turystów
zobaczył pustkę kolejek
stojących po bilety do teatru
wiedział że przedstawienie
niedługo się zacznie
że będzie w nim głównym aktorem
wystarczy ustawić płonący krzyż
przywołać kilku ludzi
aby pomogli artyście wspiąć się
wyżej niż inni mogą
dosięgnąć wzrokiem
a teraz kilkugodzinne umieranie
oczywiście nie naprawdę
teraz nic nie jest naprawdę
po to by po przewidzianym czasie
widzowie mogli napić się wody
przemienionej w wino
w bufecie będą też kanapki z serem i kiełbasą
będzie sok z cierpkich gron
podawany w półlitrowych butelkach
następnego numeru nie będzie
musimy zdążyć do domu
artyści są zmęczeni
niedźwiedzie i tresowane małpy
poszły spać
zmartwychwstały Chrystus
wolno opuścił salę widowiskową
wiedział że tym razem
nie udało mu się zmartwychwstać do końca
że pozostała niezupełnie przywrócona mu
część jego ciała
tam – pod stalowym pułapem
oświetlonym pełnią reflektorów
wiedział że jego pełnia nie została ujęta
we właściwe ramy
pokory i zachwytu
nie mógł niczego poprawić ani powtórzyć
zmartwychwstaje się raz do roku
późnie trzeba żyć tym światłem
które zostało zaczerpnięte
z cudzych rąk przybitych do krzyża
na ulicy trwał zwykły dzień
miłość przelewała się nasieniem
z ciała do ciała
obrazoburcy śpiewali
stojąc pod amfiladą soboru
beznogi malarz kończył pracę
dzisiaj nie sprzedał niczego
może jutro
kobieta spała zmęczona miłością
uprawianą w niewygodnym łóżku
które kupiła jeszcze jej matka
zaraz po zwycięstwie rewolucji
Chrystus był sam
jego miłość była daleko
może dlatego że to on
miał być największą miłością
lecz w tym roku mu się nie udało
może w przyszłym
lepiej zaprezentuje się tym
którzy wierzą
i niewierzącym
może wtedy uda mu się wolniej umierać
aby spektakl mógł dłużej trwać
nawet po godzinie
w której odjeżdża
ostatni autobus.
Coś we mnie naruszono
równowagę ciepła i zimna
krwi i oddechu
błąkam się przytłoczony cielesnością
przyparty do muru
który trwa wiecznie
ja uderzający słowem w obcy język
jak taranem z waty
ja modlący się sobie tylko znanymi gestami
tuż pod obrazem który jest
Bogiem Wcielonym i Obecnym
nawet po zmroku
gdy zgasną świece
wiem że żebraczka stojąca pod cerkwią
nie pragnie niczego zmienić
dlatego oddaje mocz
oparta o drzewo odarte z liści
i ze skóry
wraz z przedwczesnym upadkiem cielesnym
człowieka.
Maria
to jest jakieś imię
pamiętam
nieznane tu
od lat
Marie umierają śniąc o niebiosach i dziewictwie
a właściwie nie umierają
lecz zasypiają spokojnie
moja Maria nie zasnęła
przesunęła się za oknami
– przesunięto ją –
nie znając swojego imienia
dla niepoznaki miała na palcu obrączkę
w ręku torbę z zakupami
najprawdopodobniej chciała uciec do Egiptu
ale nie znała drogi
jej opiekun był w Afganistanie
nie mógł jej pomóc
a dziecko
jeszcze się nie narodziło
stąd popłoch w oczach
oczekujących zwiastowania
ja też nie mogłem jej pomóc
ponieważ moje imię
nie jest tu znane nikomu
nigdy byśmy się nie spotkali
ani w czasie ucieczki
ani powrotu.
Moja próżność
zaspokojona tłumem kobiet
przepływa razem ze mną
ponad lampami
o niespokojnych amplach
jest wyszukana i trwała
jak wiersze
zna swoją niepowtarzalną cenę
wystarczy zawołać
a zgłosi się przy drzwiach
przy wyjściu z metra
i rozmieni na drobne każdy banknot
każdą mieszkankę krainy
oczekiwania
na kolejną stacje
na oczy zamknięte
między nogami.
To nie ma sensu
przeciskać się przez szczeliny
biec po ścianie
walczyć o życie z cieniem
który ogarnia połowę mojego mózgu
jestem owadem
rysuję się niewyraźnie
kredą pod stopami
to nie ma sensu umierać
na schodach w piwnicy
w kolejce po fotografię
na której jestem inny niż w życiu
na której wschodzę jak księżyc
– przypominam o świetle
wypełniającym od wewnątrz czaszkę
przypominam że może zranić –
to nie ma sensu ukrywać
iż jestem na podobieństwo
jedynie w swej istocie
ponieważ Bóg nie ma moich lat
ani córeczki śniącej o łagodnych koniach
na których można przepłynąć
jezioro dzieciństwa lekko
zwiewnie
pod powiekami
nieba.
Ten zapis trwa nieustannie
śledzę go
jestem śledzony przez litery
ukrywające się pod powłoką papieru
wiem że muszę przegrać
nie można wygrać z literą
ze sztuką ze słowem
przychodzącym na końcu
ludzie nie myślą już o rzeczach ostatecznych
nie zapisują w spadku swojego życia
śledzę ich
staram się zrozumieć
ja – papierowy książę
tafla poruszana wewnętrznymi prądami
mam źrenice i zielone spodnie
na których widać plamy
starej spermy
ten zapis trwa nieustannie
ślady po życiu
które przyszło niespodziewanie do nas
i wypełniło nasze głosy krzykiem
zapisującym przesłanie
do ludzkości.
