Waldemar Okoń – poeta, historyk sztuki


 

Waldemar Okoń

Niebezpieczne małe prozy

 

Jedyne, co jest coś warte w dziele sztuki:
to czego nie można wytłumaczyć

Georges Braque

 

Piszę po latach, bez tytułu. Jestem wypełniony słowami, mój wewnętrzny głos przypomina kulę o wielu promieniach, nie ma kierunku, nie posiada celu. Animus anima, idę dalej, dzielę istniejące we mnie szeregi myśli na liczby, na coraz to nowe święta. Chyba tak będzie łatwiej, przejść po własnych korytarzach, zamknąć okna, zobaczyć coraz to nowe ściany i zapadnie, zapomnieć o początku drogi. Wszystko jest przede mną, wystarczy zaznaczyć na murze kilka słów, jeden ślad rozpadający się pod dotknięciem dłoni. Jest nas kilku, przypominają o nas zagłębienia z ukrytymi w środku, bezimiennymi ciałami, miejsca obudowane pancerzem utkanym z tęsknoty. Wyjmuję kolejne elementy mojej budowli, płytki ze stalowej osłony, pręty przypominające metalową kolczugę. Potrafią wydawać dźwięki, rezonanse, mówią cichym głosem, który zamiera pośród ludzi pozbawionych słuchu. Nasze decyzje będą ostateczne, będą przypominać bezpieczną przełęcz, przez którą najłatwiej jest przejść na drugą stronę, na szlaki prowadzące do wnętrza mózgu, do krainy wielu wzgórz.

 

 

 

 

Wspinam się na najwyższą z gór, na szczycie widzę chorągiewki poruszane przez wiatr, mój podpis na skale nie ma znaczenia, chociaż wierzę w literaturę utrwaloną w materiale zdolnym przetrwać imię nadane mi przed narodzeniem. Piszę wolno, smakuję każde słowo, myślę o zakrętach opadających nagle w dół kolejną serpentyną wąskich linii lub widocznej z daleka, rozpisanej ponad drogą chmury. Liczę obecnych, później nieobecnych, liczby najprawdopodobniej nie będą się zgadzać, ponieważ mówimy różnymi językami i na końcu osiągniemy różne wyniki.

 

 

 

 

Proponuję przekazać siebie w darze, można rozebrać się można ubrać, obecnie jest już nam wszystko jedno, sztuka ciała osiągnęła ostatnio dobre wyniki. Powtarzamy wszystko wielokrotnie, nie wiedząc, kim jesteśmy, kim jesteś, dlaczego nadal wierzysz w uzdrawiającą moc pożegnania, w szkło z potłuczonych zbyt wcześnie butelek. Czuję, jak powstaje nowy kształt naszego świata, któremu musimy nadać odpowiedni kierunek i siłę. Myślę o przyszłości sklejanej z listów zamkniętych na zawsze, o nieotwartych kopertach, które gdzieś się zapodziały i nie wiem, kiedy nadejdzie uspokojenie, które musi przyjść, gdyż jest nam to winne, Bóg jest nam to winien, Bóg, który zamknął się w ostatnim pokoju i nie chce z niego wyjść. Wiem, że uderza tam złotym młoteczkiem o kiwające się monotonnie krzesło i patrzy,jak kołyszą się brudne firanki, zawieszone nad pustym tego lata oknie.

 

 

 

 

Nakleimy swoje postaci na postaciach innych, potem zetrzesz wszystko naskórkiem, ręce same złożą się do oklasków. Z mojej samotności wybiegają zaprzęgi ciągnięte przez silne zwierzęta. Nie wiem, co to znaczy, być może jesteśmy w niewidocznym teatrze, gdzie rolę matki gra ktoś nieznany, gdzie deski sceny uginają się pod starą kobietą, która potrafi tylko milczeć. Postępujemy zgodnie ze sobą, wołamy o prawdziwe deszcze, o burze zmysłów, smakujemy odmienne brzmienia – deszcz, burza. Sąsiad obok buduje parkany osłaniające tajemnicze ogrody, czas powrócić do realności.

 

 

 

 

Czy możesz wyobrazić sobie kolejne lata, będą roślinne i mokre, odbijane w lustrach płci i w komentarzach do najnowszych wydarzeń. Postanowiłem grać dalej daną nam trzecią kartą, ja poeta-hazardzista ulegający ciemnym mocom. Rozbijemy bank, przypomnimy dialog pomiędzy muszlą i perłą, kto z nami zostanie, kto będzie nieutulony w żalu. Nasza niepewna mowa, nasz chwiejny krok w czasach rozumu. Wykorzystamy do końca dni, które nam pozostały, znajdziemy sens w rozbijaniu piękna na płatki masy potrzebnej podczas budowy katedr, na pokrycie ich ścian matowym blaskiem.

 

 

 

 

Wiesz, że moja legenda zaczęła się wraz z ziarnem piasku przesypywanym do wnętrza wielkiej ryby. Bierzemy kamień otoczony morzem i jeden ruch ręki może zniszczyć falowanie powierzchni wody. Liczy się głębia upadku, porosty spalone przy ognisku. Wiem, że dni święte często kaleczą barbarzyńców, zanurzając ich zbyt gwałtownie w czystym krysztale. Zastanawiamy się nad przyczyną pierwszego ornamentu, nad użyciem czerni zamiast koloru. Pamiętam, jak matka przenosiła mnie ponad rzeką. Modliłem się wtedy, aby nie upaść, budowałem subtelne porównania między cedrem a świątynią, które prowadziły nas do nikąd. Matka mówiła: przestań już, nie jesteś wybrany, powiedz lepiej, dlaczego rozwijamy się stopniowo jak kwiaty wokół słońca. Nie umiałem odpowiedzieć, budowałem szare jednostajne tło, po którym łatwiej było się nam poruszać, łatwiej odczytywać zatajone przed nami, przenoszone ostrożnie ponad wszystko, niezbadane dotąd treści.

 

 

 

 

Dzisiaj światło biegło po ziemi, załamywało się na moich powiekach. Nazywamy wrażliwość, przejaskrawienie, dążymy do abstrakcji uchwyconej w pękach gałęzi z kolczastego drzewa. Myślę ponownie o myśleniu, nikt tak nie myśli, wybieram kolejne fazy słów o przedmiotach i przymocowuję je szpilką do podłoża. To nie jest możliwe, dlatego motyle muszą złożyć skrzydła do odlotu, schować się w środku ubrania, które noszę od pewnego czasu, odnaleźć w materii głębokie załamania. Niekiedy dostrzegam studnie wydrążone w tkaninie, łączące przeszłość z teraźniejszością, zbieraczy niezwykłości, wszelkie możliwe kombinacje destrukcji i kreacji. Za nami powstają osiedla pełne bezdomnych samobójców. Nie wiem, jak ich powstrzymać, mówię o tym najbliższym, ale oni są zajęci nazywaniem najnowszej pory roku, poszukiwaniem jedności z naturą. Patrzę, jak zapada się moje wnętrze, które wszyscy dotąd akceptowali. Dialog połączony ze sceną, scena z dekoratorem, powstaje obraz podobny do ptaka, kolejna rozmowa prowadzona przez mądre ptaki.

 

 

 

 

Chciałem napisać dramat ponadczasowy, bezosobowy szept płynący z wysuszonego na trociny drewna. Nic nie będzie tam nadmiernie ostre, nic nie skaleczy, kliny wbite w siebie wzmocnią konstrukcję, zacznie się wielka budowa ze starych wycieraczek, zużytych puszek, gwiazd wydobytych z kubła. Nie chodzi nam o epatowanie, straszenie, ociekanie brudem. Stworzymy jedynie system nieostrych kształtów, rozmytych odpowiedzi, niezbyt dokładnych pytań. Art brut czy coś takiego, co jest modne i dobrze brzmi w katalogach. Rozkładamy karty czerwone, czarne; mówią jak zwykle prawdę, trzeba jedynie je dobrze zrozumieć, czeka na nas przecież główna wygrana, pójdziemy do nieba albo jeszcze dalej. Szczęście trzeba rozjaśnić nową podróżą albo nowymi ludźmi.

 

 

 

 

Mówimy o wszystkim z kapturem przytulonym do twarzy. Jest nam dobrze dzięki deszczom zgubionym tutaj niedawno przez kogoś. Poezja jest czysta, oczyszczona przez deszcz. Myślę o rzeczach, które utraciły swój sens, nikt o nich nie myśli. Przewracam się na drugi bok, łóżko rośnie, jest zawsze razem z nami. Nasz wstyd powszedni jak chleb porusza sznurkami służącymi do ukrywania ciała. Słowa ulegają spiętrzeniu, nie wiem, czy to zauważasz, mieszaninę pojęć, poruszenie biodrami, delikatny zawrót głowy. Nasze działania biegną w stronę poszukiwania wypukłych piersi i miękkiego brzucha. Przestajemy rozumieć, dlaczego ściany pękają, obieramy z puchu nienarodzone miłości. Powstaje pustka wypełniana szarymi kulkami, które nigdy nie zakwitną, nie zamienią się w pędy przycinane co roku. Poemat rozkwita samoistnie. Jest dobrze.

 

 

 

 

Patrzę na pomniki, monumenty, które potrafią poruszać się po z góry zaplanowanych granicach. Pochodzę z innego kraju i nie znam miejscowego języka, widzę cokoły wykonane z kory, postaci z brązu otoczone cienką warstwą powietrza. Mędrcy mówią o przemijaniu świata, o przetapianiu figur na armaty albo guziki. Nie wykorzystano braku nóg jako symbolu połowiczności. Oburzamy się na ludzkie znieczulenie, na to, że ktoś zdarł z muru ostatnią cegłę wieńcząca budowlę. Prostuję spodnie wymięte na kolanach, nie oznacza to, że klęczałem, poszukuję jak zwykle ukrytych znaczeń, to tylko nogawki wypełniły się ugiętymi pod przyziemnym niebem nogami i wiem, że ktoś niedługo przyjdzie i zapuka do naszych drzwi. Podamy kawę, może zaproszenie na czyjś ślub podarte już i nieaktualne, powstaną nowe poranki, będziemy bardziej ludzcy niż do tej pory, wyjdziemy spoza chmury słów na pełne światła słońce.

 

 

 

 

Piszemy staranną opowieść ze sfer niebieskich, żółtych, pomarańczowych. Ulubione kolory, które potrafią zbawić rzeczywistość. Nasi goście wiedzą, że niedługo nadejdzie burza dziejów, przypominają poprzez swą bezradność duże dzieci, które łatwo jest skrzywdzić i ukarać. Nakarmimy ich żywicą z drzew ogrodu, nie pozwolimy, aby uciekli przedwcześnie. Duże dzieci często bezradnie gryzą wędzidło, nikt ich nie lubi, ponieważ nie osiągnęły sukcesu, towarzyszą im błękitna czujność nieba i dosadna czerń ziemi. Idę razem z nimi, wiem, że mogę się skaleczyć i wtedy nikt mi nie pomoże. Krew może wybuchnąć falą ponad tamy i nic jej nie powstrzyma. Przeczucie śmierci może nas zgubić. Prostuję ścieżki i pocieszam strapionych. Nie wiem, po co to robię, może liczę na wdzięczność, na kolejne barwy tęczy, na ciekawe życie. Nikt o tym nie wie, nie mogę podzielić się sobą, przypominam zagubioną hostię, pusty kielich, moja ofiara nie chce się dopełnić. Osiągam dzięki temu prawdziwą świętość.

 

 

 

 

Chodziło nam o pewien stan zaplątania, zawinięcie w materię pozornie pomocną i uległą, chroniącą przed światem grubą warstwą nakładających się na siebie zwojów i pierścieni. Nie można przeciąć jej jednym radykalnym ruchem, trzeba bardzo wolno rozwijać sploty niepewności i nieporozumień, tylko wtedy nagość ludzi jest naprawdę interesująca. Do naszego spektaklu przyjmiemy kilka osób, zawiążemy im oczy i usta, odcięci od świata i słów nie będą mogli nas opuścić ani też wstąpić na wyższe szczeble wtajemniczenia. Będą musieli trwać, nie kontrolując śmiechu i łez, przekonasz ich o słuszności tego stanu pół-życia i pół-oczekiwania, postarasz się, aby zapomnieli, że życie nie może być tylko poszukiwaniem, znajdziesz margines dla spełnienia, na liście zdarte z drzew i przemienione w okręty.

 

 

 

 

Przeczekasz burzę na morzu, przejdziemy wybrzeże, oddając się falom, wystarczy postawić żagle i odkryjesz wyspy szczęśliwe porośnięte błękitnymi trawami. Olinowanie pęknie u kresu podróży, ale niczego to nie zmieni, ponieważ musimy dotrzeć do celu. Mamy swoje prawa i wiele zasad, które powinny nam pomóc przetrwać jeszcze jeden dzień. Nasza przyszłość pochyla się nad oparami płynącymi ze źródeł, do których przywykliśmy już, gdyż podano nam chleb, wodę i cień uspokojenia. Wokół nas wbito szereg pali umacniających dno, aby się nie zapadło. Wnętrze ziemi jest blisko, a mimo to płyniemy w miejscu do chwili, kiedy fale nie będą już mogły nadążyć za naszym okrętem. Zdobywcy i zwyciężeni będą trzymać w dłoniach ten sam zapach soli rozsypanej pomiędzy palcami. Fantazje młodości odejdą nieostrożnie i skrycie w stronę dalekich latarni i prowizorycznych cum. Nasze sztormy są coraz słabsze i nie potrafią już zmyć do morza zgarbionych światłem i ciemnością latarników. To oni zapisywali cyfry wodne i cyfry powietrza w dziennikach podróży, których nigdy nie było. Pionowe morze pozwala nam na przebijanie korytarzy w pozornie jednolitej masie wody. Kilka bitew zostało przerwanych, ponieważ wiosła zastygły w bezmiarze czasu. Przypatruję się temu obojętnie, czekam od dawna na koniec ruchu i na rozpoczęcie ery przenikania w to, co jest nieruchome i nie podlega zmianom.

 

 

 

 

Obawiam się jedynie, że zwolnione procesy życiowe pozwolą mi na osiągniecie wieku dojrzałego dopiero za tysiąc lat. Starość nadejdzie wtedy, gdy wszystko wokół stanie się szybsze i nie będę mógł już dłużej uciekać przed kamieniami rzucanymi pod wiatr. Powstanie nowa skala życia, a jej zatrzymanie będzie zależało jedynie od zgody współmieszkańców. My mistycy wiemy, że wystarczy zgoda jednego człowieka, aby uzyskać odpuszczenie grzechów. Przygotujemy katalogi win i dobrych uczynków, a szczęśliwe gromady napełnią wszystkie przesycone melancholią miejsca. Kiedy nadejdzie kres jednego z nas, nikt tego nie zauważy, ponieważ śmierć stanie się niezauważalna dzięki zbliżonemu do plus nieskończoności rozłożeniu jej w czasie. Chwila zniknięcia ostatecznego będzie traktowana jako przejście do innego wymiaru, który stanie się pozornie nieruchomym stanem równowagi pomiędzy wewnętrznym spokojem, a osiągniętym niespodziewanie portem. W porcie tym będziemy w stanie poruszyć kolejne nadbrzeża, ziemię, na której stoimy, ptaki wirujące w powietrzu, pogoń za horyzontem. Dalekie lądy przyślą nam orzechy i rzeki pełne ryb, przypłyną też oczy dotknięte ślepotą, całun obciążony kowadłem, by mógł szybciej pogrążyć się w oceanie, łuski opalizujące wewnątrz wodorostów, oddech skrzeli, ikrę przylepioną do glonów, cudowne narodziny.

 

 

 

 

Pamiętasz o pułapie przerastającym poetę, o granicy ponad którą jest już tylko lot niespokojnych chmur. Kolejne lata nie nawarstwiają się na siebie, raczej ukazują ograniczenia pierwotnego podłoża. Powstają nowe słoje na nowym pniu, a nam potrzebne są nowe korzenie, symbolika istnienia i trwania, którą kiedyś będziemy mogli przepełnić zmiennym ruchem powietrza. W czasie pustym przychodzi podmuch wiatru, wypełnia nas przypowieściami o nieuchwytnym stanie doskonałej próżni. Przypominam sobie spadające gałęzie, pojedynek z opadającymi powiekami. Toczymy pojedynki od lat, najpierw wybór broni, później świadomość przegranej i przymykanie oczu i sny, których nikt nie pragnął. Niedostrzegalny arsenał źrenic, który kiedyś wybuchnie i przemieni nas w rozedrganą magmę doznań.

 

 

 

 

Stoję pod ścianą, przypominając Wielkiego Kustosza, zbieracza osobliwości. Nade mną etykiety i pieczęcie, nikt nie stara się mnie zrozumieć. Przekształcam historie zaczerpnięte z życia w mgłę, w rozpaczliwe przecieranie zamglonych okularów. Ból przychodzi razem z burzą, szepczesz wrzos, fiolet, to pomaga, zdejmujesz sztuczne wargi, wymienne myśli, dzisiaj nie mają już one swojej ceny, wystarczy uderzyć, a zniknie siła, której nikt dotąd nie dostrzegał.

 

 

 

 

Oprowadzam po sobie – tutaj w pamiętnym roku znaleziono złoża złota, w tym miejscu przebywała przez pewien czas dzisiaj tak szeroko znana, tam widoczne są nadal żywe i co najważniejsze wykonane przez słynnego mistrza organy. Specjalny system oczyszczania nie pozwala na zatrucie okolicznych rzek i jezior. Jestem zupełnie zdrowy, serce, wątroba, nerki, możecie przyjechać i poleżeć ze mną w miarę wygodnie, specjalnie uprzywilejowani mogą zadawać pytania, a niektórzy nawet podeptać. Będziemy rozmawiać o wartościach. W czasie rozmowy nad naszymi głowami zostaną zawieszone plandeki chroniące przed deszczem. Nasza magia pojawi się w chwili natchnionej, narodzi się pomiędzy naczyniami zawieszonymi na poręczach Wielkiego Wozu, koła otrą się o siebie kocim ruchem sprężonego ciała, nikt nie będzie układał pieśni o niepogodzie. Oswoimy pierwsze skowronki, nad terenami zdobytej wyobraźni zawsze świeci słońce i nawet grudy błota błyszczą nowym blaskiem, zyskamy pewność potrzebną podczas startu ku kolejnym tysiącleciom. Jesteśmy przecież wiecznym człowiekiem, marzeniem dawnych poetów, wypełniamy misję daną nam od wszystkich istniejących i nieistniejących bogów.