Na pomnikach nawołują do czynu
w oranżeriach pomarańcze
z meszkiem na liściach
okrągłe bose
lub bez nóg
nie mają swojego pomnika
trwają
są niewinne i gorące
pod pomnikiem ja
kapryśny
z papierosem
z pomarańczą
która pęka abym mógł żyć
dłużej niż czyn
nazywany zbyt wyraźnie
zimny
w butach za dużych o numer
albo dwa.
Tego dnia
obłoki miały szczególnie szlachetny wyraz
ja byłem bezsilny wobec piękna
nie pragnąłem zwycięstwa
w tej nierównej walce
człowiek nie może zwyciężyć
pragnąłem czegoś więcej
niż obojętności
tego dnia leżałem porzucony przez życie
na brzegu obcego morza
moja twarz nie wyrażała niczego
składała się wolno z kamieni i fal
marszczyła wraz z wiatrem
stawała bardziej bezwzględna
wobec mew i przepływających statków
rdza pokrywała moje płuca
szlam otaczał lędźwie
tego dnia obłoki płynęły na północ
nie był to znak ani przesłanie
wiedziałem że piękno objawia się niekiedy
pod postacią chleba lub mgły
skrapla się jak pot po wysiłku
i może opaść na bezsilnego człowieka
nie mogłem czekać aż moja twarz rozkruszy się
pod uderzeniami wiatru
musiałem odejść
porzucony na brzegu obcego morza
tego dnia obłoki miały szczególnie szlachetny wyraz
a ja pragnąłem odczytać zwycięstwo
z ich oczu i piersi
opadających pod moje stopy
bezwładnie.
Dramaty przechodzą na drugą stronę
nie mieszczą się
w trzech jednościach
nie są jednością
są znużeniem
głosem wołającym na pustyni
ciemną stroną księżyca
gryzą wędzidła
pragną być kochane
i dobrze się skończyć
nie marzą już o świetle rampy
przestały marzyć na początku odsłony
poszukują punktu kulminacyjnego
aby wszystko stało się jasne
i mogło zmierzać ku rozwiązaniu
na drugiej stronie nikt nie czeka
jest tak samo
inne dramaty cisną się
potrącane przez przechodniów
prawo moralne tkwi w nich
jak guz piersi śmiertelny
konflikty stają się pozorne
racje trudne do określenia
nie klaszczemy kiedy ktoś zaczyna grać
inną rolę lub gdy zapomni kwestii
przechodzimy ponieważ na środku
śmierć poraża jeszcze szybciej
niż w dramacie.
Nikt nie może mi pomóc
jestem pierwszą osobą
będę w pierwszej osobie
umrę w niej
i zmartwychwstanę
aby żyć wiecznie
jak oznajmia pismo
w szczęściu lub upodleniu
w zależności od tego
kto będzie mnie sądził
i czy zrozumie moje wyjaśnienia
wybaczy pychę
ograniczoną jedynie doczesnością
i tym że żyję wśród roślin
których jedynym celem jest
pozbyć się liści
i zasnąć
do następnego
poronienia.
Rzeka płynie za oknami
za mną płynie
dojrzewa
nikt nigdy nie pragnął jej wstrzymać
jedynie uspokoić
wprowadzić w stały nurt
z kamienia
kiedy dopłynę do mojego Styksu
nie poczuję nawet
jak zmieni się smak wody
jak ruchy staną się wolniejsze
a myśl bardziej ociężała
nie będzie wtedy okien
ani tam kamiennych
będzie pływak wyciągnięty
na nieznany lad
przez ręce
których nie ma.
Ryba która się jeszcze nie narodziła
chce pływać płodzić i oddychać
prądem strumieni
wystarczy potrzeć jej płetwy
a na palcach pojawi się krew
blada
szlachetna
jak wszystkie konstrukcje
rozumna.
Tam malują obrazy
rżną gołe dziewczyny
żyją pełnią życia
w raju
a w piekle
obrazy są zbyt późne
dziewczyny ubrane
życie nie do końca spełnione
ponieważ umarli mają małe serca
i słabe członki
z których nie spływa nic
oprócz prochu
połykanego przez muchy
znudzone pieprzeniem
na brudnej szybie.
Jest tutaj ulica Prawdy
przecina Socjalistyczną i Rozjezdną
zniszczone domy
zmęczeni ludzie
atelier w którym ktoś
szyje szmaciane lalki
nie ma ulicy Dobra
ani Szczęścia
szczęście jest oczywistością
podobnie jak nadzieja
lub koniec naszego życia
czerwone nosy pajaców marzną na wietrze
pluszowe misie machają łapkami
z niskich okien sutereny
w kinoteatrze premiera
w niebie kolejna dziura
niewiele się już może zdarzyć
tym którzy posiedli prawdę
i żyją z nią jak z posiwiałą żoną
niekiedy rozpruwając brzuchy lalkom
by zobaczyć że w środku
jest tylko wata
która na deszczu zamienia się
w brudny ochłap
rozjezdnych dróg
prowadzących do stacji
Powstania.
Muszę poruszać się na szczudłach
jestem wtedy wyższy
bardziej widoczny
nikt nie dostrzega
że szczudła to forma
ukrytego kalectwa
jarmarczna sztuczka
która ma przyciągać widzów
moje szczudła ulepiłem sam
ze śliny i patosu
mogę je zwinąć i ukryć
mogę zmienić w naczynie
na którego dnie
pozostanie gorzka pestka
treści istotnej
szczudła pozwalają przetrwać
komuś tak niepozornemu jak ja
lśnią kolorami tęczy
bawię malców oczekujących
że spadnę z nieba i zabiję się
na trotuarze
jednak do tego nigdy nie dojdzie
ponieważ patos przetrwa wszystko
nawet mnie
nawet słowo
którego ostatecznie
nikt nie wypowiedział
do końca.
Mrowisko
liczy trupy
przenosi jajeczka
chce żyć wiecznie
natchnione wolą przetrwania
nie wynika stąd żaden wniosek
poezja mieści się
pomiędzy życiem a śmiercią
obok wersów o trupach i jajeczkowaniu
opiewa pierwsze brzmienie
pierwszego wyrazu
nie prowadzi do jakichkolwiek rozstrzygnięć
pozwala na niewinną zabawę
na ofiary znikające bez śladu
i bez głosu
pod butem nabrzmiałym
od łez.
Pulsujemy
niedługo święta
pulsary z galaktyki poczęcia
i przyjdzie mróz
narodzimy Syna i ziemię nową
jak ze snu
pulsujemy odlegli i święci
na kantyczce wyjętej ze zdjęcia
które przechowuję
tuż pod serca powierzchnią
zastygłej o tej porze roku
odległości i chłodu
podwójne pęta.
W bibliotece plamy na papierze
obeliski
toaleta na prawo
trzeba trafić dokładnie w środek
księgi
tam ukryto odpływy liter
opowieści o staruszce akuszerce
która przyjęła pięć tysięcy dzieci
o hipochondryku
który chciał się powiesić
w dniu urodzin
o butach ze skóry kangura
o upadku cudzego świata
tuż za okładką obrazki
gołębie trzepoczą skrzydełkami
lokomotywa połyka przestrzeń czasu
lira dźwięczy jak miedziany pieniądz
niczego się nie nauczyłem
słyszę płacz dzieci
ktoś trzaska drzwiami
ktoś sprzedaje buty
wiesza się lub trafia w sam środek
wyjścia.
Wiedziałem że to jest niepełne
niedojrzałe
brak struny
kręgosłupa
nie jestem malarzem
umieram szybciej niż inni
dławię się ością nocy
przełykam samotność
nie powstają obrazy
godne XXI wieku
moje punkty ulegają przerwaniu
nawet one
trwałe jednostajnie
możliwe do połączenia
kręgosłupem wyprostowanym
ponad jedno życie
ponad siły człowieka
który nie brzmi dumnie
nawet uderzony w twarz.
Nie można umrzeć od piękna
ono nie istnieje w sposób tak prosty
jak trucizna
objawia się
dotyka powiek
przeszywa i ślepnę
nie mogę zobaczyć moich oczu twoimi
zapominam jak smakuje łza
przewiercająca skałę
i wodospad nie potrafi już
ukryć naszej groty
w której mokre ciała
pięknie umierają
nie mogąc umrzeć
naprawdę.
Wiedziałem że coś się odkrywa
odsłania bez mojej woli
kraina miasto dotąd nieznane
wiedziałem że latają tam zeppeliny
unoszone ciepłem twojego ciała
że w każdym z nich lecą mężczyźni
z rudymi brodami
pochlebcy spragnieni wody u źródeł
spuszczający się po linie
tuż obok misy brzucha
ulic i zaułków bioder
wiedziałem że odkrycie to
nie jest na miarę epoki
i dlatego przeciąłem liny
zabiłem mężczyzn
odsłoniłem dziką i nieprzymuszoną
wolę.
Leningrad pozostał daleko
pochłonięty przez olbrzyma
ze śniegu i mgły
a my istniejemy
pochłaniamy słowa i chleb
dzwonimy niewidzialnymi dzwonkami
odbieramy przynależny nam przydział nocy
jest cisza
pozostawiona tu przed nami
przez ludzi których już nie ma
którzy na fotografiach
patrzą śmiało w oczy
są odpowiednio ubrani i ogoleni
a ja niepotrzebnie o nich mówię
ponieważ przebywają już
w niebie albo w piekle
– ci w czyśćcu się nie liczą
ich przydział czasu podlega umorzeniu
na rzecz wiecznej szczęśliwości –
nasze dzwonki stają się widzialne
olbrzymieją
lepią do nóg
jak śnieg i mgła
zmieszane ze świeżą krwią
śliną i słowem.
Według Pawła N. Fiłonowa
Kobiety leżące na wznak
mężczyzna przybity własnymi rękami do krzyża
zwierzęta o martwych oczach
święta rodzina głaszcząca psa
robotnicy głodujący bez winy
wprowadzają nas
w światowe kwitnienie przyszłości
chcą coś powiedzieć
nie potrafią się uśmiechać ani tańczyć
formułują niewyraźne zdania
które rozpadają się pod palcami
zdobywcy miasta
to on rozumie przemiany
zachodzące na płótnie
to on zniszczy miasto
ponieważ jego złota twarz
ciężka jest od władzy
danej mu przez ludzi
na jedno umarłe pokolenie
jeżeli urodzi się ktoś podobny do niego
to zabij go w kołysce
nie patrz jak dusi węże
nie pochwalaj śmierci zwierząt
głód i śmierć są formułą bez wyjścia
nie analizuj wtedy nowej sztuki
zabij własnymi rękami
choćby na płótnie.