 

 

 

 

Ktoś musi nam zapewnić pożywienie i ubrania. Siądziemy naprzeciwko siebie, powiemy wszystkim, że uprząż jest nadal niezbędna, ponieważ potrafi zawęzić zbyt rozległy galop. Początkowo być może zapanuje głód, przetrwamy jednak wszelkie przeciwności losu, nauczymy się żywić rosą zabraną z dawnego domu, nasza pamięć przetrwa wszelkie niepowodzenia. Zastąpimy zieleń chlebem, kolce wodą, nic nie zastąpi nam podziemnych nurtów drgających pod czaszką wydobytą z ciała. Nie pozwolimy aby oplątały nas nadmiernie obce idee, odnajdę wszystkie moje zdania i nie zapisane w pamięci obrazy. Wiem, że najłatwiej jest zasnąć obok owadzich poczynań, podczas prób odnalezienia największego ze światów.

 

 

 

 

Intuicja każe nam odejść od nabrzmiałych wieloma kierunkami skrzyżowań. Ubierzemy się w drogi powrotne, masz wszystko co potrzebne jest w życiu. Na rusztowaniu pracują ludzie, podają sobie zamiast cegieł cytaty z dzieł dawnych mędrców, wycierają czoła chustą Weroniki. Budujemy labirynt, mieszkańcy jeszcze tego nie wiedzą, nie wiedzą o danej im dawce szczęścia. W skomplikowanym systemie korytarzy istnieją bowiem sale przeznaczone do zabawy. Nasze laski pozostawimy przed drzwiami, aby nie zakłócały świątecznego nastroju. Staliśmy zbyt blisko ognia i niedługo stracimy wzrok, ale dzięki temu będziemy mogli zobaczyć ukryte tajemnice. Nie wiem, jaka jest moja misja, moim obowiązkiem jest jak najwięcej zapamiętać i przechować pamięć jak totem, którego znaczenia zostały zapomniane. Później będę mógł odpocząć i nie pamiętać już niczego.

 

 

 

 

Wszystko układa się w kalejdoskopy pozornie nowych wzorów, chociaż możliwość powtórzenia się tej samej figury jest pewna skończona ilość. Poza mozaikami złożonymi ze szkła i światła trwa walka o skonkretyzowanie. Każdy z odłamków chce przynajmniej raz uczestniczyć w dobrze przemyślanej kompozycji. Układy barwne krążą wokół obracanego w rękach naczynia. Mówimy o sztuce, nadal mówimy o sztuce, nie możemy czekać zbyt długo w poczekalniach wypełnionych naszymi snami, musimy dzisiaj wcześniej przyjść na to spotkanie, zdobyć prawo do istnienia, do nazwiska na wizytówce ozdobionej porcelanowym medalionem. Nazwiemy również ryzyko tworzenia zgromadzone tuż pod bandażem ochraniającym nasze rany. Nie wiemy, czy są prawdziwe, na razie nie bolą, są martwe, mają kształt płótna poruszanego oddechem. Dotykasz ich, lecz nie potrafisz zasklepić, przypominają o akcji, czasie, bohaterze i miejscu, w którym się znajdujemy. Rany nie powinny zniknąć, bohaterowie podniosą się ze sceny i przejdą na stronę publiczności, zniszczymy wszystkie lustra, ponieważ odbijają zbyt wiele realności.

 

 

 

 

Modelujesz w glinie kolejny Nowy Testament, pismo się zgadza, podobnie jak liczne odpisy i papier wyjęty z ognia. Musimy go odczytać na nowo, najlepiej na schodach wywiedzionych z nieba. Światło przetrwa to przedstawienie, pozostanie tam dłużej od nas. Dialogi nie są potrzebne, wolimy przypowieści, recytujemy wypisy z literatury obok rozmów o pogodzie. Jak wiesz, zawsze coś z góry pada, a z dołu wyrasta, motyle kreślą szary kontur na przekór skrzydłom i porywającym je ptakom. W tle sterta desek przenoszona z kwiatu na kwiat. Rozwijamy jedną z twarzy, jest zwyczajna, przebita kilkoma igłami, przykryta olbrzymią peruką. Nikt nie potrafi odgadnąć, czy jest to kobieta czy mężczyzna. Twarz odkrywana jest przez kogoś z tłumu, odkrywana, to nie znaczy, że naga, raczej zaskoczona sytuacją. Obnażone usta coś mówią, wykrzywiają się, dajemy wtedy na nie pełnię światła, dzięki czemu prawda wypowiedzi może kontrastować z przypominającą kukłę resztą sylwetki.

 

 

 

 

Dzisiaj idziemy na Stare Miasto, wypełniamy je sobą, jest ciepło i wiemy, że w tym orzechu nie pomieści się już nikt więcej. Włoskie wynalazki nie przyjmują się na naszym gruncie, wokół fosy zbudowano wiele mostów, którymi można przejść na drugą stronę. Jest zwyczajnie, na naszych oczach już tak wiele się zmieniło, a my dążymy uparcie do poznania prawdy. Na pobliskiej strzelnicy słychać strzały, w starych miastach zawsze są strzelnice, tego jednego możemy być pewni. Oglądamy porozwieszane na murze obrazy, abstrakcje z kobietami o strusich tyłkach. Znamy malarza, maluje zawsze to samo, kreska, przerwa, kreska, przerwa i dużo linii. Na szczęście, nie drżą nam już ręce uspokojone wódką pitą od rana, tutaj w pobliżu jest spokojna meta. Później na Nowym Mieście zamkniemy się w nowych domach i nikogo nie wpuścimy do środka. Natniesz żółtych kulek, zasadzimy je na balkonach, po roku powstaną z nich olbrzymie kule z pyłu, które być może polecą z nami do nieba. W niebie zaczniemy wszystko od początku, zrobimy porządki, zmielimy chmury na pożywną papkę, będziemy mieć nowe dzieci. Kocham nowe dzieci podobne do mnie i do ciebie. Dzięki nim wiem, że podziemne ulice nie zostały jeszcze odkryte, a my możemy przechodzić tylko na zielonym świetle.

 

 

 

 

Przypominamy sobie sklepy, kolejki, powroty do domu. Dalej w naszej pamięci jest las wydobyty na powierzchnię podczas jednego z ostatnich lotów. Kiepskie dekoracje pozwalają przeświecać słońcu, które zachodzi zawsze ponad nami, jakby chciało trwać wiecznie na przetartym płótnie i zardzewiałych ramach. Powstaje słodki pępek świata połączony z matką, jej brzuchem, zmiętą pościelą. Powstał przy naszych narodzinach i już nigdy nas nie opuści. To jest nasz środek ciężkości, źródło przeżycia. Ciało faluje coraz bardziej, staje się niebezpiecznie i czułe, wykorzystuje wszelkie możliwości jakie daje odcięcie się od innych. Pomoc dawniej jeszcze możliwa zostaje przez nas odrzucona. Tworzymy obrazy, pamiętaj, tworzymy obrazy, zakrywamy kolejne pomieszczenia, aby móc odsłonić następne. Myślę, że zdołamy ograniczyć czas do kilku godzin, do momentu widzenia. Proszę o ustawienie pustych krzeseł w pustej jeszcze sali. Wiem, że na końcu wyjaśni się szereg zagadek, który z bohaterów umarł, a kto szczęśliwie osiadł na roli. Być może kilku z nich spłonie w stodole, jak to na wojnie, którą toczymy nieustannie. Przeciwnik jest coraz bardziej potężny, nasze lata są już policzone.

 

 

 

 

Współczesne stosy nie wymagają aż tylu ofiar. Ofiary przywdziewają same papierowe stroje i są szczęśliwe, ponieważ dzięki temu osiągną stan łaski i obietnicę życia wiecznego. W tle są autoportrety malowane wyraźnie na życzenie. Wyobrażamy sobie chwilę przed egzekucją, kiedy obojętni siedzimy w ciepłych saniach i możemy w każdej chwili opuścić miejsce straceń. Wystarczy skinąć na woźnicę, a skazaniec pozostanie sam ze swoim ostatnim życzeniem. Ciepło nie wymaga już tak wielkiego ogniska, dlatego patrzymy z daleka, jak dopala się wąski płomień, nieco zawiedzeni skróconym do bólu cierpieniem. Obok kopca z popiołu leżą grudy ziemi, urasta ściana płaczu. Nasz bohater kurczy się przytłoczony swym bohaterstwem, nikt nie potrafi mu wytłumaczyć, że ciężar ten jest wprost proporcjonalny do pośmiertnej sławy.

 

 

 

 

Niedługo zaczniemy kolejny zabieg na żywej tkance sztuki – krew, poruszanie ustami, pulsujące piersi, ptak ofiarny z rozoranymi piórami, powstawanie z prochu, cuda dziejące się na naszych oczach. Śmierć nie prowadzi już do ciemności i świateł w tunelu. Krople drążą skałę, firmament upada z trzaskiem przypominającym rozdzieranie papieru Nie zatrzymamy jego upadku nawet przy pomocy magii, nowych kształtów nosa, wieńców, procesji idących przez naszą ulicę. Jeden dzień, którego nie było, nikt go nie zapamiętał, nikt też na szczęście nie stracił wówczas nadziei. Nasza nadzieja dzieli ludzi na tych, którzy uciekają i tych, co są w pościgu. Ucieczka przed rzeczywistością prowadzi do zaklętego kręgu powtarzanych wyobrażeń, do śmierci słowa, nie przedmiotu i śmierci poezji, nie poety. Kontynuacją marzeń są już tylko inne marzenia. Brak kontaktu z tymi, którzy nigdy nie marzyli, powoduje, że tracimy szansę na dotarcie do kogokolwiek, gdyż przestajemy siebie rozumieć, a zaczynamy siebie wyobrażać.

 

 

 

 

Wymykają się nam pierwsze słowa, kierunki zamieniają się w różę wiatrów. Ci, którzy mocno trzymają się życia, stają się niewidzialni. Nasze korzenie oplatają korony drzew, mówią o wzruszeniach porannych. Przed nami stoi popielniczka, chociaż od dawna nie palimy, strącamy do niej ostatni popiół, wydobywamy pokłady surowe i szare potrzebne zimą do posypania zbyt śliskiej drogi, do uszczelnienia dachu. Ponownie wizerunek Feniksa, krzykliwego, masochistycznego ptaka, któremu nieobca jest autoreklama. Niedługo urodzą nam się dzieci, krew zostanie zużyta do celów gospodarczych. Nasze słodkie pisklęta na razie nie wylatują z gniazda. Trzymają się nas kurczowo, chcą tak przetrwać jeszcze kilka najbliższych lat. Może to i dobrze, nie chcemy być zupełnie samotni w tym strasznym świecie, pragniemy napisać arcydzieła ogarniające przeszłość i przyszłość, ponieważ dawne dzieła już nikogo nie zaspokajają.

 

 

 

 

Na początek kilka codziennych zdarzeń. Komu powiesz, że przeżyłeś je naprawdę, jak udowodnić mieszkanie na plaży, sploty piasku na dłoniach. Młodość ma swoje prawa, należy tylko je odkryć i opowiedzieć o nich innym. Ich twarze, ich ciężarne ręce, ołów doświadczany pod powiekami. Na wydmach piszemy ciągle te same zdania, próbujemy wprowadzić wewnętrzny rytm, napełniając litery liniami wznoszenia i upadku. Tak widzę poezję, widzę jej szkielet, wnętrzności i naskórek. Widzę jej skomplikowany wzór akcentów, oddechu i milczenia. Wyrazy wybierane ze słowników nabierają ociężałości zapłodnionych samic, niosą w sobie nowe życie, mają pierwszeństwo przed nami, przenikają do wnętrza szklanych form, do drewnianej kołyski. Poszerzamy nasze zmysły, ludzie zarysowani początkowo profilem stają się sylwetkami, a następnie bryłami obejmującymi kolejne wymiary, coraz doskonalszy kształt myśli. Jest pięknie.

 

 

 

 

Zabijam w sobie to co powierzchowne, płaską powierzchnię, która kiedyś uleczyła geometrię, ciągłe poruszanie się wewnątrz krystalicznego sześcianu. Granice pomiędzy słowami walczą ze sobą, niosą dawno zapomniane znaczenia, stapiają w muszli dźwięku. Kryję się w coraz większym stopniu za metaforami, może kiedyś one ukryją się poza mną, poza moim ciałem, umysłem, wrażliwością. Będą tam leżeć jak za ścianą zbudowaną przeze mnie niedbale i czule. Lubię to słowo: czułość, pięknie brzmi, jest zmysłowe i mądre. Nad nami aureole przyrośnięte do nieba, brakuje nam nowych świętych, nikt się nie zgłasza, mamy też puste miejsca na wota ofiarne i na słupy dla prawdziwych proroków. Religia przestała istnieć, pozostał Bóg i bezgłośna modlitwa. Nasz Wszechświat dopiero się zaczyna.

 

 

 

 

Wyobraź sobie malarstwo, którego jedynym elementem byłyby złote kręgi. Kręgi zachodzące na siebie, trwałe i niezmienne. Malarstwo, którego bohaterem nie jest człowiek, ale czysta barwa podobna do Słońca. Potrzebne nam było tego wieczoru światło, brak konturów, bezosobowa sylwetka zamknięta w głębi kolejnych korytarzy, w środku pozłoty nałożonej na twarz. Odlatujemy spokojnie, wiemy, że takie światło mogłoby powstać jedynie w paralaksie odbicia, odblasku ożywiającym martwy metal, w tkance połyskliwego ruchu. Arcydzieła powinny być zawsze dobrze oświetlone, w przeciwnym wypadku nie dostrzeżemy nawet ram, w których zostały zamknięte ani też nakładanej co roku, nowej warstwy złota.

 

 

 

 

Ktoś od nas odszedł, najpewniej poszukuje teraz spokoju, wie, że taki stan może trwać wiecznie. Kierujemy w jego stronę taflę jezior, czas przyjmie wszystko, nawet sielskie obrazki z cytryną i srebrną paterą. Wokół nas kwitną jabłonie, technika oleodruku pozwala na wyższe stany świadomości. Kwiecie pachnie, a białe płatki oplatają jelenia i rykowisko i wschód księżyca nad morzem. Przenikamy do wnętrza płóciennej osłony, nasze pszczoły są miodu i wytchnienia pełne.

 

 

 

 

Każde słowo o sztuce jest dobre, sztuka jest dobra jak chleb, jak seks poranny, jak łyk powietrza. Piszemy nie odrywając myśli od słów, jesteśmy pisani automatycznie przez słowa, jesteśmy natchnieni w sposób głęboko przemyślany i prosty. Przechodzimy nad tym do porządku dziennego, twarz nadal w pełnym świetle, pełne niezrozumienie ze strony ludzi, pozwólmy im odpocząć. Nic nie dzieje się w ciszy, dźwięki stwarzają nowego człowieka, jego kręgosłup i wolę przetrwania, atakują wszystkie miękkie części, w których mogłyby ukryć się zmęczenie i rezygnacja. Muzyka ogarnia muskuły drgające po spełnionej miłości, dzieli widzów na głuchych i wyzwolonych. Wytrwamy tutaj jako nasienie przyszłości, dojdziemy do wibrujących słów, które porwane przez kolejne zwoje mózgu ułożą się w bezsensowny tekst przysięgi składanej przed odbiciem w lustrze.

 

 

 

 

Za każdym razem jest ten pierwszy raz, patrzę na mosiężną gałkę przy drzwiach, kręcą się przy niej podejrzane typy bohaterów wyjętych z odległego dziennika tuż przed snem, mówią o dobrej nocy, o zagubionych w poszyciu płaszcza starych dziurach. Ucieczka przed zdaniem przybiera formy magmy słownej, zlepionych fragmentów, których spoiwem może być wszystko – poślizg myśli, slogany, podobne brzmienia. Tego typu projekcja świadomości pomaga w przezwyciężeniu monotonii sformułowań, umożliwia wyzbycie się natrętnych spójników, tego co konieczne i spodziewane. Rzucimy w górę nasze kapelusze po to, aby nic w nich nie mogło pozostać. Przygoda kończy się, gdy mistrz słowa umiera, literatura gdy zaczyna być nadmiernie zrozumiała. Nasz sens zaczyna się od przypadku, od gry, nasza strzelba nadal strzela, ale nie w trzecim akcie, lecz w kilka miesięcy po zakończeniu ostatniego przedstawienia. Publiczność nie musi być w chwili wystrzału obecna, ale powinna wiedzieć, że wystrzelona kula w końcu kogoś trafi.

 

 

 

 

Jeżeli położysz się w tym miejscu. Mówimy o ogarnianiu rzeczy, o naszych włosach podzielonych na czarne i siwe. Peruki tego roku rosną jak pajęczyna, która ma kształt siatki ozdobnej oraz odpowiednie załamania na czołem, ale nie potrafi stworzyć owadów schwytanych w krople śliny. Przegryziemy miękko trawy, łodygi pełzające pomiędzy trawami. Dziękujesz wszystkim bogom, jacykolwiek są, za możliwość ruchu, za pot zlepiający ręce w jedną szarą bryłę. Dzięki temu wiesz, że jeszcze żyjesz, wypowiadasz bezgłośnie słowa przysięgi o przenikaniu poprzez wszystkie bariery – ludzi, ramion, runa, piersi. Widzisz figurę roztańczonego bóstwa pośród splamionych miłością ciał. Z tej łąki wyjdziemy najprawdopodobniej bogatsi o kilku synów i wiele kobiet spragnionych dotąd mężczyzny, obniżymy horyzont do poziomu zieleni, do nowego poziomu naszego morza.