Nie ma tu
trzeciego człowieka
moja poezja dzieje się
między nami
tobą i mną
trzeci człowiek chce wejść
posłuchać o czym mówimy
nie potrafi
nie zna drogi ani języka
jest zwyczajnym pracownikiem
biura rzeczy nieistniejących
domaga się dopuszczenia do naszego stołu
chce zobaczyć jak zasypiamy zespoleni
lub jak oddalamy się od siebie
nie pogodzeni z rozłąką
trzeci człowiek kiedyś odnajdzie nas
przeczyta
ale będzie już za późno na wyjaśnienia
dlatego moja poezja dzieje się miedzy nami
jest próbą tłumaczenia
niejasnej sfery
życia
posiadania.
Uspokojenie
płomyki pod morzami wieczoru
gasną
jeszcze poruszają strunami
gitary świata
nasza melodia to Adagio
z Concierto de Aranjuez Joaquina Rodrigo
smakuję brzmienie obcych nazw
są słodkie jak daktyle
jak skupiona w dźwięku palma
pestka której nie można rozgryźć
bowiem zamyka w sobie drzewo
karbunkuł i poszum liści
nazwy biegną dalej
pragną pokonać mnie lub zabić
złote płomyki już nie parzą
nie mogą wydobyć się spod fali
uspokojenie jest w środku gorzkie
nasza melodia kończy się jednym tonem
który będzie trwał dłużej
niż Adam i Ewa
po wypędzeniu.
Kalejdoskop
pamiętasz
znaczone karty
gra va banque
o najwyższą stawkę
poruszane szkiełka
tworzą sztukę
niepowtarzalną
podobnie jak my
jedyni
pragniemy wierzyć
w jeden ruch dzień
kolor kart i włosów
ktoś naznaczył nas
przed narodzeniem
piętnem oddania
tajemniczą więzią
pozwalającą przetrwać
czas życia
i umrzeć pod karuzelą
bez madonn i bez świętych
aż do następnej wygranej
lub kresu
ciała
przekwitanie.
Trzeba być mną
aby dostrzec
kiedy kończy się poezja
i rozpoczyna proza zdań
pisanych monotonnie
biegnących jak skarabeusze
święte żuki o mądrych skrzydełkach
i błyszczących wnętrzach
aby zrozumieć jak trudno jest przerwać
dźwięk dzwonu który rozbija moją czaszkę
jednym uderzeniem fali
tsunami o niespokojnej grzywie
i pienistym odwłoku
trzeba być mną aby zamienić się w złoty posąg
pod dotknięciem twoich ust i krocza
tak odległych od siebie
miejsc pokarmu
i poznania
bez granic.
Coś o Bogu
o rozpadzie postaci
prześladuje mnie
niszczy przez chwilę
kiedy stoję pusty w środku
bez myśli kierującej dłonią
by wyrzeźbić jeszcze jedną fizjonomię
dobrego starca o zimnych oczach
i nieokreślonej szacie
niedbale zapiętej na ramionach
coś o Piśmie
o tym jak trudno jest przeczytać
pierwsze słowo
prześladuje mnie kiedy idę przygięty
horyzontem
wiem że jutro nie przyjdzie
w takiej postaci w jakiej go oczekujemy
scalonej
pełnej
nieustannie żywej.
Dwie gałązki
splecione z ogrodzeniem
przypominają koronę cierniową
lub niewyraźny zarys kwiatu
który kwitnie tu
aż rdza ogarnie zieleń
i zniszczy najpierw liście
potem płatki
i na końcu kolce
broniące przystępu
do drugiej strony
ogrodu
przejścia.
Długie ulice Karola Marksa
nie mają końca ani początku
podobnie jak śnieg lub wiatr
wiejący biednemu w twarz
nie można stamtąd odejść
trzeba dążyć uparcie
przecierając szlak własnymi rękami
aż pojawi się jasny portret
okolony siwiejąca brodą
i spojrzenie wpatrzone uważnie w przybysza
wtedy należy przywitać się
oraz stanąć na baczność
ponieważ niedługo spełni się
szczęście ludzkości
albo przynajmniej przyjedzie tramwaj
numer 20 i zabierze nas
w stronę placu Engelsa
lub placu Lenina
tam będzie bliżej zachmurzonego nieba
pobladłego nagle pamięcią władcy
którego już nie ma wśród nas
od pewnego czasu.
Wiersze północne – Ermitaż
Według rzeźby L. Lorenzetto
Na delfinie
martwy chłopiec
rzeźba ogrodowa
wdzięczna
jak muszla która musi zasnąć
nie odkryta
przez poławiaczy pereł
przechodzących obok niej
po dnie morza
o największej w tym miejscu
głębokości.
Według anonimowej rzeźby egipskiej
z XV wieku p.n.e.
Pisarz egipski
blok podzielony na części
jedna zamknięta
druga otwarta uśmiechem
unoszonym ku łodzi ust
w czasie odpływu księżyca
w stronę wysp niewiadomych.
Według kartony G. Romano
Fresk
słonie i tryumfatorzy
na ścianach tysiące istnień
poszukuje odpowiedzi
na pytanie jak ożyć
jak posiąść ciepło
i drugiego człowieka
który stoi tuż obok
który patrzy
i odchodzi znużony
tryumfem
nad umarłymi.
Według Tycjana
Grzesznice o zwężonych źrenicach węża
pragną oczyścić się z brudu
przylepionego do nich
jak nasienie kochanków
którzy zapłacili wysoką cenę
a teraz nie pamiętają
ciała za włosami blond ukrytego
przypadkowego stosunku z Magdaleną
dziewką uliczną
dziurą szeroką jak wejście do portu
popatrz – teraz udaje świętą
ma nawet czaszkę
pewnie ją gdzieś ukradła
albo dostała od pijanego kochanka
grabarza który nie miał pieniędzy
jak inaczej wytłumaczyć
obecność czerepu u jej stóp
u jej wijącego się w prochu
bólu
uniesienia.
To ja jestem człowiekiem
którego nie znasz
tutaj jest moje miejsce
moja skrzynka na listy
w której pajęczyna
dwa zawiadomienia o spisie powszechnym
i brud świata pościeliły gniazdo
nieobecnym ptakom
to ja jestem imieniem i nazwiskiem
fotografią zakrywaną dłonią
to ja umieram stojąc
pod twoimi drzwiami
pełen obaw że nie odpowiesz
kiedy zadzwonię
nie otworzysz
nieznajomemu
bez stałego miejsca zamieszkania
poruszeniem tętna
poezji.
Wiersze zbyt łatwe
przychodzą
oddalają się
oglądają wstecz słowa
nie są ubrane jak należy
nie pamiętają
swojego początku i historii
która je zrodziła
mają własne zdanie
na temat trudnej sztuki
nizania nici
na kołowrotek
wiedzą że w życiu jest inaczej
dlatego stronią od życia
prostują plecy
wygładzają fałdy ubrań
aby nie zakłócić prostoty
milczenia
spowiedzi z tego
co najtrudniejsze.
Dwa wiersze według malarza o pseudonimie Gipper Puper
Poszukiwacz wody
podobnie jak złodziej dzieci
jest samotny
zmęczony pracą
wykonywaną od lat
niekiedy nosi w kieszeni
gumowego krokodyla
który nadmuchany przypomina prezerwatywę
poszukiwacz wody
pragnie umrzeć na pustyni
ma już dosyć odnajdowania gejzerów
i śladów po fontannach
wie że jego przełyk pozostanie suchy
nawet po środku strumieni
niosących namiastkę ulgi
i pokarm dla krokodyla.
Pieśń śpiewana żółtemu metalowi
brzmi fałszywie
dlatego trzeba ją nieustannie
poprawiać
stroić instrumenty
sypać piramidy
pośród równiny marzeń
trzeba pochylać się nad tym
co jest dokonane
i chronić wzgórza
błyszczące między palcami
– kiedy poczujesz ciepło
zaczną poruszać się niespokojnie
i nie trzeba im będzie pieśni
podobnie jak nam dobra ani prawdy –
wtedy zaśpiewamy drugą pieśń
lecz nie wiadomo komu ją poświęcimy
i jak długo nie będzie brzmiała
fałszywie.
Jestem przesycony ciszą
być może jest jej zbyt wiele
aby doświadczyć wielkiego przypływu
który trwa przez sekundę
i obmywa nielicznych
jestem przesycony smutkiem
nazywania rzeczy bezimiennych
pod powiekami kręgi
muzea przekrojone jak owoc
obrazy oparte twarzą o ścianę
moja cisza nie faluje ani nie zmienia się
jedynie trwa rysując woal głowy
zaciska pętlę
którą można przerwać
jednym uderzeniem słowa
co stanie się jednak wtedy
z rzeczami bezimiennymi
nieprzywykłymi do światła
nawet tak słabego
jak to żarówki
świecącej mi prosto w oczy
w czasie codziennego
przesłuchania.
Sny z mamą i brzemiennymi sarnami
jesteśmy na szczycie góry
w dolinie dzikie zwierzęta
pasą się podchodzą ku nam
płoszą i wiem
że nigdy tu nie wrócimy
mama ma chore serce
nie zdoła wejść wyżej
niż na trzecie piętro
naszej kamienicy
ja prześnię sen i zapomnę
o tym że pisałem wiersz
dany mi przez zwiastuna
nowych alegorii
dla których nie ma miejsca
w naszej kamienicy
ani wśród wysokiego stylu jawy
starszej niż brzemienne sarny
spłoszone przeze mnie
zbyt głośnym
powrotem.
Niekiedy przychodzą do mnie
dzieła sztuki
których nigdy nie stworzę
szczególnie prześladuje mnie
drzewo wiadomości dobrego i złego
obwieszone dzwoneczkami jak clown
lub stara choinka
jest poważne powagą umarłych
troskliwie strzeże swych owoców
pokazuje miejsce w którym dojrzewało
to jedno zerwane jabłko
– drzewo twierdzi że nie było to jabłko
tylko esencja bytu –
niekiedy pozwalam mu zaistnieć
przecieram kurz na owocach
udając wiatr dzwonię dzwoneczkami
opowiadam znaną wszystkim opowieść
o Ewie i wężu
drzewo słucha uważnie
drży pod dotykiem moich słów
twierdzi że po wygnaniu pierwszych rodziców z raju
jego życie przestało mieć sens
ponieważ Bóg
i tak wszystko wie najlepiej
dzieło sztuki którego nie stworzę
przypomina słup ogłoszeniowy
lub drogowskaz wskazujący stronę śmierci
nie zostanie nigdy wystawione
gdyż nie można pokazać nieistniejącej Ewy i Boga
niezbędnych przy najprostszej demonstracji
zakładając nawet
że mógłbym wypożyczyć węża i dzwonki
a o uschłe choinki nietrudno jest
o tej porze roku.
Dwie alegorie
Moi mali geniusze
śpią zamknięci w worku od mięsa
przebudzeni biegną szybciej
niż dźwięk liry
poszukują nowej ziemi
aby złączyć się z nią
na zawsze
o ile to właściwe słowo
dla nieśmiertelnych.
Praca myśli
przypomina uspokajanie
Ardeńskiego Lasu
by nie przybliżył się do nas
na niebezpieczną odległość
– las niesie przed sobą gałęzie
burzy odrywając od korzeni –
praca myśli walczy na murach
przeszyta strzałami musi upaść
chce stać się nawozem
dla soków płynących w pniu
najwyższego z drzew
lasu.