 

 

 

 

Docierasz do śladów wytłoczonych na asfalcie, nie mają znaczenia i niedługo znikną na zawsze. Utrwaliliśmy tylko kilka stóp unoszących się ponad ziemią, kilka schodów na powierzchni, nasze zasługi są na miarę naszych czasów. Czas może mieć wymiar podłużny, poprzeczny, lekki, stopniowy, przypominać zawieszoną wysoko kroplę rtęci. Jeszcze raz o pionowym morzu, które obrasta szorstkim włosiem alg i skorupiaków, pamiętasz o możliwości skaleczenia o morskie krawędzie. Będziemy dzisiaj bardzo ostrożni, wszyscy są przecież równi w obliczu zakrętów i prostych. Przystaniemy na chwilę i nic nas nie podzieli ani nie połączy, ukryte znaczenia będą nadal ukryte, lipy roztoczą swój zapach, w taką noc nikt nie będzie pominięty podczas rozdawania kolejnej działki ciepła. Wykorzystamy je do napełnienia butelek słodkim sokiem twojego ciała, wycofane z obiegu banknoty posłużą do ponownego kupna tego, co uznamy za najcenniejsze.

 

 

 

 

Nasze postacie zaczynamy rozbierać, szarpać na strzępy, spod których wyjmowane są kawałki modlitw wyryte na glinianych tabliczkach, drzwi rodzinnego domu, ukochane dziewczyny, matki archaiczne i piękne. Rozłączymy uczestników naszego święta, będziemy palić kadzidła, przywracać im zapomnianą przeszłość. Jeżeli ktoś z nich tego zażąda, zezwolimy mu na ponowny powrót, Być może część z nich pozwoli nam na poszukiwanie wspomnień, docieranie do wyobraźni zamienianej nieustannie w zobojętnienie. Tworzymy nowe rytuały, mumie złożone na ziemi przeżywają drugą młodość, pokazują wszystkim nowe makijaże i trwałe pudła ochronne, w których będziemy je przechowywać. Dozorcy mają tu niewiele do roboty – wystarczy poukładać je właściwie i nie dopuścić do zbyt bliskich kontaktów. Gdzieś, nie pamiętam gdzie, pisałem już o suchym nasieniu, o pustyni w miejscu vaginy. Należy i tak przedsięwziąć daleko idące środki ostrożności, aby nie dopuścić do rozprzestrzenienia się na ziemi nowej rasy panów.

 

 

 

 

Siedzimy przy tym samym stole, w tym samym pokoju, zwijamy te same dywany. Nie lubimy zasłon, jest w nich zbyt wiele kurzu dziejów i niedopowiedzianych historii. Prosimy o chwilę szczerości, tak zaczyna się wieczór pamięci, wspomnień o byłych już dniach, o nocach gorących czerwcowych. Nasze dusze rozsuwają się na chwilę, przechodzą na drugą stronę, otwierają inne drzwi, rodzą kolejnych synów i córki bezcielesne i poronione. Nikt nie stara się innym wytłumaczyć zastanej sytuacji. Tłumaczymy jedynie na nasz język opowieść o niezależnym życiu. To co jest obojętne, jest obojętne naprawdę. Dobro i zło chowają się przed nami w starej kanapie, śpią tam wiedząc, że nasza moralność przestaje w tym momencie istnieć, spowiadać się, jest anarchiczna, czysta i swobodna. Możemy się kochać do rana pod przykryciem utkanym z innych, odległych bogów. Miękka miłość nie musi opuszczać bezpiecznego schronienia. Nasycamy się sobą jak owocami mango, które przyniosłaś ze sklepu za rogiem. Realizm zwycięża magię, czarodzieje wyciągają z kapelusza jądra byka. Nasz tauromachia kończy się bezkrwawo.

 

 

 

 

Rozsądni ludzie gromadzą biblioteki wypełnione kryształami. Nie potępiamy nikogo, kryształy są piękne i mają swoją wartość. Podobnie jest z tekstem pozbawionym oparcia w innym tekście, który rządzi się swoimi prawami biegnących bezkierunkowo skojarzeń. Staram się go uporządkować, ale nie jest to łatwe. Kolejne historie wzięte z życia przytłaczają mnie swoją wagą i znaczeniem. Nie wiem, jak mam się przed nimi bronić, rzucam w górę monetą, mówię o przypadku rządzącym światem. Jestem fragmentaryczny, niespokojny, pamięć zawodzi mnie coraz częściej. Patrzę na powidoki, dostrzegam tropizmy zagubionych roślin, walczę o pomysły wyrwane z kontekstu. Po raz kolejny rozwijam dywany, w których nikt się nie ukrył. Nikt mnie nie rozumie, moje palce na klawiaturze, moje oczy spokojne bez źrenic.

 

 

 

 

Instrumenty zgromadzone na stole błyszczą idealną sterylnością. Przedłużamy przy ich pomocy cudze życie, nasze własne niestety nie podlega temu procesowi. Przy ich pomocy moglibyśmy uśmiercić co słabsze jednostki, ale tego nigdy nie zrobimy. Nasz humanizm jest starej daty, Europa ma swoje tradycje. Narzędzia przypominają wielkie jaszczurki wysuwające ze szklanego pudła głodne pyski. Wizja metalicznego terrarium, ostrych żądeł trzymanych w ściśle chronionym pomieszczeniu igieł. Nie mogą wyrwać się na wolność, ponieważ wtedy wytrącą nam z rąk możliwość obrony, przystosowanie się do codziennego ideału. Mechaniczny świat poddany ludzkim prawom, stanie się nieludzki. Nie ma w tym żadnej logiki, jest wizja przyszłości, której już nie doczekam. Kocham absurdy, są spoiwem mojego myślenia. Na przecięciu słów powstają linie papilarne naszej wspólnoty, granice dotyku, kształt jednego oddechu, jednego łóżka, jednej zapomnianej ulicy.

 

 

 

 

Przechodzimy obok siebie nie zauważając, że zamieniamy się w profile pełne powietrza powiększającego dystans między nami. Niekiedy może się w nich pomieścić całe miasto lub lot gołębia, czasami odległość ta zmienia się w przenikanie wypełnionego nami ciała. Najnowsze plakaty mówią o zmienności słów i świateł, o tym co jest wspólne lub obce. Musimy milczeć dłużej, niż wymaga tego sytuacja. Spieszysz się coraz bardziej, ale twój pośpiech nikomu nie pomaga, nie zasypuje żadnej pustki, jesteś sam. Ławki w parku rozpadają się na kilka cieni, wszystko wydaje się być połowiczne, nawet blask latarni, który przemienia się w ciemną tęczę skroploną na żółtej szybie. Liście opadają, piękne choroby giną w izolatkach, nie możemy przywrócić pamięci nieuleczalnie chorym. Nasze świece gasną, nie można podtrzymywać bez końca płomienia ze stearyny, dym niknie w pobliskich oknach, na zakrętach alei pojawiają się kałuże, pada deszcz. Na pustych cokołach siadają ptaki nocy, są z ciężkiego kamienia, aby nie mogły zbyt daleko ulecieć. Sztuka jest coraz trudniejsza.

 

 

 

 

Nie rozumiem do końca własnych słów, przerastają mnie, są ode mnie mądrzejsze, bardziej wrażliwe, łatwiej jest je skaleczyć albo skrzywdzić. Nie umiem ich porównać do innych światów, nasze uliczne miłości, nasze zachwycenia. Bezdomni próbują od pewnego czasu zapomnieć o swojej bezdomności, ci, którzy mnie niegdyś czytali, już umarli, a nowi się jeszcze nie narodzili. Muszę czekać w pustym domu, w nieswoim mieszkaniu, z którego okien czasami widzę świt budzący się na starym niebie. Przypominam sobie ślady pozostawione na wietrze, w cudzym życiu, piętna wypalone na skórze, twoje włosy czesane nad ranem, kolana z przyklejonymi liśćmi. Wiem, że kiedyś odejdziemy, rozbijając sztuczne dzbany, dotrzemy do jądra rzeczy, ponieważ zasuszone rośliny tak łatwo kruszą się w palcach i każdy może się śmiać z tego, co przeżyliśmy. Połowa owoców i tak zostanie przy nas i nazwiemy ją opowieścią umarłych, później pestki, łupiny oprawione w ramy, drapieżne zwierzęta wypchane trocinami. Pazury obcięto nam przy narodzeniu, abyśmy nie mogli zbyt głęboko zadrapać. Dziewięć otworów naszego ciała czeka na miłość nieustannie.

 

 

 

 

Chciałem zasygnalizować możliwość istnienia tkanki złożonej ze zdań, wprowadzić w sytuację, która może nie mieć zupełnie zakończenia. Program wynikania z wyobraźni słownej, nieprzedmiotowej, pomaga podczas kształtowania krajobrazu, gry prowadzonej z kilkoma naraz przeciwnikami. Opór jest tu konieczny, ponieważ poezji nie można wygrać walkowerem. Zamiarem było napisanie tekstu o samym pojęciu zamiaru, o pierwszej przyczynie tworzenia, w której można połączyć formuły współczesności, definicje oparte na zasadzie kontrastu, paradoksy, niespodzianki intelektualne z możliwie adekwatną szatą obrazową będącą nie tylko uzupełnieniem, ale też współtwórcą całości. Obranie za punkt wyjścia chmury pojęć i uczynienie z niej ośrodka rozprzestrzeniającej się niespodziewanie opowieści pomaga podczas tworzenia odmiennych stanów świadomości, innego świata, w którym regułą jest autonomiczne wynikanie skojarzeń układających się w warstwy plastyki słownej, metaforycznych skojarzeń przybliżających nas do ostatecznego celu, jakim jest poezja.

 

 

 

 

Oczywiście taki program prowadzi do sytuacji, w której musimy się zastanowić nad stopniem przypadku podczas asocjacyjnego kształtowania tekstu. Ciągły dialog wewnętrzny ze sobą – nie jest to monolog ani zapis automatyczny – oraz ze wszelkimi przeciwieństwami jakie istnieją we mnie, które mogę w większym lub mniejszym stopniu personifikować, umożliwia przekład dyskursu poetyckiego na szereg języków osobowych, zaprzeczających sobie lub kpiących z siebie. Ironia jest tu potrzebna, ponieważ umożliwia dochodzenie do pozornych wniosków i swobodnych skojarzeń obrazowych. Zamierzeniem jest niemożliwe w swej istocie napisanie wszystkiego, objęcie horyzontu wszechrzeczy, wszelkich złudzeń, nadziei, banałów. Powstaje sklep z namiastką wnętrza, wystawy wypełnione strzępami opowieści. Tego typu zastępstwo może być rozumiane jako nadmiar lub niedosyt znaczeń. Nadmiar wówczas, gdy witryny kryją za sobą ubogie pomieszczenie, niedosyt, gdy nie potrafią w pełni ukazać bogactwa ukrytego poza wystawową szybą.

 

 

 

 

Mówimy o cierpieniu, najgłośniej mówią o nim ci, którzy cierpieli wiele, ale w sferze ducha. Zmaltretowani męczennicy przeważnie milczą, albo zamieniają swoją przeszłość w beznamiętny opis wydarzeń. Cierpienie kojarzy się z chłostą, z upadkiem pod pręgierzem pogardy i bólu. Powstają na zawsze pręgi na plecach, ślady głęboko worane w ciało. Pręgi kojarzą się z przetrzymywanym w klatce wyobraźni pręgowanym zwierzęciem. Znaczenia rozpoczynają konflikt ze sobą, obrazy walczą, próbujemy cofnąć się do punktu wyjścia, określić pierwotny zamiar – porównanie naznaczonych pręgami pleców bitego człowieka z drapieżnym istnieniem, które nie może wydostać się na wolność. Obrazy przytłaczają metaforyczną niespodziankę. Niezamierzony początkowo, lecz coraz bardziej realny tygrys ujawnia się na naszych oczach, staje się groźny, buduje kolejne sfery ryzykownych skojarzeń. Nie możemy przestać. Widzimy coraz bliżej nas okrąg świata cyrku, w którym płonie święty ogień, nasza magia dopiero się zaczyna. Staramy się pokierować tresurą, zwalczamy instynkty śmierci i przetrwania, pogrążamy w delirium, aby nie spłoszyć drapieżnika, by krąg był nadal zamknięty. Papierowe obręcze są od dzisiaj coraz bardziej bezpieczne w użyciu, pozwalają nam przetrwać do zamierzonego i niekryjącego w sobie niespodzianek końca.

 

 

 

 

Od dzisiaj przebywamy pod płynącymi jaszczurami. Chmury  – wtłoczone w zbyt ciasny, nadmuchany błękitem strój – kłębią się nad drabiniastymi wozami, liżą sól, dają mleko, bodą co słabsze sztuki spłoszone własną bezwolnością. Przepędzimy jedno stado, przyjdą następne, ułożą się w ciężkie kolory kolejnej ewolucji wywiedzione z dalekich wysp, ze skaleczeń na skórze, narośli nabrzmiewających odwiecznym prymitywizmem form. Nasze szerokie łapy drgają pracowicie w bezsensownym tańcu, słowa kołyszą się nad karkiem ofiary. Musimy dzisiaj kogoś zabić, barbarzyństwo ma swoje prawa. Kapelusze pozostawiliśmy na brzegu, biegniemy nadzy i skupieni. Niedługo powstanie proza życia, proza piasku, proza prozy.

 

 

 

 

Obudziłem się nadal senny z myślą, że nie wolno wątpić w świętość świętych, w bałwochwalstwo bałwochwalców. Myślałem o Persji ojczyźnie aniołów, o płaskich stopach pustyni zasypującej połowę świata. Nikt już o tym nie myśli, dawne teksty płowieją i nikną. Nasi święci nie pozwalają nam się wyrzeźbić, zakrywają twarze w dłoniach i tak pozostają na zawsze. Moja religia bliska jest naturalnemu stanowi rzeczy. Dzisiaj nie będę jej już wzbogacał o nowe prawdy, nie będę przyjmował niczego do wiadomości. Na szczęście na naszych cmentarzach ktoś posprzątał i umył groby. Jeżeli ktoś po śmierci poszedł w stronę gwiazd, powinien mieć ich całą konstelację, jeśli urodził się po to, aby cierpieć, powinien mieć kilka krzyży. Na drzewach rozwieszono białe prześcieradła, na ścieżkach liście, przy stolikach rozmawiają o pogodzie, wśród intelektualistów panuje zgoda co do potrzeby eksponowania indywidualności nieskrępowanej intelektem Po ulicach chodzą osoby niepewne swojej płci, mają połowę bicepsu i połowę pełnomleczną jak czekolada. Mój zmysł obserwacji ulega zatarciu. Jest jak w chwili stworzenia. Pustka.

 

 

 

 

Zmieniamy modę na rzeczy niemodne i bez fasonu. Wolno nam, ponieważ jesteśmy Polakami. Opuszczone przez nas miejsca falują, nie może ich wypełnić pierwszy lepszy obłok. Farba łuszczy się z naszych stołów, a zaproszeni do nich ludzie nie potrafią ubrać porządnie marynarki, oni najprawdopodobniej też są Polakami. Potrafią za to stłuc szkło i nikt tym razem nie interweniuje, nie przeszkadza w biesiadzie. Przypominam o rozwieszonych płótnach, są czyste mimo wewnętrznych uszkodzeń, jałowe, pomagają w rozwijaniu naszej drogi mlecznej, naszego poświęcenia. One też pochodzą z Polski, zrobimy z nich czapki, buty, nietrwałe tarcze, które rannym zawsze przynoszą ulgę. Zdejmujesz ze mnie mokre ręce, gotowy do spalenia kokon. Całopalenie obejmuje również pegazy. Najpierw wytapia się z nich tłuszcz, później zajmują się skrzydła, na drugi dzień wyjmujemy z popiołu uzdy, których ogień nie potrafił zniszczyć. Zawiesimy je w naszym muzeum obok kuli drewnianej i orła w koronie. Metalowe oznaki niepokoju zostawimy za sobą w ciemnym korytarzu, za drzwiami, pośród metafor i kłębów dymu, przecież jesteśmy kolejny raz Polakami.

 

 

 

 

Na naszą scenę chce wejść kolejna grupa ludzi. Idą wzdłuż krawędzi desek. Istnieje szansa, że zobaczą fragmenty akcji, jeden z kręgów mojej wyobraźni. Przedstawienie będzie czynne cały dzień, będą zmieniać się widzowie i aktorzy, jedynie kilka wydarzeń będzie niezmiennych, coś musi być trwałego. Jeżeli ktoś potrafi, niech zmieni wystrój wnętrz, niektóre kwestie, wprowadzi elementy życiowych doświadczeń i codziennych porażek. Tak naprawdę to nikt tego nie wytrzyma i nikt nie zrozumie. Sztuka powinna opierać się na zrozumieniu, dobrze o tym wiemy, dlatego brniemy w alegorie, w tajemne sformułowania i niespodziewane skojarzenia. Przebijamy się przez kolejne ściany, spektakl dopiero się zaczyna, literatura nie została jeszcze napisana. To dobrze, dzięki temu zostało jej trochę dla nas. Ludzie, których wpuściliśmy, posuwają się do wyjścia, kasa wydaje im ciepłe posiłki i koce do okrycia. Najbardziej cierpliwi zostaną z nami, ich czas oczekiwania zostanie nagrodzony.

 

 

 

 

Czekamy na deszcz, ktoś powinien go posiać. Mamy koszący lot i siłę potrzebną do zbiorów. Modlimy się o kilka kropel, spraw, abym mógł jeszcze zobaczyć horyzont, abym mógł odbić się od siwych splotów, od kręgów na wodzie. Jak zwykle nie jestem wysłuchany. Jest susza, na rżysku piszemy najdłuższe zdanie świata, palcami, szeptem, ktoś krzyczy, jego krzyk oznacza, że nie potrafi już dłużej o nic pytać. Nasze pytania znikają w gęstwinie tataraku, w głębi zielonej rzęsy. Resztki wilgoci na twojej skórze, jest im tutaj dobrze, nam jest tutaj dobrze. Zapalimy wosk, wybierzemy miód, pszczoły stopią się w pomarańczowych ścianach naszego domu. Niczego już nie możemy dostrzec ani odróżnić, wszystko zlewa się w bryle spadającej ze świecznika, poruszanej przez siłę lotu, przez lepkość wydobytą z materii. Na naszych łąkach nikt się nie pasie, patrzę na twoje dłonie, dla mnie są one próbą ostatecznej odpowiedzi, wypełnieniem szczelin tkwiących od dawna pomiędzy słowami

 

 

 

 

Włączyliśmy się w główny nurt, uważając na znalezione wczoraj przypadkowe przedmioty. Idziemy za wyprzedzającym nas o krok człowiekiem. Jeżeli on przystanie i my będziemy musieli to zrobić. Jesteśmy od niego zależni. Urzeczowienie przybiera formy organicznego związku z powierzchnią rzeczywistości. Wydobywamy się na powierzchnię, tracąc grunt pod nogami, przez chwilę musimy zawisnąć na tramwajowych drutach, przypominając lot niezdarnego, schwytanego w pułapkę łabędzia. Ich stado przelatywało tędy niedawno, uderzając skrzydłami o własne milczenie. Łabędzie są nieme, mogą przerwać ciszę tylko lotem. Człowiek na szczęście usiadł na ławce na moście. Pali papierosa, patrzy na rzekę. Jesteśmy spokojni, nic nam nie grozi. Burza przeszła obok, prąd został wyłączony. Łabędzia zdjęto, być może przeżyje. Rzeczy nabierają coraz większego ciężaru.

 

 

 

 

Przejdziemy tędy i powstaną ślady, odbitki naszego istnienia, wysoka formuła retoryczna. Później ktoś nas dzięki nim rozpozna, tak jak my rozpoznajemy po latach wszystkie bose zwierzęta. Moje zanurzenie w piasek sięga połowy piersi, łączę się z pejzażem pobliskich gór, nie ma tu nikogo, mieszkańcy pojawią się później. Na razie muszę przygotować im odpowiednie warunki, klimat i źródła wody, kamienie na budowę i krew pulsującą w ciałach przyszłych ofiar. Dołączę kolejne zachody słońca, załamanie kolorów, place i ulice zrzucone z nieba. Ruiny uprzątniemy wcześniej, będzie dużo miejsca. Skaczemy przez przeszkody, nasze spłoszone konie próbują się przed nimi wyłamać, nie chcą iść dalej, patrzą w kierunku domu, gdzie matka i ojciec, i duchy przodków. Mówimy o przekraczaniu przeszkód tak, aby móc zobaczyć następną z nich. Zdobywam tę ostatnią, nikt nas nie rozumie, świat alegorii przestaje istnieć.

 

 

 

 

Proponujesz wejście na przeszkodę i oczekiwanie na jej szczycie. Widzisz wtedy wszystkie jej brzegi, jesteś na niej, panujesz nad sytuacją. Jeżeli twoja przeszkoda jest wyższa od pozostałych, możesz dostrzec wydarzenia mające miejsce daleko, górujesz nad okolicą, musisz zwyciężyć. Jeżeli ktoś będzie chciał wejść na twoją przeszkodę, nie pozwól mu na to, walcz i skaż go na karę śmierci. Szklane góry są dla zwycięzców, podobnie jak księżniczki i skarby ukryte. Przechodzimy obojętnie obok zatrzymanych zegarów, jest noc, ludzie myją się przed snem, przecierają oczy, patrzą w szklane kule, nie interesują ich nasze fantasmagorie. Znowu przegraliśmy, znowu przykładamy ucho do szkła, aby usłyszeć przyszłe nasze losy. Wróżby złożone w tekturowych pudełkach czekają cierpliwie na wybawcę, na kogoś kto poda odpowiedni numer, wywoła je z głębi papierowych skrytek. Tam zamknięta jest Literatura, trudno jest do niej dotrzeć, strzegą jej stada papug i kanarek przyczepiony na złotym łańcuszku. Tam będziemy mieszkać po śmierci i tam będziemy czekać na kogoś, kto musi przyjść.

 

 

 

 

Pokój z zabawkami, bezpieczne małe mity z wygolonymi przez przypadek misiami, z klockami, z których jeden się zgubił, strażakami w drewnianym samochodzie. Trzeba się uspokoić, zaczerpnąć powietrza, oddychać, nie oddychać, ulubione zajęcie. Gliniane koniki kupimy dopiero wieczorem, wsiądziemy na nie, a one zaczną gwizdać jednostajną melodyjkę, śpiewać ze szczerego serca. Zaprzęgniemy je do pługów zrobionych z ciasta, do wozu ulepionego z cukru. Nasza praca przemieni pola w słodki piernik, który zawiesimy nad łóżkiem, żeby zbyt szybko nie zasnąć. Lniane włoski opadające na czoło zaczeszemy grzebykiem z błękitnych kwiatów. Będziemy leżeć pod obrazkami ukazującymi słodkie maleństwa śpiące pod nakrapianym muchomorem. Koniki pojadą dalej i nie będziemy ich dłużej zatrzymywać, tylko zdejmiemy im siodła z makowych płatków, bo przecież one należą już tylko do nas. Szukaliśmy ich cały ranek, chcieliśmy, aby płatki miały właściwą miękkość oraz wytrzymałość. Rozłożymy je obok pieca, niech wyschną, albo ponownie zamienią się w kwiaty. Kareta, która przejechała za oknami, nie jest nasza, ale jeżeli znowu przyjedzie postaramy się ją zatrzymać, wsiąść do środka i dać się unieść galopowi złotych kopyt po drodze usypanej z jaśminu, którego zapach uleciał przed wielu laty w stronę nieba nad naszymi głowami, w kosmos złożony z pustki i gwiazd jakże odległych od naszej wymyślonej gwiazdy.

 

 

 

 

Nie wyjeżdżam, wyjeżdżam, lecz wrócę, nigdy nie udaję, przedzieram po prostu banderole, a samochody pojawiają się same, są coraz bliżej, kręcą kołami powolne dźwignie i konstrukcje, wznoszą się ponad krainę dotąd mało konstruktywną. Lubię tego typu zabawy, gry z cieniem, patrzę jak wyczerpuje się wyobraźnia, dochodzi do pokładów twardszych niż skała, jak nawarstwia się w strumieniu oddychającej zieleni. Dzisiaj jest zamknięte, nie będzie już czynne dla nikogo, każdy ma prawo do odpoczynku, do zmian zastrzeżonych w kontrakcie. Nie oznacza to, że nic się nie wydarzy. Ludzie będą ścielić łóżka, kręcić papiloty, zasłaniać zbyt wyraźne zwierciadła. Kiedy zaczną się kochać, zgaszą światła, jeżeli zaczną milczeć, włączą jeszcze kilka żarówek, z natężenia siły światła można tak wiele wywnioskować.

 

 

 

 

Kolejne układy liter tworzą się na ścianach kamienic, niektóre z nich przypominają alfabet dla niewidomych. Wgłębienia dotykane opuszkami palców olbrzyma zaczynają opisywać dzieje mieszkańców, którzy właśnie zasnęli. Inne, obramowane bielą farby, przypominają o konieczności uporządkowaniu trybu przypuszczającego lub rozkazującego. Zawsze odczytujesz te litery, nadajesz im sens, jakiego nigdy nie miały. Zastanawia regularność wielu okien, ich ustalane przez lata postępowanie. Błękitne jarzeniowe światło pali się zawsze do późnej nocy, pomarańczowy kandelabr gaśnie o jedenastej. Wyłącz lampę, widać wtedy lepiej wszelkie poruszenia, podczas gdy ty stajesz się niewidoczny, zasłonięty podwójną odległością stwarzaną przez mury i ciemność.

 

 

 

 

Głos płynie z rozmieszczonych wokół głośników. Dla każdego widza przygotowaliśmy indywidualny tekst widowiska. Specjalnie wyszkoleni pracownicy błyskawicznie określą charakter i gusty każdej z uczestniczących osób. Mimo wszystko musieliśmy wprowadzić pewną typizację. Główne podziały przebiegają według płci, wieku grupy zawodowej, pochodzenia. Najważniejsze są ich marzenia, to one dyktują charakter poszczególnych opowieści. Nasze marzenia pozostaną w ukryciu, nie pozwolimy, aby ktoś do nich dotarł, są niespokojne i trudne w odbiorze, potrafią milczeć, ubierają się w niewidzialne kostiumy. Nie pozna ich żaden prokurator ani sędzia. To co jest nasze, jest nasze.

 

 

 

 

Nieuchwytne w pierwszej chwili dążenie nazywamy brakiem, braki się mszczą, to co potrafimy nazwać, mści się równie często, nienazwane może nas najwyżej nie przekonać. Tak snujemy przypowieści zamknięci w szklanym pudle. Część z wymyślonych postaci może grać rolę osób nieobecnych. Symbolizować ich będą rekwizyty lub głosy. Głosów powinno być więcej niż sylwetek, zawsze dotąd było odwrotnie, tym razem coś zakłóci sytuację widzenia konturów idących ulicą ludzi. Stworzymy iluzję tłumu, niewidzialni ludzie będą mówić o naocznych sprawach. Przywołamy ich wspomnienia, być może będą powtarzalne, wtedy zamilkną indywidualne głośniki, zresztą w tym momencie nie będziemy już panować nad stworzoną sytuacją. Oczyścimy z pyłu buty, umyjemy ręce, Chrystus i Piłat będą grać w szachy, uzyskując nieustannie remis ze wskazaniem na Piłata. Był człowiekiem i nic co ludzkie nie było mu obce.

 

 

 

 

Ktoś powinien podnieść w górę ramiona. Można upozorować zasłabnięcie, omdlenie, wszystko jedno co, byle widzowie mogli w tym momencie odczuć fizycznie ciężar tego człowieka, by mogli mu pomóc, albo żeby wydawało się im, że udzielają mu pomocy. Dostrzeżemy w nim bohatera wszystkich naszych historii. Damy mu szansę zwierzeń, jeśli zacznie się ślinić lub płakać, będzie to oznaczało, że mówi nieszczerze, jeżeli zacznie się śmiać, zrozumiemy, że pragnie zostać sam. Pierwotny plan zakładał, że wszyscy wyjedziemy stąd jak najdalej, ukryjemy się na stacji, wylejemy wodę ze zbyt pełnych wiader, z flakonów przepełnionych kwiatami. Pozbieramy ze stołów wszystkie obrusy, flagi przestaną łopotać, metalowe kule przestaną się toczyć. Moja wyobraźnia może wszystko, jestem wobec niej całkowicie bezbronny.

 

 

 

 

O tej porze wyczarowujemy coś z niczego. Idziemy do łóżka, zaczynamy taniec naszych nóg. Śnią nam się sny, w których nikt się nam nie sprzeciwia. Równy rytm kroków, na drodze ktoś rozsypał gwoździe i nie możemy iść dalej. Nad nami unosi się dym wieloramienny jak hinduskie bóstwo. Poezja powstaje nieustannie, nie mogę jej powstrzymać pomimo to, że niekiedy przybiera formy niechlujne jak tłuste plamy, jak tłuste kobiety. Krew krąży szybciej, rumieńce występują nam na policzkach. Nie mamy analogii, to smutne nie mieć analogii, na analogiach opiera się cała sztuka. Mówimy kilka ciepłych słów, powstają zdegenerowane dialogi, strzępy zdań, wiele skreśleń. Naturalizm uległ degeneracji, mamy kłopoty z matką naturą. Jej synowie i córki nie pożyczają od niej sukni ani klejnotów, mają dość swoich zmartwień.

 

 

 

 

Na sali poruszenie, wchodzą nieproszeni goście, teoria powstrzymywania się zaczyna świecić tryumfy. Nasz umysł jest tak dociekliwy, że musimy powstrzymywać się od podsuwania mu dotąd niewyjaśnionych zagadnień, tajemnych metafor, ukrytych ścieżek i korytarzy. Wie, że może się mylić jak każdy w podrzędnej galerii. Zakładam związek, konieczność, przekonanie o smutku zatopionym w dymie i popielniczkach. Nie odzywam się do nikogo, ponieważ nie mam czym zapłacić dotychczasowych rachunków krzywd i zasług. Mój wysoki styl do niczego nie prowadzi, nie jest zgodny z duchem dziejów, z ich materią. Powinniśmy osiągnąć wszystkie stopnie zezwierzęcenia, aby stać się istotą ludzką, zdobyć dogodną pozycję wyjściową do startu, zostać w blokach na zawsze, nie próbować nigdzie biec.

 

 

 

 

Było we mnie wiele dobrych słów, które chciałem uratować przed zniszczeniem, ale pokoje, w których je przechowywałem, nie nadawały się do tego. Miały zbyt małą powierzchnię i część tych słów uległa zniszczeniu. Nie można ich już kupić, nawet po obniżonej cenie. My poeci wieku kupieckiego wiemy to najlepiej. Przekażę ci klucze, przedmioty, ludzi; są mimo wszystko potrzebni, ilu z nich przyda się podczas kształtowania nowego człowieka, ile wykorzystamy do tego nowych państw, miast, rzek, roślin, zwierząt. Gramy w coraz dziwniejsze gry, odpuszczamy sobie grzechy młodości.

 

 

 

 

Gubię się w domysłach, leżę na brzuchu, chodzę na rękach. Życie przynosi coraz więcej niespodzianek, spodziewam się kolejnych dzieci, musimy nadać im odpowiednie imiona. Pracuję nad stylem, taśma urywa się co chwilę i nie wiem, jak ją skleić. Później nadejdzie poprawa, dźwięk będzie płynny i donośny. Jesteśmy w tym naszym małym kraju bezpieczni i nie musimy już ocierać łez za nienarodzonymi.

 

 

 

 

Na stole kilka sielanek, kwaśne mleko, obrazy mieszają się nieustannie, przecinają na krawędziach kolejnych ram. Mogę je odczytać, ale nie potrafię ich powtórzyć, ponieważ nikt tak nie myśli jak ja. Wyrzucam stare kalki, dawne zapisy, nie wiadomo, kiedy powstały i co zawierają. Fragmenty pamięci narastają w koszu na śmieci i trzeba będzie je też wyrzucić. Nie wiem, dlaczego brzeg kojarzy mi się z huśtawką, a jałowiec ze zmęczonym człowiekiem. Miałem dzisiaj nie wychodzić na dwór, nie uczestniczyć w pielgrzymkach do Świętego Graala, do ziemi obiecanej, której szczęśliwie nikt nam od pewnego czasu nie obiecuje. To raczej my nieustannie coś sobie obiecujemy, przez co przydrożne pasyjki zamieniają się w pasje, a kwiaty i wieńce układają w kształt współczujących ludzkości ramion. Musimy powrócić do konkretu, nie wiemy jednak, jak to zrobić, kiedy dusza milczy, a usta śpiewają lub odwrotnie.

 

 

 

 

Dzisiaj w domu wielkie sprzątanie, zamiatamy wszystko, zeskrobujemy nawarstwienia błota i cukru. Stopiony lukier potrafi dokładnie przylgnąć do posadzki, zepsuć efekt czystości, połysk płyt ułożonych w misterne mozaiki. Słodki kolor marcepana jest w tym roku dominujący na balach wydawanych przez władzę. Jeżeli zeskrobiemy podłogę nożem i skropimy ją wodą, nie będzie kurzu niszczącego ozdoby. Nasze złudzenie stanie się doskonałe, sztuka jest ułudą, my też szczęśliwie nie istniejemy i różnimy się między sobą jedynie kolorami kolejnej fatamorgany. Nasze oczy leżą po przeciwnej stronie pustyni i nikt z nas tam nigdy nie dotrze.

 

 

 

 

Nasi bohaterowie myśleli przez pewien czas, że staną się ludźmi, że poprzez powtarzanie ludzkich gestów, słów i nieporozumień będą mogli przybrać postać ożywioną myślą, osiągnąć idealne kształty, wymiar poruszanych abstrakcją fantomów, które mogą pojawiać się i znikać w zależności od potrzeb opowiadania lub czegoś w tym guście. Nieporozumienia zawsze kończą się porządkowaniem osiągnięć. Mamy nadzieję, że coś nam po tym eksperymencie pozostanie, dlatego czyścimy wszystko, przepuszczamy przez skomplikowany system środków odkażających i wielkich bohaterów historii. Czasami któryś z nich się przewróci albo umrze, ale dzięki temu możemy pisać historię na nowo. Ktoś musi to robić, historia wymaga zapisu podobnie jak bieg wypadków i schorzenia, na które cierpią ludzie cisi i pokornego serca.

 

 

 

 

Są wśród nas, możemy z nimi porozmawiać, walczymy z monotonią, jesteśmy zbytnio skomplikowani i niespójni wewnętrznie. Dzisiaj rano widziałem kataryniarza z papugą dla turystów. Stylowy obrazek na szczęście. Szedł wzdłuż mojej łąki z kolorowym ptakiem, który mówił mu o ostatnich zarobkach. Ptaki są mądre i wiedzą, co jest w życiu najważniejsze. Kataryniarz miał pozłacane pierścionki na wszystkich palcach, niósł w kieszeni podniszczone melodie ze swojej katarynki. Wiedziałem, że potrafi sprawić, aby uleciały aż do horyzontu i wróciły wzbogacone o odległość i niespokojne światło. Będą tak szli, nie poruszając się, aż zapadnie zmrok nakrywający ich cieniem, tak jak zakrywa się klatkę ze zbyt długo śpiewającym kanarkiem.

 

 

 

 

Wiem, gdzie mieszka poezja, która nie chce mnie pozostawić pośród moich niepowodzeń i kolei losu. Jest bezwzględna, zamyka mnie za delikatnymi kratami kolejnego więzienia. Potrafi wszystko, umie wykorzystywać poruszenia pięknych zwierząt, buntuje się przeciwko głodnym kamieniom, potrafi ożywić martwe już kwiaty, krzesze ogień z wody i ognia. Przypomina, jak kiedyś wspaniali mężczyźni w prążkowanych spodniach prowadzali się z wykwintnymi prostytutkami wzdłuż promenady ociekającej miodem i spermą. Szyk zapalonego cygara, cyrki żądne sensacji, krzykliwa publiczność. Pamiętam, jak na arenę wychodzili atleci wypomadowani przez zawodowego golibrodę, a cisza przemieniała się w posągi stojące niedbale w chłodnych niszach murów. Wiem wszystko, a mimo to nie chcę zamienić się z nią miejscami. Ona przecież jest wieczna, a ja wytrwale zdążam do śmierci.