Organizacje do których nie należę
nie zasługują na wiersz
ani na uśmiech losu
odczuwam jednak samotność
jako śmierć organizacji
do których mógłbym wstąpić
poruszony początkiem nowego roku
i ogólną sytuacją polityczną
a jednak nie ma ich
ponieważ umarły
i nie narodziły się nowe
bliskie strofom rytmicznym
wykutym w marmurze
lub umieszczonym na tablicy
na której ktoś zniszczył ostatnią literę
alfabetu
wypisaną atramentem sympatycznym
o trudnym do ustalenia składzie
żywej krwi zarażonej wolnością
rytmu
upadłego
jak anioł.
Moje zapisy
lekko przytwierdzone do papieru
gwoździkami mogą ulecieć
tym łatwiej
że nie dotyczą was w takim stopniu
w jakim powinna odnosić się poezja
do człowieka
znużonego pismem
oczekującego na wyjaśnienie
zagadki zrodzonej
tuż po wschodzie słońca
moje zapisy można zetrzeć z powierzchni
jednym ruchem ramienia
i nie stanie się nic
oprócz rany bezkrwawej
pod powierzchnią skóry
bowiem gwoździe wyjąłem wcześniej sam
aby pozwolić umrzeć temu
co ulotne
bezboleśnie.
Realia
perspektywy błoto
kawiarnie z zepsutą
szafą grającą
i ja nierealny
zepsuty miłością
żądny wiecznej muzyki
ciała wyswobodzonego
z pęt duchowych
patrzę jak pełznie ogień zabrany bogom
jak ogarnia mój seks
podbrzusze wątrobę
wykutą z żelaza jak to w Rosji
jak walczy z twoją suszą
by nawodnić ją
użyźnić wodami i mlekiem
płynącym do chwili
przylotu orła
tej wyliniałej zemsty niebios
za nierealność wieczną
objawioną u twego wejścia
bez miary
pożądania.
T. Karpowiczowi
Poeta sadzi jabłonie
mówi o poezji swojej lub innych
zakrywa oczy przed natarczywym
blaskiem Zachodu
wie że przestał być poetą
lub obawia się poniżyć swoją poezję
zbyt prozaicznym wyrażaniem myśli
jabłonie pachną
kwiecie osypuje się na trawę
poeta wie że przyjdzie mu tu umrzeć
i trwać przez wieki pod grobowcem
tajemniczego języka
który nie zdobył świata swym pięknem
ani wyjątkowa brzydotą
po prostu przestał się liczyć
wraz ze zmianą cen na zboże
lub czym podobnym
któż może wiedzieć jak jest naprawdę
z siłą zwycięzców
i słabością pokonanych
i dlaczego to co jest bliskie
staje się dalekie
bez naszego żywego
udziału.
Coraz trudniej jest przejść przez noc
nikt nie może mi pomóc
nie ma nikogo
o przyjaznych dłoniach
i miękkim brzuchu
noc trwa wiecznie
podobnie jak chłód i pustka gwiazd
światło jest sztuczne
i gaśnie zbyt łatwo
przejścia nocy zbudowano zbyt wysoko
są niedostępne dla kogoś takiego jak ja
na ich straży stoją śmierć i grzech
pamiętasz
ze starego obrazu
wiem że walka skończy się nad ranem
kiedy powrócą dłonie i brzuch
aby zbudować kładkę ruchomą
na linach pajęczych
do rany przyłożę
tobą
ukojenie.
Ulica na której nie byłem –
dwa rzędy drzew
parę ławek
mało ludzi o tej porze
nie powinniśmy tam chodzić
kończy się mgłą i deszczem
portem z którego nikt nie odpływa
ulica zwęża się tak jak powinna
przyjmuje w siebie przechodniów
nie walczy i nie oznacza
trwa oczekując na moje przyjście
wie że kiedyś to nastąpi
usiądę na ławce
a potem wejdę na pokład karaweli
unoszonej dobrym wiatrem
który sprawi że mgły rozsuną swe palce
bym mógł spojrzeć poprzez nie
jak oddala się ląd
i ulica na której będę
jeden jedyny raz
w życiu.
Czarni marynarze dziobią cukier
„piasek” jak tutaj mówią
drobnostkę
dziobią wytrwale
połykają złote guziki
i epolety przybite gwiazdą
do ramion
czarni marynarze są poważni
powagą sztyletu
o wyczyszczonym ostrzu
nie brudzą się tak łatwo jak inni
i nie umierają tak wcześnie
jak zieloni żołnierze
mogą walczyć aż czerń
zostanie starta z rękawów
a złoto zamieni swój blask
na siny kolor fal
bijących o miseczkę cukru
wtedy nie będzie już czego dziobać
piasek rozpuści się w wodzie
drobne rzeczy nabiorą właściwej wagi
sztylety zardzewieją
a o epolety rzucimy kości
my kruki wyblakłe
i mądre
od głodu.
Według F. Legera
Twoje piersi
elektryczne dzwonki
twoje oczy
kamery Pathe
wystarczy nacisnąć
na guzik podeszły brązem
na reflektor punktujący ciemność
a zaczniesz falować
jak parostatek o mocnym trapie
i silnych burtach
połączysz ze mną
łodygą kwiatu
i poruszeniem pierzastego ptaka
ponad ruchomym tłem
największej
delikatnej
śruby.
Anioł stróż
jest niepewny
pewniejszy jest
anioł śmierci
o skrzydłach nietoperza
z liliami upiętymi
nad skronią
anioł stróż musi nas pożegnać
w pewnym momencie
i zająć się kimś innym
na pewno nie przychodzi mu to łatwo
ale rozkaz jest rozkazem
trudno bowiem przypuszczać
aby umierał razem z nami
jest przecież nieśmiertelny
chyba że nie istnieje naprawdę
lecz jest naszym pobożnym życzeniem
podczas gdy anioł śmierci
jest na pewno
przypomina wielką ważkę
niekiedy siada składając skrzydła
na powierzchni naszego ciała
wtedy umieramy cicho i spokojnie
inaczej jest gdy przebija nas
stalowymi liliami
wtedy ból nie pozwala zasnąć
ani obudzić się ostatecznie
dlatego należy się do niego modlić
a on i tak nie wysłucha nas
na pewno.
Po śmierci S. Dalego
Kiedy umiera ktoś bliski
trudno jest znaleźć
słowa pocieszenia
kiedy umiera ktoś daleki
w miasteczku Figueras w prowincji Gerona
ktoś kto umierał od dwudziestu lat
wyzwalany od nowej sztuki
przez sztukę nową
kto kochał jedną kobietę
i potrafił oswajać żółwie
a brylanty zamieniał w owady
ci którzy pozostali
nie powinni już wierzyć nikomu
kiedy umiera ktoś daleki
na oceanie tworzy się wir bez dna
my żywi nigdy go nie zobaczymy
ponieważ jesteśmy zbyt blisko
życia.
Horror vacui
walczy z pustką
i swoją nazwą
to ja walczę z niepamięcią
nie wiem jak się nazywam
i gdzie jest mój dom
nie pamiętam daty urodzenia
prawdopodobnie
wcale się nie narodziłem
jestem efemerydą
pokrywającą ściany
milionami istnień
staram zająć ostatni skrawek
wolnego miejsca
puszkami po konserwach
rysuję nieustannie tę samą głowę
z wypukłymi oczami
która patrzy na mnie
chwyta wargami za ręce
abym dorysował jeszcze choć fragment
lub uczynił tło bardziej wyraźne
i zrozumiałe
dla przeciętnego barbarzyńcy
który i tak wycina z drewna ornament
o niemożliwym do powtórzenia splocie
pacierzowym
pamięci.
Nigdzie nie widać wodza
gdzie się podział nasz wódz
– wódz nie podziewa się
tylko przybywa lub uczestniczy –
na szczęście jest wrócił
dzięki temu jesteśmy spokojniejsi
czerpiemy przecież z niego mannę
niekiedy – trzeba to przyznać – spleśniałą
i chwytamy przepiórki przelatujące
nad jego głową
nasz wódz jest dobry i mądry
potrafi też czynić cuda
na przykład ten z wężem miedzianym
oczywiście nie wszystkim mógł pomóc
szczególnie tym którzy już nie żyli
ale im nie pomógłby
żaden człowiek
nie wymagajmy zbyt wiele od naszego wodza
który znowu gdzieś zniknął
i kto poprowadzi nad do Ziemi Obiecanej
jeżeli jego tam nie wpuszczą
jak przejdziemy niewidzialną granice
obietnicy i spełnienia
kto pozna że jesteśmy u celu
my zapatrzeni w przyszłość
zdobywcy i uciekinierzy
zarazem.
Pudel
we śnie
przebrany za kobietę
lub odwrotnie
przeważnie nie pamiętam snów
tworzę je zamieniając rolami
ludzi i zwierzęta
tym razem jednak to prawda
pudel i kobieta są jednością
łączą się chodzą na dwóch łapach
pokazują cyrkowe sztuki
by za chwilę zniknąć
zdjąć skórę i ukazać się
w całym bezwstydzie wyzwolonego istnienia
jak mogłem nie poznać istoty ludzkiej
pod powłoką sierści
nie rozumiem
pytam się wszystkich wokół
lecz nikt mi nie odpowiada
dlatego milknę zawstydzony niewiedzą
i zapalam światło
prosząc oczy
o przebudzenie.
Tak w nas dojrzewa
balet o stu wężach
o miękkiej kości
drążymy pierścienie
utoczone z powietrza
tak w nas dojrzewa
kolejny akt porzucenia
i powrotu
o nagim zmierzchu
jak na scenie
upadki
wzloty.
Według baletu B. Ejfmana
Opadanie z szat
Mistrz i Małgorzata
umierają razem
dotykają warg
metalowym prętem
jak na torturach niegdyś
opadanie z form
nadmiernych
a my nie możemy dotknąć niczego
związano nam ręce odległością
zadbali o to sanitariusze
w białych kitlach
nadzy pod nimi by łatwiej było
wytrzeć ślinę i pot skazańców
opadłych już z sił
jak na torturach
kiedy on wchodzi w nią
przeszywa nas metaliczny dreszcz
i giniemy
powiedz dlaczego tak jest
dlaczego.
Ślepe lwy opierają łapy
o kule armatnie
miedziany jeździec zaśniedział
przypomina dobrego wujaszka Pietruszkę
żmija pod kopytami kona
wije się nadal
limuzyny wiozą sekretarzy
patrzę spokojnie
jak mój wiersz rozkwita
w kierunku nieznanym
może ktoś wysiądzie z samochodu
i poda mi rękę
a może poruszy się ślepy lew
aby kula armatnia mogła potoczyć się
po schodach aż do Newy
i utonąć ściągnięta przez węże morskie
do samego dna piekieł
piekło najbliżej jest na Kamczatce
tutaj oddziela nas od niego
warstwa lodu i wody
patrzę spokojnie jak mój wiersz
traci oddech
zawsze tak jest
kiedy mówię
o rzeczach ostatecznych.