 

 

 

 

Tego wieczoru na arenie odbędą się walki byków, a przeszłość zacznie stopniowo przeistaczać się w przyszłość. Nie mamy teraźniejszości, jesteśmy kalecy i ulegli najnowszym rozkosznym błazenadom. Nad piaskiem areny zachodzi wiek złoty, widzisz to wyraźnie, kapłani błogosławią odjeżdżające na front wojska, gdzieś musimy się ukryć, to nie jest nasza wojna, schowamy się za szafą lub w kominie, spalimy mimowolnie, ale to i tak będzie lepsze od śmierci w okopach. Wyobraźnia prowadzi mnie za rękę, za słowa, pali ze mną ostatnią fajkę, ostatnie mosty. Jest już noc, w kieszeni mam butelkę z laudanum i pomięte strzępy realizmu. Wyrzucam gazety do śmieci, realizm rozpływa się pomiędzy starymi papierami. Jutro też będzie dzień, podłożymy dźwięki pod obrazy, dzięki czemu film ożyje i narodzi się prawda czasu i poruszeń ustami. Oddamy się miłości francuskiej, haust powietrza i łyk treści istotnej, to nastraja i to podnieca.

 

 

 

 

Zostaniemy sami, zawsze zostajemy sami, życie przypominające zabytkowe wieżowce, chociaż powinno przypominać wzrost orchidei lub pędów bambusa. Zaczniemy od powtarzania gestów podczas zdejmowania rękawiczek. Jeden guzik może zostać zapięty. Patrzysz, jak nad rzeką przelatują pałace, ich odbicia w wodzie, ich bursztynowe komnaty. Całujemy czyjąś dłoń wyśnioną podczas hazardowej rozgrywki o cudze ciało. To była gra o najwyższą stawkę. Wygrana pozwala nam przeniknąć poza parawany krajobrazu, poza gorsety obojętności. Rzeka wkrótce zamarznie, pozwoli nam roztrwonić siebie i bursztyny, cień twojego runa. Odepniemy ostrogi, nasze sny o potędze jak zwykle się nie spełnią, a napad na bank nigdy się nie uda. Nikt nas nie zauważy, usłyszą inny głos, zobaczą twarz innego. Tratwy oblodzone błękitem umożliwią nam szybką ucieczkę. Wytłumaczysz wszystkim, że właśnie w ten sposób osiągamy absolut, wszechświat otwarty na oścież.

 

 

 

 

Wypełniasz misję powierzoną ci przez publiczność. W trakcie znikają welodromy i cyrki, komnaty i promenady, kobiety i złoto. Znika wszelki sprzeciw, stajemy się wolni, nasze popołudniowe godziny zasypuje strumień żółtego piasku. Twórczość wypełnia kolejne klepsydry i nie umiesz zatrzymać zegarów ani wymuszonej zgody na przyszłość. Linie pozornego rozwoju kreślą pośród ziaren nowy potop. Pozornie przenikamy w rzeczywistość, która nas otacza, śpiewamy pieśń opiewającą jedność świata, wracamy do mądrych zwierząt i ożywionych kamieni, do nowej miary czasu i przestrzeni. Na pokładzie, który ocalał z zagłady, widzimy nowych mieszkańców naszej nierealnej krainy. Patrzą na najwyższy szczyt, który wyłania się spoza horyzontu. Nikt ich nie rozumie.

 

 

 

 

Są tacy zwyczajni, pozostawieni sobie. Nie muszą już ulegać rytuałom, ani też poddawać cudzej woli. Próbują ułożyć sobie jakoś życie z resztek sprzętów, słów i dzieci, które splatają w tkaninę przetykaną nitkami cudzych wspomnień. Właściwie jest nam wszystko jedno, urodzą się albo nie, powstaną z martwych albo nie. Każdy powinien radzić sobie sam i odnajdywać swoje bagaże. Jeżeli znowu uczynimy z nich bohaterów, wykorzystamy ich do końca tak, aby nie mogli się później podnieść ani przeżyć ostatniego przedstawienia.

 

 

 

 

Wiem, że nic nie zostało ostatecznie rozwiązane. Nasz spektakl obumiera lub jest częścią przedstawienia realizowanego przez innych ludzi. Dochodzą do tego odmienne wizje, niejasne zamierzenia, nie do końca określone cele naszego widowiska. Poszukujemy nowych słów dla odwiecznych sytuacji. Powstaje autoportret, na którym nie ma już żadnych linii, które zniknęły tak niepostrzeżenie, że nawet nikt po nich nie płakał. Jestem cały poraniony, uciskają mnie gorset i krawat zawiązany pod szyją, bandaże postanowiłem podarować muzeum sztuki nowoczesnej. Mumie nie mają głosu, potrafimy przekonać każdą z nich, że potrzebne są im nowe opakowania.

 

 

 

 

Zawsze czułem ucisk pod szyją i na piersiach. Może dlatego, że jestem wypełniony podgrzanym powietrzem, ściśnięty paskiem w jednym miejscu, pojawiam się w drugim, tworząc dziwne kształty podobne do szklanych naczyń albo pluszowych zabawek. Balon będzie unosił się coraz wyżej, aż wystygnie powietrze, wtedy zrzucimy balast śmierci i popłyniemy dalej. Płynąc nad chmurami, trzeba wiele wiedzieć o locie, inaczej będzie za późno, a na opuszczonych polach pod nami nic nie urośnie. Ludzie – na szczęście – nie rosną na polach, rosną w domach, wkopują kamienie węgielne. Bronimy się przed atakiem deszczu wypełniającego kolejne studnie. Woda jest dobra, potrafi ukryć się w zakamarkach roślin, potrafi oddawać się pokrzywom parzącym boleśnie nawet tuż po cudownym narodzeniu.

 

 

 

 

Wiadra ociekają zielonymi liszajami wilgoci, cembrowiny dźwięczą coraz dalej. Opis potrafi być sugestywny, przypomina lunetę, przez którą widać wnętrze ziemi. Jest ono okrągłe i odbija sobą każdy obraz, wszystko – co pochyla się nam nim podczas próby dotarcia do środka planety, która – jak wiadomo – ciąży sama ku sobie i ma wiele środków ciężkości wewnątrz swego nabrzmiałego deszczem brzucha. Wnętrze ziemi niekiedy się nam poddaje i pozwala odebrać sobie cząstek kroplistego istnienia, by natychmiast wygładzić się znowu, wypełnić brakujące miejsca nową gładką treścią, która jest identyczną z tą, którą zabraliśmy dla siebie i jednocześnie faluje wypełniona przypływającymi z daleka, nowymi bryłami wody.

 

 

 

 

Spotkaliśmy się znowu po latach, patrząc na nasze profile prześwietlone zbyt wąsko otwartym oknem. Idziemy wzdłuż kanału Odry, wiem, że budzisz się coraz wcześniej, myślisz o kolorze podskórnej podróży, krew pulsuje, przesuwamy powietrze. Obrazów nie da się zapomnieć, podobnie jak naszych upodobań sprzed lat, liczymy ostatnie pieniądze, artyści są bezcenni, okruchy wysypane do wewnętrznej kieszeni. Postanowiłem zamienić cię w coś cennego, w opowieść albo filozofię lustra. Wrzucamy monety do grającej szafy, muzyka rozprasza, nie pozwala na zatrzymanie się w jednym miejscu. Tak jest dobrze, kolumny stoją na swoich miejscach, budowle pozostają zawsze te same. Nasze wojny ucichły, wiek ma swoje prawa, najtrudniej jest, jak zawsze, powrócić do żywych. Poezja nie sprzyja powrotom, chce pisać się nieustannie bez naszego bezpośredniego w niej udziału.

 

 

 

 

Na płytach chodnika dialogi, urywki zdań, pytania i odpowiedzi, na które czekałem od kilku dni. Najwięcej jest ich przed drzwiami, za progiem leżą stosy nieprzeczytanych gazet, pod oknem czyjeś brudne buty. Chciałbym być zupełnie inny, zatracić poczucie odpowiedzialności, przenosić się nieustannie z miejsca na miejsce, poznawać nowe twarze, nie dostrzegać pasożytów krążących pomiędzy ludźmi. Brak miłości przeszkadza w miłości, zatracamy wtedy siłę przebicia, wykrywamy nadmiernie subtelne powiązania i zdania przepełnione kompleksem winy. Nie zagryzaj warg, o tej porze jest nam najlepiej, seks bawi, uczy i wychowuje, gramy w gry nieparzyste i wszyscy w tej zachłannej grze są przegrani.

 

 

 

 

Przechodzimy przez ciemne korytarze, przez ciemne doliny na kolanach i łokciach. Piszemy podania o kolejne życie, codziennie, stanowczo i sprawnie. Czasami jesteśmy wysłuchani, ale nie wszyscy nasi przyjaciele osiągnęli stan łaski życia do dnia jutrzejszego. Zmieniamy wszystkie teksty, musimy wyjechać, poznać nowych ludzi, zobaczyć ich prawdziwe ciała. Nie będę już nic wymyślał, sztuka powinna być realna, wymienimy między sobą łóżka, pierścionki, pomadki, pomysły. Jak kobiety, nasze przyjaciółki od serca. Wymyślimy nowe reguły zabawy, będziemy rozmawiali o dniu, który niedługo nadejdzie. Nasi umarli będą razem z nami, wielka rampa opadnie na ulice i pozwoli im przyjść do nas. Bruki są poruszane niewidzialną ręką tuż przed świętem wszystkich świętych. Muszą się spieszyć, tajemnica, którą posiedli, wprawdzie pomaga podczas śnienia tajemnych ogrodów i złotych żółwi, których pancerze porastają dojrzałe liście mięty, ale nie trwa wiecznie. Niech raz w życiu poznają smak naparu przyrządzanego z nieznanych im dotąd, sztucznych ornamentów i niepotrzebnych już ozdób.

 

 

 

 

Nie przychodzę do was z pustymi rękami, mam zawsze pełno niepotrzebnych nikomu prezentów, jakbym chciał ukryć puste tło nadmiernym pokazywaniem tego, co już dawno nie jest aktualne. Słowa nie są aktualne, liczą się obrazy. Ten z żółwiami był niezły, chociaż lekko przesadzony. Przypominam o zwojach bandaży, o gablotach wypełnionych orderami splamionymi krwią serdeczną i dzielną. Nikt nie rozumie poetów, poeci nie rozumieją nikogo, za wszelką cenę wydobywają się na powierzchnię, wchodzą na kolejne piętra wtajemniczenia, milkną gdzieś pomiędzy chaosem a harmonią sfer złożonych nieuważnie na strychu. Pilnujesz, aby nikt nie spadł z tej wysokości, na dole szaleją barbarzyńcy i nikt z nas nie potrafiłby im dorównać. Chcieliśmy bez usprawiedliwiania i przeprosin zapisać puste dotąd marginesy, musimy je znaleźć w tłumie istniejących już stronic. Wystarczy grać w szklaną grę, odbijać od siebie piłki zbyt lekkie jak na tę pogodę. Unoszą się dalej od nas i nie złapiemy ich już dzisiaj, wrócą jutro przyniesione przeciwnym wiatrem, w tej okolicy zawsze wieją przeciwne wiatry, nie tworzą jednak powietrznych progów, ponieważ wieją z różnych kierunków i nie jednocześnie. Chodzi o to, aby przygięte do ziemi kłosy mogły się wyprostować, a drzewa uwierzyły w sens rodzenia owoców.

 

 

 

 

Ludzie również przyzwyczaili się do tych nadzwyczajnych warunków. Jednego dnia chodzą w jedną stronę, a drugiego w drugą, tak, aby móc podążyć zawsze z wiatrem sprzyjającym ich krokom. Piłki ktoś pomalował w latawce i smoki, przypominają uśmiechniętą twarz chińskiego mandaryna. Jeżeli rzucimy je do góry, to całe niebo pokryjemy rozwijającymi się kobiercami o okrągłym wątku i wątpliwej osnowie. Migotanie światła załamującego się na idealnych kształtach, odbija się od słońca i dalekich planet, a my zamieniamy się z nimi miejscami, świecimy pełnym blaskiem, ponieważ nasza sztuka trwa jeszcze, a mandaryni nadal potrafią karmić smoki mlekiem wydobywanym z głębi diamentowych gór. Nic się nie marnuje, wykorzystujemy każdy szczegół tego krajobrazu, każdy przedmiot zasłaniający nam perspektywę widzenia.

 

 

 

 

Nie mówimy już o potrzebie naprawy, o konieczności tworzenia od nowa. Stara formuła dziejów jest obecnie niemożliwa. Odetchniemy wszyscy z ulgą, przez najbliższe dni osiągniemy doskonały spokój, przestaniemy domagać się nowych wrażeń i nowych dzieł sztuki, ponownie zastanowimy nad naszym życiem. Aktorzy jak zawsze pragną nowych słów, czekają na sensacje, milczą wymownie, pokazując swoje zmęczenie, swoją próbę wyjścia spoza kurtyny, spracowaną twarz. W tym czasie przygotujemy kolejne dekoracje, stworzymy kilka sytuacji modelowych, pozwolimy sobie ponownie na wyobraźnię.

 

 

 

 

Zostaniesz sam na tym placu pośród starych rekwizytów ze słynnych rewii i filmów, rozpocznie się karnawał cudów, tylko tutaj będzie można odnaleźć opowieści o kobiecie, która miała czworo piersi, o strasznej zbrodni popełnionej o północy, o porzuconym na rozdrożu dziecku. Nasze dzieci przychodzą i odchodzą zafascynowane paciorkami i wstążkami leżącymi na stojących wzdłuż sceny straganach. Zamienimy wszystko w biel cukrowej waty, odrodzimy ponownie, poświęcimy to, co mamy do poświęcenia, wzbogacimy słowniki uczuć. Pamiętam o plecionce długiej z włosów blond, o wdowcu ze starej piosenki. Miłość rodzi się i przestaje istnieć, kołyski kołyszą poruszane niewidzialną ręką.

 

 

 

 

Patrzę na obraz ukazujący siewcę siejącego ziarno. Praca wymyka się mu spod kontroli, dzieło rozrasta w odmiennym niż początkowo zakładał kierunku. Musi się z tym pogodzić, z brakiem owoców nasiąkniętych deszczem, z nową mitologią. Twój cień znudzony sytuacją zwinął się w kłębek tuż przy nodze stołu. Piszesz kolejne wariacje na temat, tekst się usamodzielnia, ty się uzależniasz od niego, najprawdopodobniej jest remis. Natura jak zwykle przygląda się nam obojętnie. Poznawaliśmy ją przez dotyk, ślepi pozornie, aby dokładniej zrozumieć istotę kwiatów zamrożonych na szybie. Ogień krzepnie moc truchleje, witraże odzyskują swoją muzealną wartość.

 

 

 

 

Układam historię człowieka, którego największym skarbem była sygnaturka, dzwoneczek o banalnym sercu. Człowiek ten był niewidomy, żył samotnie w górach, dostrzegał świat dzięki obecności ścian zbudowanych z drewna i skał, dzięki szybie oddzielającej go od niewidzialnej powierzchni dzwonka, który niegdyś służył przewodnikowi stada do zwoływania zbłąkanych sztuk oraz do paradnego wkraczania w głąb wsi dolinnych po ukończonych jesienią wypasach. Sygnaturka pomagała temu człowiekowi w przerywaniu ciszy gór, w tworzeniu nowego świata z subtelnej tkanki dźwięków, aż pewnego dnia z dzwoneczka wypadło serce i potoczyło się po śniegu w dół stoku i powstała lawina przytłaczająca swoim ogromem położoną w dolinie osadę. Dzwonek zamilkł na zawsze, przemieniając się w łoskot spadających zwałów śniegu, lecz stary człowiek nigdy się nie dowiedział o tym, co powstało z jego sygnaturki. Cisza dzwonka służyła już odtąd tylko milczeniu i nikt nie potrafił dorobić do niego drugiego serca. Niektórzy mówią, że zamilkł, ponieważ spowodował zniszczenie i wiele ofiar, że widział śmierć, jaką poniosło w dolinę jego metalowe wnętrze.

 

 

 

 

Wzbogaciłem się ostatnio w wiele rzeczy, które zapełniły puste dotąd miejsca nowym, jakże istotnym ciężarem. Mówimy o bogactwie snu lub o skomplikowanej osobowości. Przesypujemy czas, który wypada z klepsydry, podobnie jak ziarna wypadają z kłosów podczas urodzaju. Dążę do ideału, jestem zmęczony własną doskonałością. Ktoś przyszedł do mojego pokoju, jednak jego obecność nie zmieniła konfiguracji wnętrza, a moi bogowie nadal uprawiali hazard, rzucając o podłogę znaczonymi kośćmi. Nie chciałem, aby odwrócili się ode mnie, nie interesowało mnie, kto wygra. Rozkład przypadkowych cyfr zmieniał się wraz z każdym kolejnym ruchem ręki. O tej porze dnia jest już wszystko jedno, jakie światło pali się na drodze. Niedojrzałość ma swoje prawa, pozwala na malowanie liści nową farbą albo na wydobywanie z siebie zielonego miąższu o jeszcze cierpkim smaku młodych jabłek Na zewnątrz wszystko wygląda normalnie. Łupina, kolor, miękkość, w środku żyją jednak jeszcze nierozwinięte homunkulusy, soki trawienne i niespokojne barwy zapowiedziane przez drzewo podczas kwitnienia.