Jeszcze nie istniałem
kiedy Charlie Parker grał
„My old flame” w Nowym Jorku
w listopadzie 1947 roku
gdzie byliśmy wtedy
my dzieci początku lat pięćdziesiątych
które nie spotkały na tym świecie Stalina
nie było nas gdy umierali bez ostrzeżenia
nasi rodzice
a my rodziliśmy się wymodleni
oczekiwani jako znak nowego przymierza
odpowiedź na najtrudniejsze z pytań
o życie po śmierci
dla milionów które odeszły
bez nazwiska
i nadziei.
Młodociane kurwy wołają „Bravo”
Roger Rabbit przedstawia gwiazdy rocka
Alf szczerzy meksykańskie zęby
jest wysoko notowany
na listach przebojów
w tym roku
No 1 in America
„Poison”
nie wiem jak tutaj mam znaleźć
miejsce dla nas
najprawdopodobniej nie ma go wcale
nie jesteśmy notowani
nie jesteśmy królikami
nie znajdujemy się na liście młodocianych
niewinnych
pragnących wtajemniczenia
w seks kulturalny i świeży
pozostaliśmy gwiazdami dawnych niebios
które już zgasły i teraz błądzą ociemniałe
a tak bardzo chcieliśmy być współcześni
nie powiodło się
chociaż tak blisko była dziura w murze
przez którą podglądaliśmy
młodociane kurwy pijące denaturat
nie udało się
może jutro
kiedy wypijemy naszą truciznę
do tak bliskiego dna.
Według A. Rethela
Śmierć pociąga sznury dzwonów
to banalne
gra na organach bez dźwięku
to przestarzałe
stary człowiek nie patrzy już na nią
wtopiony w fotel
gryzie martwe wargi
czuje jak rosną mu włosy i paznokcie
chce coś powiedzieć
jest banalny
jego sztuka dobiegła już końca
i nie może pozwolić sobie
na oklaski.
Nakarmieni ubrani
wchodzimy w wiek XXI
jak w starą bramę
o odświeżonych ścianach
odczuwamy potrzebę odlania się
wypowiedzi zbiorowej
rozumiemy tych którzy mówili
że milion to oni
ja jestem podwójny
często jeden z nas
zjada wapno i bawi się członkiem
a drugi śpiewa
od powietrza głodu ognia i wojny
tak żyjemy spokojni i niegłodni
lecz teraz musimy coś zmienić
inaczej umrzemy bezwiednie
pojedynczo
w odświeżonych trumnach
jest tak przestronnie
i wapna już gasić
nie trzeba.
Te zęby są dziurawe
trzeba je wyrwać
i wstawić nowe
kręgosłup skrzywiony
wyprostujemy i to
skóra jakby wyblakła
więcej słońca
poprawimy cię
i będziesz jak nowy
człowiek śmiechu
pamiętaj wszystko
do ostatniej chwili
a będzie ci dane rozgrzeszenie
z twej nieudolności i choroby
dzięki nam odrodzisz się obywatelu
bracie
towarzyszu.
Otaczają mnie siły
niepewne swej mocy
lecz dojrzałe do czynu
do odkrycia tajemnicy
mojego wnętrza
które tętni słowami
i stara ukryć przed nimi
pod powłoką spokoju
my klasycy szkicujemy z ogniem
lecz dążymy do harmonii
w kompozycji ostatecznej
jesteśmy dorośli
i nie mamy dzieci
podobnych do nas
w akcie płodzenia
człowiek nie zachowuje umiaru
Grupy Laokoona
ginie niepewny swej mocy
a rzeźba nie jest w stanie oddać wnętrza
spalonej ziemi
twojej bliskości.
Jest jakiś ciężar ponad powiekami
uciska mnie powietrze
gryzące jak czad
poruszam lewą ręką
wylatują motyle
prawą
nic się nie zmienia
my czarodzieje z pomarańczowych sadów
niekiedy jesteśmy zmęczeni
jeszcze raz prawą ręką
tym razem udało się
rozbłyskują konstelacje
i powietrze przesyca
słodkim aromatem
ciężar ulatuje
zamienia w puch kobiecy
którym pudrujemy
drewniane twarze
jest dzień
pełnia księżyca została poza nami
nienaruszona.
Papuga nie jest pawiem
boi się inaczej
nie jest narodem ani wyspą
potrafi czekać na słońce
dłużej niż inni
nie posiada niczego
potrafi być przez jedno ptasie życie
w głębi klatki
i nie zniknąć nam
z oczu.
Lekcja nadziei
jest tuż po lekcji ofiarności
siedzimy w drewnianych ławkach
składamy ofiarę
z naszego ciała
niedługo zamkną drzwi
i nie wyjdziemy stąd długo
może jutro
my uczniowie
starsi od nauczycieli
odwróceni twarzą do tablicy
zapisanej niewyraźnie
sympatycznymi literami
po lekcjach po przerwie
na nowe czasy.
Nasze trumny będą lżejsze
od innych
oddaliśmy wiele
stracili
porzucili własne ciała
dla poezji
w naszych trumnach
kołacze się orzech
kwiaty wrosną łodygami
pod paznokcie
nie będziemy odczuwać gniewu
ani bólu
unoszeni ponad głowami
przypadkowych widzów
zrozumiemy co oznacza
dusz naszych obcowanie
z ziemią i płatkami jaśminu
nie możemy więcej wymagać od życia
sztuki.