 

 

 

 

Spróbuj mnie zrozumieć, moją doskonałą bierność, słowa splątane i ciemne. Patrzę na nasz upadek, widzę ręce, które na nas czekają, są ufne i mocne zarazem. Na rynku obrazki domów i bram zatopionych w wieczornym brązie. Można kupić je od malarzy, którzy niezbyt chętnie rozstają się ze swoimi dziełami. Podobieństwo jest uderzające, te same wykroje baszt i murów, ta sama proporcja. Chciałem wejść do tych papierowych domów, zapominając o tym, że mają jedynie fasady nakreślone cienką linią nieobejmującą arkad i krużganków. Przejście na drugą stronę nadal nie jest możliwe. Może to i lepiej, cóż bym tam robił pośród niewidzialnych pokoi, leżących na progu koszyków wypełnionych czerwonymi koralami. Dalej na pewno są torebki przywiązane do siebie, pchle targi ze świecidełkami pozostawionymi przez nieostrożnego twórcę. Wiele z tych skarbów rozkradli przypadkowi przechodnie, szczęśliwi, że udało im się dostać coś za darmo, coś na szczęście wymawiane szeptem, żeby nie zapeszyć, ukryć przed złymi mocami, odwrócić wrogie spojrzenia w innym kierunku, posłać je na skrzyżowanie czterech dróg, gdzie będą się błąkać, nie wiedząc, dokąd można pójść o tej porze.

 

 

 

 

Z linii życia, serca, miłości, wzgórka Wenery poruszanego udami ułożymy błękitne balkony, na których będą na nas oczekiwać kurtyzany o sarnich oczach. Ułożymy place ochładzane kaskadami wodotrysków i mozaik, patia przemieniane w sen o wschodzie słońca i księżyca, nasze podniebne miasta. Przejdziemy po wąskich uliczkach, zlizując rosę skroploną na stopniach, zbierając kurz wieków wypełniający rynsztoki. Włożymy go do specjalnego kufra, zaniesiemy tam, gdzie będzie mógł spokojnie zamienić się w glinę, z której powstanie nowy wiek i nowi ludzie. Powtórzymy ten akt wiele razy tak, aby nie zabrakło nam w przyszłości stuleci obejmujących pejzaże rzeźbione w białym marmurze, kobiet tulących się do koronkowych szali, mężczyzn tańczących przy dźwięku kastanietów taniec napięcia i pragnienia. Przerwiemy naprężone struny, nasze wytryski będą potężniejsze od wybuchu wulkanów, nasze państwo nigdy nie zaginie w ciemności.

 

 

 

 

Jeżeli zabraknie spajających wszystko w jedną całość rekwizytów, pozostaniemy samotni, bezbronni wobec tego, co powinno być nowoczesne, a jest jedynie formą poszukiwania wewnątrz hermetycznego naczynia. Naczynie to czasami pęka, ale szczeliny mogą przepuścić kilka osób, wszyscy pragnący wyjść poza szklane sfery prawdopodobnie nie zdołają się wydostać. Nasi bohaterowie nie nadają się obecnie do niczego. Musimy wymyślić im nowe idee, nowe monologi liryczne przesycone tęsknotą i klęską. Nagość zniknie i przestanie być zauważalna, jeżeli zakryjemy ją wieloma słowami zastępującymi zasłony i parawany. Pod wielką obrotową kopułą przejdziemy niezauważeni przez nikogo.

 

 

 

 

Kim oni są, jeśliby na chwilę zamilkli, zostaliby zupełnie nadzy pośród tłumów spragnionych widowiska. Przyniosę im moje bandaże, niech chociaż prowizorycznie owiną się białymi taśmami, niech przez chwilę odpoczną od ciągłego mówienia. Bandaże były wprawdzie wcześniej używane, ale oczyścimy je z krwi i brudu, bowiem plamy pomagają podczas ustalania tożsamości. Pomiędzy bandaże włożymy dokumenty i pieniądze, które pomogą im odnaleźć nową drogę życia. Nasz styl wysoki, nasze podróże podniebne.

 

 

 

 

Stosujemy stop-klatki z obramowaniem i perforacją dla ukazania zwariowanych neonów, które nigdy nie zgasną i nie dadzą świadectwa prawdzie. Kładziemy się na deskach przystani i zasypiamy zmęczeni sztuką i kulturą Nic nas w tej chwili nie interesuje i nie jesteśmy do nikogo przypisani. Słodkie słowo wolność, przezwyciężanie fikcji. Wątki miłosne pojawią się za chwilę. Powiemy coś z nienawiścią o miłości i z miłością o śmierci. Deski będą trzeszczeć pod naszym ciężarem, członki prężyć wkładane w dziury po sękach. Odetchniemy lubieżnie, podkreślając siłę naszego stosunku do rzeczywistości, pokażemy wypchane plastikową pianką piersi. Kto nas tutaj odnajdzie w tej głuszy zdań pozornych i wątpliwych stwierdzeń. Niedaleko zaczyna się dziki las i ktoś tam klaszcze za borem.

 

 

 

 

Przychodzą do ciebie znajome mury, rzeczy, które dotąd pozostawały na swoich miejscach. Wzruszające napisy przyklejają się nam do oczu, do ust i nie możemy już poruszać wargami, aż wreszcie ktoś uwierzy w nasze umiejętności manualne, w dozowanie inteligentnych stwierdzeń tak, by dźwięczały długo po naszym ostatecznym odejściu. Ssące pijawki, które trzeba posypać solą, aby odpadły od nas i posłużyły innym chorym do życia. Są w słoikach po dżemie, przypominają o istnieniu rzeczy tajemnych. Trwają w siedmiu osłonach, w osłonie napięcia pomiędzy ciałem a szkłem, w osłonie krwi, w osłonie przeżuwania, kopulacji, wydalania, milczenia, śmierci. Przypominają płynne embriony, nikomu niepotrzebne wcielenia. Na pewno nas przeżyją, ponieważ mają zdolność odradzania się z martwych. Mówią do nas o czymś bezgłośnie.

 

 

 

 

Dbam o formę literacką, przestaję zabierać głos, nie odcinam się ani nie chwalę. Zapisuję kolejne strony wewnątrz mojego gardła pełnego niestrawionej włóczki, okrawków papieru i flegmy. Boli coraz bardziej, budzę się wypełniony ostrymi drzazgami głosek, widzę dialogi przepływające pomiędzy absurdalnymi snami. Rozgrzewam, pocierając papierem o papier, lecą iskry, rytm nowy wypiera rytm stary, rymy nie istnieją, ponieważ zanurzeni w słowie zapominamy o chorobie naszej pamięci. Ciąg myśli nigdy się nie skończy rozbijany o krople wody spływające po wysuszonych korpusach zdań. Nikt ich nie nakarmi ani nie napoi, toczą coś przed sobą jak skarabeusze. Moje gliniane kulki są materialne i niematerialne jednocześnie. Zapomniany łowca szczęścia podnosi się spod orzeźwiających strumieni, idzie do domu, przeżył dzisiaj tak wiele. Zobaczył źródła literatury i nie wie, dokąd ona płynie, gdzie znużona wpada do morza.

 

 

 

 

Niedługo metamorfozy staną się koniecznością wymaganą przez najmniej ambitnych widzów. Ktoś, kto nie zmieni się kilkakrotnie w ciągu dnia, zostanie uznany za złego aktora oraz pełnego kompleksów człowieka. Niekiedy ludzie zmieniają się w pająki uciekające gwałtownie przed światłem, ich gesty są wtedy widzialne pod najwyższym sklepieniem. Słychać ich z najdalszych miejsc, to o czym mówią, nie ma znaczenia. Liczy się zewnętrzność, naskórek, granice możliwości, pułapy zakreślone linią kręgosłupa i zbyt długimi kończynami. Nasz król kwiatów przychodzi nad ranem, łączy wyobrażenia i przedmioty wyobrażone, ma wielką moc stwarzania, wykorzystuje swoją nadwrażliwość. Pająki go nie lubią, wolą ciemność i bezpieczną wilgoć. Nasza walka dopiero się zaczyna.

 

 

 

 

Chciałeś przynieść do domu kilka surowych kamieni, wydobytych z ziemi pni, którym obcięto liście i korzenie. Miały ozdabiać swoimi okaleczonymi tułowiami galerię sztuki tworzonej co pewien czas dla widzów i przechodniów. Usiądziemy na nieforemnej materii, rozpiszemy las na martwe głosy, nasza piękna choroba wejdzie w stadium ostateczne, będziemy patrzeć, jak wzdłuż ścian pokoju ktoś przetacza kamieniste pole, cmentarz dla żywych i umarłych. Pochylasz się obok oplecionego gałęziami stołu. Liście są żółte, błękitne, czarne, jakie tylko pragniesz zobaczyć i odczuć wszystkimi zmysłami. Tok słów nigdy się nie kończy, nawet wtedy, kiedy kwiaty przestają rosnąć i zaczyna się opowieść o ściętych przedwcześnie łodygach. Na szafie stoją zielone wazony, które dostaliśmy w prezencie od przyjaciół. Za parawanem rozbiera się piękna modelka. Ma skórę jak aksamit i czerwone szarawary. Odnaleźliśmy ją na śmietniku i nie pozwolimy jej odejść. Odejścia pięknych kobiet są zbyt kosztowne.

 

 

 

 

Pawie oczka wydobyte na powierzchnię rozkładają skrzydła w przedśmiertnym skurczu. Przybite igłą do desek starają się porwać ze sobą całą ścianę, polecieć razem z domem na jednodniową wędrówkę ponad strużką nektaru, dojrzewają pod rozchyloną koroną samotnego drzewa. Owadzi ból zmienia się w ozdobny ornament, jego tajemnica zapada w nicość na zawsze. Ten dzień trwa już wiele lat, tracisz poczucie czasu, nie możesz doczekać się nadchodzącego zmierzchu. Wiesz, że w nocy najtrudniej jest powiedzieć coś przeciwko sobie. Na niektórych dziełach sztuki widać za wiele smoły. Najwidoczniej artyści nie radzą sobie z ciemnością, obrazy zbyt szybko tracą swą moc i rozprzestrzeniają w nieskończoność. Malarstwo dopiero się zaczyna, jednak nadal nie potrafi zabliźnić ran ani wskrzesić umarłych. Pamiętamy widma miast, srebrzysty gotyk. Pamiętamy ptaki płowozłote. Nie wiemy, czemu ta pamięć ma służyć i czy w ogóle mieści w sobie funkcje służebne.

 

 

 

 

Wprowadzisz się tutaj, otworzysz okna, niech się przewietrzy i oczyści ze stęchłego dymu. Przyjmiesz nas do pracy, początkowo dobrowolnej, później wynikającej z przyzwyczajenia, wielokrotnej, łakomie wypełniającej czas. Przestawimy coś z miejsca na miejsce, posłuchamy muzyki, popatrzymy przed siebie. Zajęcia będą się co jakiś czas zmieniały, poczujemy się bogatsi wewnętrznie, odkleimy powieki od snu, później zaśniemy ponownie ukryci poza stosami piór dzikich ptaków. Będzie ciepło i dobrze, niczego nie będzie trzeba zmieniać. Podzielimy się ostatnimi wiadomościami jak opłatkiem – na czworo, na dwanaścioro, pozbieramy okruchy ze stołu, nowa religia ujawni swoją twarz i rytuały.

 

 

 

 

Wieczerza naszych postaci. Piją z naczyń przystawianych mechanicznie do ust. Co pewien czas potrzebny jest jeden łyk dla lepszego trawienia, które przychodzi coraz trudniej. Starzejemy się wszyscy, mówisz, akcentując wszyscy, bez wyjątku. Nie ma się czym chwalić, nie osiągnęliśmy zbyt wiele, może tylko to, że przeżyliśmy o kilka lat innych niepotrzebnych. Nie mam już sił walczyć, widzę, jak niosą mnie obcy ludzie, wyjmują z pudełka, wkładają z powrotem i tak bez końca. W tym momencie coś powinno się skończyć, powinniśmy zbudować prywatną rzeźnię i zabijać w niej co godzinę jedno zwierzę. Ludzie zobaczą, jak to mniej więcej w sztuce wygląda, a później kupią mięso. Nasze dzieło pomnożymy o autentyczną śmierć bez kłamstwa i patosu. Koniec spektaklu zaznaczymy ukazując uderzenie ciałem o scenę.

 

 

 

 

Po spektaklu spotkania z ciekawymi ludźmi, powierzymy im wiele ciekawych zadań, dodamy odpowiednią porcję ciszy i zmęczenia. Kto zostanie, jeżeli ty nas opuścisz, musisz tu pozostać choćby jeszcze przez chwilę, jesteś swoim najważniejszym bohaterem i nie możesz kryć się za nimi, patrzeć nieostrożnie jak wschodzi kolejne słońce. To miejsce należy tylko do ciebie, chociaż nie zawsze potrafisz je dostrzec, obrócić się w odpowiednim kierunku. Poezja nas już męczy, liczy się zawsze pierwsza odpowiedź, pierwsza dziewczyna, pierwsza tajemnica stworzenia.

 

 

 

 

Patrzymy na rumianki, konwalie, które gasną w wazonie pozostawionym tu przez przypadek. Ponad nami wschodzi niebo, pod nami zapada się ziemia, jest coraz lepiej. Wydobywasz się z powłóczystej szaty, jesteś naga, w naturze człowieka mieści się potrzeba oddania, urodzenia nowych dzieci, istnienia w wielkiej przechowalni bagażu zamkniętej na nieznane nikomu szyfry. Otwieramy skarbiec intuicyjnie, trójka, siódemka, as, jak w starej opowieści. Otwieram ciebie złotym kluczykiem, ulegam kolejnym grzechom głównym. Kobiety są o tej porze dnia grzeszne i nie możemy ich porzucić przedwcześnie. Nasz szatan wciska głowę w miejsce pożądania, chce schować się głęboko, by później móc urodzić siebie na nowo. Lubię go coraz bardziej, pomaga mi podczas ciepłego przyciągania odkrytych piersi, dążenia do narodzin drugiej półkuli z ciemnymi znamionami, dotykania pełnych ust przy mojej twarzy, porzucenia logiki słów na zawsze.

 

 

 

 

Kolory zapełniają pokój na ostatnim, naszym piętrze. Budzimy się pod prostokątem błękitnego powietrza, jeszcze raz ustalamy reguły gry. Prosimy o jak najwięcej światła, wskazujemy na dawno już zapomniane stare obrazy. Niewidoczne są dachy i wszelkie zasłony, jesteśmy zbyt wysoko i nikt nam nie odbierze widoku z siódmego piętra domu, z siódmego nieba, do którego udało nam się dotrzeć. Nawet migdałowa zapinka, której nie można odpiąć na twojej szyi i musi tam pozostać na zawsze. Mamy stół i krzesła, widzimy z oddali zielone łąki i leśne, niebiańskie runo, nasze dusze ulatują i powracają niespiesznie, wiedząc, że tak wielu dolin nie zdołamy wypełnić jednym, cielesnym drzewem i kwiatami obumarłymi w wazonie.

 

 

 

 

Szukam na ścianie ściekającej farby, cały czas walczę z dawnymi słowami, starając się wprowadzić w nie odpowiednią powagę i głębszy sens. Niestety, wiatr rozwiewa wszystko i jutro znowu mi się nie udaje. Tak już będzie zawsze, na moich ulicach coraz częściej pojawiają się okręty, z których pierwszy potrafi płynąć, drugi potrafi dotrzeć do celu, a trzeci zatonąć z honorem. Wypluwam flotylle na serwetkę, panie admirale wszystkie rozkazy zostały wykonane. Schroniliśmy się do portu przed zbyt silną burzą, wieńczymy grzbiety wielorybów bogatymi przedmieściami. Pamiętam małego, garbatego konika, pamiętam opowieści o dzieciach, o skórzanej pończosze, o rajskim ptaku. Dochodzimy do kształtu literatury, do utrwalonego doświadczenia groźnej pogody.

 

 

 

 

Zawsze starałem się wejść do wnętrza, zepsuć coś tak, aby można było zobaczyć to, co jest w środku. Nieużyteczne już mechanizmy, które poruszały zabawkami, ścieżki, po których spływał sok, pompy przywracające życie starym ludziom. Wewnątrz często można spotkać nabrzmiałe od koloru liście, skłonne do wybuchu granaty pąków, niepokojące swym wyglądem korzenie. To wszystko może się zepsuć, zrakowieć, zniszczyć ciało i moje błękitne nerwy. Zdzieramy kolejne płatki, wróżymy z krzyku ptaków, wieszamy na szyi medaliony, w których zamknięto portrety minionych kobiet. Mają delikatne rysy, giną kiedy zepsuje się przycisk otwierający medalion. Piękne trumny zamykają się wtedy na zawsze.

 

 

 

 

Tłumaczysz kolejny raz zasady postępowania. Przejście od-do, skojarzenie, kontynuacja, kiedy wychodzisz na chwilę, ja muszę także wyjść, nie potrafię już dłużej czekać, nie lubię ludzkiej litości. Nasze słoneczniki nadal odwracają twarz do słońca, jeżeli wyjdziemy, ich zielone jeszcze pestki przestaną się rozwijać, nie urosną, ani nie zamienią się w sztukę.

 

 

 

 

Od pewnego czasu stajesz się coraz mniejszy, przeciwnik jest bezwzględny i wymagający, musisz się przed nim chronić jak zwierzę wietrzące niebezpieczeństwo. Widzisz zwariowaną menażerię, która liczy swoje ofiary przed posiłkiem. Nikt nie sprzeciwia się padlinie rozłożonej na talerzach. Dopatrujesz się w każdym z tych określeń innego znaczenia, nazwania twojej sytuacji w świecie, ale nie potrafisz uchwycić ich ostatecznego sensu. Ornamenty naczyń natychmiast zaczynają wirować, tworząc spirale wypełnione mięsem, kośćmi, do znudzenia ciągle tą samą potrawą. W moim muzeum nieustannie gubią się kolejne mumie, znikając wysadzane szlachetnymi kamieniami berła, nic nie jest na swoim miejscu. Pozostaje wysoki ton, który męczy nocnych stróżów i panie, i panów od literatury.

 

 

 

 

Zapomniałeś o śnie, zbiegłeś zbyt szybko ze schodów, zostawiając na pierwszym piętrze buty z ołowiu. Wchodzisz do labiryntu utkanego setkami pokoi i amfilad. W jednej z komnat spotykasz dwóch mężczyzn i kobietę. Mężczyźni zajęci są grą polegającą na przesuwaniu po olbrzymiej szachownicy identycznych figurek. Jedna z konfiguracji pozwala na posiadanie kobiety, o którą toczy się gra. Posiadanie w sensie psychicznym, obezwładniającym, niszczącym jej wolną wolę oraz prawo do jakichkolwiek decyzji. Fizycznie kobieta jest już ich od dawna. Okazuje się, że potrafisz ustawić figurki za pierwszym razem, kobieta wstaje z łóżka i wychodzi z komnaty razem z tobą. Mężczyźni nawet nie zauważają jej odejścia, Grają dalej, tak jakby gra była dla nich działaniem samoistnym, sztuką dla sztuki. Na progu labiryntu, po przejściu długiej drogi dostrzegasz, że twoja wygrana zamieniła się w jedną z figurek. Starasz się tej namiastki nie wypuścić z rąk, przekraczasz barierę przyćmionego światła. Jej ciało powraca, staje się miękkie i uległe, gra musi się jakoś zakończyć.

 

 

 

 

Tłumaczymy sny w godzinach popołudniowych, kiedy upał na drodze i z daleka słychać tętent końskich kopyt. W naszym mieście tego roku jest wiele koni, mają zmęczone oczy, podniszczone chomąta, niosą w pyskach podkowy nabijane szczęściem. Jemy z dużych misek krem sułtański, wstawiamy potrzebującym wybite zęby. Wymagamy sprecyzowanych pragnień, szkicujemy historię nowej cywilizacji opartej na całkowitym braku porozumienia. Mówisz o rzeczach, które nikogo nie interesują lub są całkowicie niezrozumiałe. Słuchacze przyglądają ci się przez chwilę i z pewną ulgą odchodzą. Proponujesz im nowy typ dialogu, mówienia w próżni, na przykład połączenia mówienia o miłości z mówieniem o sposobach konstruowania piramid. Podobno tego typu próby zdarzały się już w przeszłości. Nie jesteś więc pierwszy, nie idziesz na czele pochodu. Możesz co najwyżej zamanifestować swoje przywiązanie do życia, do przyrody i do innych ludzi.

 

 

 

 

Należysz do średnio zaawansowanych manifestantów, dystans pomiędzy tobą, a czołem pochodu jednak pozostaje Przesiewamy paradoksy i złote myśli, piszemy charakterystyki umarłych. Wspominamy ich czyny, wypadki z dziećmi, pełnione sumiennie obowiązki, rolę poboczną i główną. Słońce zostaje zakryte ciemną stroną księżyca i wschodzi raz na dzień. Ciężarne kobiety niosą swoje ciężary, balast potrzebny im, aby wypełnić pustkę wszechświata. Przebiegasz po kolejnych stronach, poezja staje się coraz bardziej niecierpliwa. Czasami nie wiesz, o co jej chodzi, mówisz – przestań już, daj mi wreszcie spokój. Należę do zwykłych ludzi, nie mam charyzmy ani guzów genialności, często staczam się poniżej pewnego poziomu, nie jestem pewien jutra.

 

 

 

 

Patrzę na moją równię pochyłą, wykonano ją zbyt starannie, muszę coś z tym zrobić, wbić drzazgi, skomplikować spadek. Nic nie powinno być nadmiernie proste i łatwe, nawet nasze upadki. Najlepiej jest zostać w domu, narysować nowe okno na świat, a za nim cnoty kardynalne – cierpliwość, zamknięcie, brak perspektyw. Rama pokryta jest zielonym bluszczem, ogród strzeżony przed zbyt natrętnymi psami. Nikt jej dotąd nie zauważył, sama powstała z niczego, jak Bóg, dawno temu. Ponad drzewami trwają skomplikowane rytuały wydobywania się na powierzchnię trzeciego wymiaru. O czasie lepiej zapomnijmy, w naszych czasach dochodzą do głosu inne czasy. Kosmogonia niedługo się odrodzi, obraz powstanie na naszych oczach.

 

 

 

 

Prawdopodobnie wymknęli się spod naszej kontroli, pozwolimy im na to, aby potem móc wysłuchać skruszonych winowajców. Patrzymy, jak rąbią drzewo, widocznie tak musi być, pracują, chociaż są jedynie naszym urojeniem. Zmieniamy taśmę, postanowiliśmy być żywą kroniką naszych czasów, ciemne drogi szaleństwa dopiero się zaczynają. Utrwalamy nasze twarze na przezroczystych zwojach, planujemy wyprawę w głąb wszechświata, na tym nam naprawdę zależy. Studiujemy zagadnienie echa kosmicznego, refleksu trwającego dłużej niż sam kosmos, świata ideału, w którym istnieją niezmiennie piękno, dobro i prawda. Korygujemy wszystkie błędy, tam wszystko musi być doskonałe.

 

 

 

 

Dziękujemy za łagodny klimat, w którym możemy dojrzewać do miłości. Cieplarnia nie jest jeszcze dostatecznie określona, ale wkrótce będzie tutaj można zaszczepić nawet egzotyczne owoce. Przemiany zajdą tak daleko, że uda nam się skrzyżować to, co odległe, z tym, co bliskie. Owoc miłości i rozsądku będzie delikatny i świeży. Nasze dziecko nie może być inne, ono nas wybrało, przychodząc na świat wiele lat temu.

 

 

 

 

Na deskach tancbudy leżą porozrzucane buty, trzewiki wiecznego tańca razem z odrąbanymi nóżkami lalek. Taka moda obecnie na efekty specjalne, na dostosowywanie się do gustów publiczności. Artyści palą fajki i malują niemodne już abstrakcje. W tym roku dążymy do figuracji, niepotrzebne jest nam obuwie ani bajki ułożone przez okrutny lud. Byłem głodny, a ty pozwoliłaś mi na sycenie się twoją piersią, na ciało objęte podniebnymi nogami. Teksty są coraz krótsze, nie wymagają tłumaczenia, żywią się nami i sobą. Filozofia o nich zapomniała, myśmy o nich zapomnieli. Pozostaje czysty seks, to tak niewiele, to właściwie wszystko.

 

 

 

 

Kupiłem dzisiaj na targu dzieła wszystkie Szeherezady, podziwiam jej nerwowy styl, ryzyko utraty życia. Na szczęście, kalif umarł wcześniej, a jej kości nie przetrwały do dzisiejszych czasów. Lubię opowieści bez słów, muzykę ciszy, powieści o niczym, jak Flaubert. Przerywamy nitki, czytamy kolejne strony, krew z uciętej szyi nie cieknie, co najwyżej brudzi palce na czarno. Marny druk i niewyraźne ilustracje. Cenimy oryginalność frazy, powtórzenia o perle przekłutej i o okrutnych dżinach. Nasza poezja nie powstaje tym razem, podpieramy się cudzym słowem jak laską. Laska rozkwita, ogromnieje, literatura toczy się dalej, jak ciężki wóz ciągnięty przez mastodonty. Po raz drugi porównanie. Po co porównywać, lepiej pojechać na bliski wschód albo daleki.

 

 

 

 

W mojej wannie pływają przedpotopowe potwory, wykazują pewną zdolność do ewolucji, wypełniają sobą całą wannę. Nadają się do reklamy urządzeń sanitarnych, zachowują pion i poziom, dbają o niskie ceny. Niektóre z nich chciałyby żyć nawet po potopie, błyskawicznie uczą się czytać i pisać, marzą o dobrze płatnej pracy. Postanowiłem podać im pomocną dłoń, rzucić koło ratunkowe lub przynajmniej kawałek deski. Potwory łatwo jest oswoić, prychają wtedy w wodzie rozbawione naszą obecnością. Same sobie wyznaczają granice istnienia.

 

 

 

 

Czy to już jest abstrakcja, czy Człowiek nadal brzmi dumnie jak kołatka. Jak odpowiedzieć na te pytania, jak uderzyć celnie o mur, jak żyć, mając jedynie głowonogi korpus bez rąk i nóg. Wyjęty z głębin morskich patrzysz na skrzela wypełnione zbyt ostrym powietrzem, na płetwy dalekie od gruntu. Masz miliony lat, twoje przemiany kończą się na plaży pełnej piasku ruchem zatopionego przez fale psa. Nikt tak nie pisze jak ty. Nikt nie jest tobą. Pamiętasz o swoich marzeniach, widzisz kobiety, które wchodzą do gorącego oceanu nadziei. Najważniejsza jest w życiu niezależność, pełny odlot na wyspy bezludne. Musisz je zapłodnić jak Piętaszek, przekazać swoje ciało i krew. Abstrakcja wypełnia się treścią, która nabrzmiewa, pulsuje, wchodzi w bruzdy i szczeliny nowej ziemi. Musisz dbać o słowa, one są najważniejsze.

 

 

 

 

Roześmiani ludzie toczą przed sobą kołyski z płaczącymi dziećmi przejętymi swą niedorosłą rolą. Płacze coraz młodsze miasto, jest większe z każdym dniem naszej starości, która budzi się w nas, chociaż staramy się przed nią ukryć, zacierając ślady, zejść jej z oczu w coraz ciemniejsze kąty. Perły z rozerwanego sznura spadają na podłogę, są sztuczne, nikt nam o tym nie powiedział. My też jesteśmy sztuczni, ledwie wiążemy koniec z końcem, naprawiamy kosztowne zapięcia, patrzymy jak na stole dogorywa gałązka bzu zerwana przedwcześnie. Nie wsadziliśmy jej do wody i to przez to, nie przycinali korzeni. Sowa córka piekarza zaczyna siwieć na skroniach, jej dziób zagina się niebezpiecznie, przypomina hak lub zamknięcie drzwi prowadzące do naszego domu.

 

 

 

 

Chcesz, abyśmy ustrzelili sokoła do pary. Nie wiem, kim tak naprawdę jesteś, kim są twoi rodzice. Podczas polowania to jednak wydaje się niezbyt ważne, podobnie jak jastrząb przybity przez miejscową ludność do bramy stodoły. Obrazy znane z opowiadań, musimy znaleźć dla nich współczesne odpowiedniki. Na szponach jastrzębia widzę monolit, odczuwam jego doskonałą równowagę. Jest wyzwaniem rzuconym przepaściom, blokiem, który tkwi w kamiennym kręgosłupie, wywołując ból mięsa i pierza okolicznych ptaków. Opuszczam głowę skrzyżowaną z ciałem niebieskim. Jestem nowym Chrystusem, który nikogo nigdy nie zbawi.

 

 

 

 

Słyszę zgrzyt metalowych zawiasów, szczyty gór i niepokój strumieni. Mój niepokój nabiera wymiernego kształtu, może mnie zabić, ty możesz mnie zabić. Najszczęśliwsze jest otaczające nas domowe ptactwo, jego opiekunowie rzadko przypominają sobie o tym, że ptak powinien latać. Jest to cierpliwość aktora, który oczekuje na życiową rolę. Szmatki, stroje odcięte od pępowiny świata, mierzymy głębokość światła, rzucając w latarnie kamieniami. Mamy je na każde zawołanie, przypominają pochylone w pokorze głowy. Dzięki nim robi się wokół nas zupełnie ciemno i możemy ślizgać się w ciemności, wypełnieni harmonią i spokojem.

 

 

 

 

Leżymy rozebrani z grzechów, solo na flecie połączone z naszą skórą przebija żywą tkankę. Świeże powietrze wchodzi przez okna, jesteśmy znieczuleni na miłość, na iskry z piosenki. Widzę, jak na parapet przylatują gołębie o wytartych dziobach, dobijają się do szyb, chcą być z nami na zawsze. Niszczą naszą drogę powrotną, załamują skrzydła jak palce, są niespokojne i czułe. Napięcie powoli opada, pozostaje klawiatura rozdartego papieru, ciepło, uległość, rysunek urojonych kształtów, ilustracje do nienapisanych książek, puste okładki. Liczymy na więcej, zawsze liczymy na więcej. Najnowszy autoportret zamienia się w portret podwójny. Trochę brudu na złotych ramach, spirale światła, łóżko przysypywane stopniowo ziemią.

 

 

 

 

Opanowuje nas żywioł geometrii. Linie, przecięcia, skrzyżowane na piersiach ręce. Podporządkowujemy mu kilka twarzy zmieniających się wraz z odmiennym wykrojem oczu, profile, które zastępują całą złożoność bryły. Powstaje doskonały rysunek naszego życia wyraźny i ostry. To, co jest na zewnątrz, na zewnątrz pozostaje. Zawsze chciałem nauczyć się prostych zasad, wykreślania pionu i poziomu, konstrukcji bezbłędnej i sprawnej. Dzięki niej łatwiej jest nagich przyodziać i spragnionych napoić. Niestety, mój talent malarski trwał krótko, obraz się nie udał, uległ dekonstrukcji, ponieważ paprocie z płótna i kartonu nie potrafiły urodzić dojrzałych kwiatów. Pozostawię innym zużyte płaszczyzny i niedokończone stożki, widzenie ze wszystkich stron jednego przedmiotu. Wolę być ślepy i głuchy, wtedy wszystkie rzeczy są takie same.

 

 

 

 

Kilka pomysłów o wietrze przecinanym gestami, o źrenicach urastających wraz z malejącą odległością. Niewykorzystane żyją własnym życiem, powstaje legenda i prawda dziur wybijanych w mojej skórze rytmicznie, oporu stawianego przez kości. Moje ciało ulega powolnemu rozpadowi, nie potrafię się niżej pochylić, w oczach piasek i kurz wieków ścierany rękawem od koszuli. Prosisz o więcej, o to, co jeszcze może się nam wydarzyć. Język jest giętki, przejście do innego wymiaru jak zwykle zbyt wąskie. Na końcu widać kolejne światła tłuczone co wieczór przez miejscowych pijaków. Widzę podwójnie, pomysły ulegają zapomnieniu. Literatura nie powstaje z martwych, podlega przemianom innego typu. Kraina wielkich słów zamyka swoje bramy. Dalekie piramidy układają się do snu.

 

 

 

 

Myślę o systemie, o konstrukcji składającej się z wielu elementów, których jeszcze w tego typu budowli nigdy nie wykorzystano. Leżą wszystkie na placu budowy i czekają na budowniczych. Nie wszystkie pasują do siebie, jednych jest zbyt wiele, innych nie ma wcale. Te, co są, wymagają modyfikacji i przystosowania do moich planów, których prawdopodobnie nie zdołam już urzeczywistnić. Powstanie konstrukcja oparta na złudnej nadziei, względnie doskonała, wynikająca z użytego materiału oraz zręczności budowniczych. Na nieufność nie mogę sobie pozwolić, podobnie jak na przeświadczenie o całkowitej zgodności zamierzeń z ich ostateczną realizacją.

 

 

 

 

Od pewnego czasu piszę urojone dialogi, odbudowuję istotę monologu, staram dostosować nowe myśli do starej magmy słów wylewającej się z kieszonkowych wulkanów, których w tym roku pełno jest na ulicy i w nadbrzeżnych knajpach. Czytam o filozofii przypadku obowiązującej tak długo, jak długo czynne są wulkany, o których zapomniano podczas rozdzielania burz i zmian naszego klimatu. Mieszkańcy okolicznych dolin mogą spać spokojnie, nadmierny żywioł ich nie dotyczy, będą żyć nie niepokojeni przez nikogo aż do upragnionej śmierci.

 

 

 

 

Płyty chodnika zbliżają się do mojej głowy, czuję się jak kret, który zdycha w pełnym słońcu. Proszę o kroplę deszczu, o czarne futerko, które pamiętam z dzieciństwa. Miała takie moja matka, a teraz urządzam pogrzeb w tekturowym pudełku. Gala w pełni zwierzęca, orkiestra gra hymn podziemi, pod pokrzywami ktoś porzucił chorągiewki ubrudzone inicjałami czarnej zarazy. Mam chore oczy pozbawione wyobraźni, skronie od rana pulsują fałszywie, muszę ocenić najnowsze dzieło sztuki, zły utwór, dobry utwór, tworzą się kręgi rozległe i mokre. Wchodzę powoli na drewniane schody pozbawione poręczy, nikt mi nie może pomóc.

 

 

 

 

Pamiętam belki zrobione ze starego jesionu, jesionowe korytarze, wiele niepotrzebnych już doświadczeń, przyzwyczajenia, prośby o trwałość. Widzę ją wyraźnie, zdejmuję z niej trójkąty i pozostaje kolejny trójkąt, zabieram półkule i pozostaje ostateczna półkula, trochę miłości, kształt powtórzony w trwałym materiale, uśmiech zamknięty pomiędzy twoimi piersiami. Później milczenie przerywane delikatnym dotknięciem, jest cieplej wewnątrz, odbijamy się od siebie, osiągamy doskonałe proporcje, objęcie, biodra pełzną na wysokich, zwierzęcych łapach. Porównania stają się coraz bardziej ryzykowne, ale i tak, pomimo tego ryzyka, upadamy bezgłośnie na trawę posypaną błękitnym niebem.

 

 

 

 

Przecieram powieki, przez rzęsy, przez liście podchodzi do nas ktoś nieznajomy jak bogowie albo jak nimfy leśne. Opowiadamy mu o najkrótszej nocy, o porzuconych wiankach i pierwszy raz ktoś słucha nas uważnie. Jesteśmy jednak nadal opuszczeni przez ludzi, nasza pustynia zaczyna się niedaleko stąd, mówi w nieznanym nam języku. Na ścianach wiszą plakaty przypominające o milczeniu poetów. Zbierasz je i pokazujesz pasażerom spieszącym się na pociąg. Poezja ich nie interesuje, a tym bardziej brak poezji. Czytasz nieistniejącą książkę podobną do świętych kręgów starożytnych ludów. Jesteś u początków kosmosu, wymawiasz pierwsze słowo, powracające fale burzą odległość dzielącą cię od światłości świata, od pustej wewnątrz przestrzeni.

 

 

 

 

Na okręgu księgi dzieją się fantastyczne wydarzenia, wspaniałe fabuły, wykwity wyobraźni, przeczuć, dokonań. Wewnątrz trwa zawieszone w próżni milczenie otaczające pierwsze słowo, pierwszą przyczynę jej powstania. Kolejne kręgi być może kiedyś powstaną, wzbogacone o nowe promienie, które zaczną żyć własnym życiem, przenikać poza powieściową przestrzeń. Powstaną palimpsesty pokrywające się coraz to nowymi zapisami, pomysły i zamierzenia, nieczytelny dokument jednej godziny, jedna kartka z brudnopisu. Wyobrażamy sobie gabloty, w których będzie przechowywana ta kartka, kordony policji ochraniające ją przez spragnionym ostatecznej prawdy tłumem, walkę o przybrudzone przez kurz wieków arcydzieło. Na szczęście, to się nigdy nie wydarzy, ludzie nie poszukują absolutu, walczą o przetrwanie, niezbyt wysoko cenią sztukę.

 

 

 

 

Odwracamy się od naszych luster, zakładamy do tyłu ręce, pomnażamy siebie o kilka sekund przesuniętych w czasie i przestrzeni, o odbicia obdarzone wspólnym gestem i wspólnym punktem odniesienia. Stworzone w ten sposób figury przypominają postaci z animowanych filmów, gdzie każdy ruch musi być wielokrotnie narysowany. Mamy problem z odpowiednio szybkim przesuwaniem kolejnych klatek, z układem najbardziej korzystnej pozy. Dążymy do harmonii, ale coś rozbija ją nam od wewnątrz. Sferyczne sklepienie pomaga wyobrazić sobie dokładnie właściwe natężenie ciszy i dźwięku. Na negatywach wypadamy nieźle, podczas gdy pozytywy wyglądają słabo. Musimy zmienić pracownię i ciemnię, być może da się jeszcze coś uratować, trwałe formuły, taniec na linie, zapas odwiecznych formuł.

 

 

 

 

Dzisiaj zabieramy schody i poręcze ze sobą, dom zbudowany z zapałek. Łączysz w jego konstrukcji miasto powstałe z wielu takich domów, które może spłonąć od najmniejszego płomienia. Opowiadasz o kruchości naszego życia, o perłopławach, ulotnej sławie, stadach gołębi. Odbudowujesz zniszczone ulice, przebijasz nowe tunele w siarkowej górze. Zapałki można zespolić na najwyższych piętrach, jeden jest człowiek, a ogień pozwala mu przejść przez przeznaczoną dla niego bramę. Musimy uważać, aby nie zapaść się w świat popiołów spalonych nadaremno.

 

 

 

 

Rozjaśnisz miasto odgórnymi światłami, rozjaśnisz podstawy naszego domu. Deski przybite do ziemi przypominają dawne rytuały, są dobrym oparciem dla stóp, pozwalają odpocząć po długiej podróży. Ostatnio nigdzie nie wyjeżdżamy, tak jest lepiej, mamy do przeżycia cały kalendarz i kilka wypełnionych petami popielniczek. Przytaczasz cudze słowa, wiesz, że od tego mogą popękać wargi, zniknie wrodzona delikatność liter i nasycenie nieznanymi brzmieniami głosek. Ulice pragną innych ulic, poezja innych poetów, wszystko można wyłączyć przed nawias i podzielić przez zero. Wynik jest niewiadomą niemożliwą do przewidzenia, symbole jak zwykle obrastają grubą skórą, bolą.

 

 

 

 

Przedzielasz mnie linią napisaną czarnym płynem, sokiem z sadzy, niejadalną galaretą wydobytą z wnętrza kałamarnicy. Kolejność jest obojętna i tak czuję się przepołowiony narastającym tekstem, literatura wyraża coś innego niż samo wyrażanie. Wtedy czujesz się najlepiej, podczas zacierania śladów poza sobą, próbie ustalenia – kto je pozostawił i kto powinien je odczytać. Nie ma w tym zbyt wiele logiki, jest silny ślad odciśnięty w mokrym piasku. Ludzie oddalają się od ciebie, nie tylko ty niszczysz kolejne aureole, nie ma na nie nadmiernego zapotrzebowania, ale zawsze dobrze jest mieć kilka w zapasie. Przepołowione ciało zaczyna się niecierpliwić. Pragnie jedności, nie wiesz, co mu odpowiedzieć. Mówisz, musisz jeszcze trochę pocierpieć, w ten sposób powstają arcydzieła albo wielkie religie. Ciekawsze są arcydzieła, ale ludzkość woli to drugie. Powinno się odpowiadać na ogólnoludzkie zapotrzebowanie.

 

 

 

 

Przyzwyczajam się do pękających owoców, które ktoś zbyt dokładnie zrywał dzisiaj z krzewów. Powstają wtedy najlepszy napój i najwspanialsza pamięć. Podobnie jest z przyjaźnią zapisywaną pod obrazem przestawiającym abstrakcyjne wzgórze z abstrakcyjnym zamkiem na szczycie. Też ulega rozdwojeniu i powolnej śmierci. Musimy się ubrać, nie można całe życie leżeć w łóżku, trzeba zająć się pracą u podstaw, zacząć komponować muzykę opromienioną blaskiem księżyca, dowiedzieć się, kim tak naprawdę jesteśmy. Nie wolno mówić o chaosie, o przeznaczeniu. Na szczęście, w czasie snu nic nam nie zginęło i możemy wszystko zamknąć za sobą z nadzieją na lepsze jutro. Lubimy przebywać na podwórzu, na którym nic nie jest prawdziwe i gdzie jesteśmy pozostawieni sami sobie.

 

 

 

 

Wieczory wypełnione ogniem, którego nikt się nie obawia. Nasza arkadia za zasłoną utkaną z płatków nenufarów. Na kartce odwrócony pejzaż, ręce potrafiące drżeć niecierpliwie, liście pływające nad nami, unoszące nas na swych pasmach i pozwalające nam falować wewnątrz nagle stworzonego brzegu, gdzie osiadają łodzie poruszane silnymi wiosłami ramion, wyrzutem ciała wprost ku żółtym prętom i potrójnej koronie. Jesteś tam, kiedy unosisz się spod powierzchni nasyconej mną, aż zatopimy spokój i niepewność w zielonym krysztale odbitych od siebie lasów porastających naszą ziemię. Wokół liany niemożliwe do rozplątania do chwili, kiedy pękną wiosła i nenufary upadną, tworząc pod wodą przestrzenie zamieszkałe przez podwodne motyle, które poruszając białymi skrzydłami zabierają ze sobą noc i ciebie nad jezioro, dokąd ja już nie potrafię dojść ani dopłynąć, a gdzie ty mieszkasz w czasie mojego zatrzymania i gdzie oddychasz pełnym powietrzem krzyku, który nie jest twoją lecz moją własnością, chociaż nie mogę go usłyszeć, ponieważ jesteś zbyt daleko, poruszana wiatrem płynącym od skrzydeł i pytań, na które odpowiadasz zaciskając i otwierając coraz silniej łodygi chroniące cię przed zerwaniem kwiatu.

 

 

 

 

Nic go nie chroni przez nami, przed tym, co zamyka go na dnie łodzi albo w wazonie, w którym zawsze były zwiędłe rośliny. Prosisz, dotknij mnie, dotknij w czasie przypływu rozbitego na poruszenia i chwile odpoczynku z opartą o burty głową zamkniętą w linii piersi włosami, błyskiem strumienia mającego swoje źródło w załamaniu dłoni i w rozchyleniu płatków, które powinny zamknąć się do snu, lecz nie potrafią tego zrobić od wielu zmierzchów, od chwili ukradzionej prawdziwej nocy nieznającej zmęczenia ani bezsenności, tylko wypełnionej snem i odpoczynkiem podobnym do ciszy wodnej zamykanej na klucz przez wychodzące z ciemności zwierzęta.

 

 

 

 

Odpływają ode mnie kierunki, prądy, prośby o chleb nasz powszedni. Świat przybiera formę elipsy, spirali, tarczy strzelniczej, powstają nowe szkice, którym przydajemy wagę poezji. Utrzymuję temperaturę podwyższonych emocji, magia rąk dopiero się zaczyna. Siedzimy przy ognisku, trzymamy nad ogniem niezbędne przedmioty, odczyniamy kolejne słowa, które skupione i niespieszne niedługo rozpadną się od nadmiaru płomieni. Myślisz o rzęsach ociekających łzami, o śnie wypełnionym nagą kobietą. Jej popiersie stoi nad kominkiem obok Apolla z Bellac. Rzeźby dobrano idealnie, patrzą na siebie pełne niepokoju i spokojnej wielkości. Niedługo pochłonie je czerwień ciała, która zastąpi pustkę wynikającą z natury sztuki. Będą nadal piękni i niedostępni, stojący w sali wypełnionej szpitalnymi łóżkami, olbrzymią wylęgarnią uczucia, będą prosić o oddanie im nóg i seksu, ale nie wiem, czy prośba ich zostanie wysłuchana.

 

 

 

 

W dniu urodzin pijemy nasze zdrowie, jesteśmy jak bóstwa obudzone o północy. Wychodzimy na dwór prosto w objęcia najbliższej karawany, najbliższego haremu pełnego słodkich woni i odurzających kolorów, przechodzącej naszym miastem połowy istniejącego świata. Mówimy o fali, zastanawiamy, jak zaplanować rozsądnie nasze nierozsądne życie. Będziemy ze sobą szczęśliwi, ponieważ nikt nas nie zna. Prosisz o nową fontannę, która powinna powstać na naszym głównym placu i która nigdy nie przestanie rodzić kolejnych kropli nasienia. Wiesz, że nigdy nie wydobędziemy się z tego światła, gdyż wokół nie ma innych jego źródeł, a żarówka świecąca nad nami przybiera ryzykownie kształt falliczny i gromowładny, widoczny w promieniu wielu kilometrów.

 

 

 

 

Skrawki tamtej zapomnianej taśmy unoszą się w powietrzu. Dusimy się od bawełnianego wiru rozwijającego swoje macki tam, gdzie dotąd nie było jeszcze żadnych przeszkód. Mamy trudności z oddychaniem, być może pomogą nam w zaczerpnięciu powietrza maski przesycone świeżą żywicą i zapachem traw skroplonym dla takich jak my. Pióropusze tataraku wypełniają sobą kąt pokoju, który pozostał po poprzednich lokatorach. Odziedziczyliśmy po nich zielone zwieńczenie wody, zostały też piętro i strych, na którym ołowiane żołnierzyki walczą o papierową tancerkę. Walczą w milczeniu, nie wiedzą, komu przypadnie w nagrodę ów prezent za lata bojów i wyrzeczeń, przemarszów przez ołowiane błoto pod nieustannie padającym, żelaznym deszczem. Tancerka jest nietknięta i nie wiemy, czy umie tańczyć. My też nie potrafimy tańczyć, potrafimy się kochać i to musi nam wystarczyć.

 

 

 

 

Na planszach rozstawionych w pokoju zabawy i gry dziecięce, niegroźne echo dalekiego świata, projekt obcowania ze zwierzętami zamkniętymi w klatce bez krat. Drugi raz zatrzymałem się w tym samym miejscu. Mam coraz mniej czasu, muszę się spieszyć. W trakcie najnowszej gry nie wolno nam nadepnąć na linię, postawić stopę na połamanych taflach chodnika. Kamienice, obok których idę, zaczynają wyraźnie ciążyć ku górze, wynikać z otaczających je chmur. Słyszymy w radiu o meteorologii nieskomplikowanych układów barycznych, o ziemi ze zbyt mocno zaciśniętym paskiem. Na zielonych owocach coś kwitnie. Nasze życie nabiera dodatkowej wartości, chociaż kwitnienie nie przynosi nam nadmiernych korzyści. W tym merkantylnym otoczeniu niewiele się zmienia, co najwyżej nasza bezstronność zostaje ujawniona ewentualnym potomnym.

 

 

 

 

Dążę do obiektywizmu wszelkimi możliwymi sposobami. Zamykam oczy, pozoruję śmierć. Obiektywizm ma mi ułatwić panowanie nad ludźmi, którzy są subiektywni i nadmiernie współcześni. Ubieram się w togę jak sędzia sądu najwyższego i jedynego. Kładę w specjalnie przygotowanej sali, do której nie docierają sygnały z zewnątrz, a powietrze ma stałą temperaturę i wilgotność. Podsądni twierdzą, że nie tylko piekło to są inni, ale również niebo to są inni. Muszę im, aczkolwiek niechętnie, przyznać rację. Nic mi to oczywiście nie daje, staję się jedynie przez to bardziej kolokwialny. Chcą także przedstawić przykłady twórczości własnej. Bronię się przed tym, ponieważ na pewno nie spełnia ona podstawowych wymogów obiektywizmu. Postanawiam być nieugięty, mój aktywny członek zapisuje się do wielu organizacji. Walczy tam o wolność i sprawiedliwość, na inne rzeczy nie ma już czasu.

 

 

 

 

Napełnianie kartek słowami wydawało się w tym roku wszystkim czynnością nieuzasadnioną społecznie i wręcz szkodliwą. Pomimo to, mój przymusowy sublokator pozbierał z podłogi swoje teksty i zwinął je w rulon, który nagle przemienił się mu w rękach w kryształowa kulę. Mógł obecnie przepowiadać przyszłość, biała magia rozprzestrzeniała się pośród korytarzy wszystkich sądów z prędkością bliską światła. Nikt pośród sędziów nie zauważył momentu, w którym zobaczył dziwne rekwizyty, mające tą przedziwną właściwość, że nie można ich było oderwać od dłoni. Sędzia – dotknięty epidemią – musiał nieustannie patrzeć w kulę, w której odbijała się cała jego subiektywna natura i wątpliwa przyszłość. Biedacy nie widzieli już niczego poza sobą, mój sublokator, niestety, nie mógł im w niczym pomóc. Wokół niego przemykały cienie sędziów, próbujących bezskutecznie wydobyć się z kręgu złych mocy. Gubili wszelkie dotychczasowe zdobycze, a niektórzy z nich pozbywali się nawet dyskretnie wspomnień z dzieciństwa. Taka sytuacja nie mogła trwać wiecznie. Oś świata, na której przebywał sublokator, przesunęła się nieco w kierunku jednej ze skrajności. Podejrzewano, że przyczyną było współczucie okazane przez sublokatora najstarszemu z sędziów, który nie tylko trzymał kulę w rękach, ale również musiał nią nieustannie żonglować. Wyzwolenie z okopów subiektywizmu przyniosło wszystkim ulgę i trochę pieniędzy, a sublokator kupił sobie mieszkanie i otrzymał zgodę na publikację swych utworów w sądowej gazetce.

 

 

 

 

Kształtujemy styl wieku. Nonszalancja połączona z ciekawością. Śmiejemy się z twarzy zagłębionych w deskach stołu, ponieważ pozostaną tam na zawsze jak profile wycięte w drewnie pośpiesznie, podczas uczty. Z paczek otrzymanych z daleka rozpakowujemy kilka krajobrazów, dotyk pogryzionych do pocałunku warg, opartą na piersi głowę. Kalendarzyk na szczęście działa, kolejnych dzieci nie będzie, księża są zadowoleni, wchodzimy w kogoś, wychodzimy, rozmieniamy ciało na drobne. Będąc coraz bliżej siebie, powoli giniemy. Pulsuję krwią innych ludzi, ukazują mi się w starym fotoplastykonie wyrwani ze snu, niecodzienni. Proszą o rozwiązanie im rąk, o całość wizerunku pomieszanego z odbiciem w wielu lustrach. Zdania się piętrzą, tworzą jedną bezkształtną, niespokojną masę. Patrzę na akwarium ulicy, na ryby pływające od baru do baru. Widzę powierzchnię rzeczy, litanię niespełnionych, gorzkich ambicji.

 

 

 

 

Łączę abstrakty z konkretami, dziesięciu małych ludzi zajmuje więcej miejsca niż jeden wielki. Przytulamy do siebie opuszczone kobiety, nie jest nam zbyt wygodnie, ale za to zyskujemy wdzięczność i zerwane sznury paciorków. Wyobraźnia czyni cuda, my czynimy cuda, panuje cudowny porządek, w którym wszystko jest możliwe. Zamieniam kobiety w pęki liści, płomienie jak zawsze malują jesienią drzewa. Przesuwam się na skraj skóry kolejnej olbrzymki, dotykam jej bioder, przechodzę po linach łączących ostatni palec jej stóp z moim członkiem. Nasza miłość przybiera dziwne formy, papugi krzyczą, dżungla zamiera nad ranem, pytasz, o co ci chodzi, po co to wszystko, po co nadmiar kolorów i zielone piekło. Nie wiem, po prostu głośno myślę, czekam na dzień jutrzejszy, zapładniam olbrzymki w locie podobny do żółtego trzmiela, bawię słowem w sposób nieprzyzwoity i upojny zarazem.

 

 

 

 

Podczas sprzątania przesuwasz mniejsze sprzęty pod ścianę, zeszłoroczny kurz i zwiędłe kwiaty pozwalasz mi przez chwilę zatrzymać. Czasopisma drukowane na kredowym papierze starannie przechowujemy, dzięki nim wiemy, co dzieje się w świecie, poznajemy najnowsze trendy w modzie, podglądamy posągowe modelki, które potrafią przez całą wieczność trwać w jednej pozie. Wytwórnie syntetycznych kobiet pracują pełną parą, wypuszczając coraz to nowe serie idealnych sylwetek otwierających się na przyszłość. Niekiedy wycinamy je z kartek, odkładamy na bok suknie, lukier, naskórek, kobiecość, patrzymy na czyste białe tło przypominające dziewiczą biel szpitalnej separatki. Tam się umiera, a one są w pewnym sensie nieśmiertelne. Wystarczą nadruk, trochę papieru, dobre słowo, wyzywająca poza i można na chwilę przechytrzyć Pana Boga. On – niestety – nie przegląda czasopism dla kobiet, wie o nich wszystko od razu, niekiedy posyła im węża albo owoce granatu. Lubi patrzeć, jak sok ścieka po ich wargach, a wąż wije się coraz bardziej twardy w zręcznych i umiejętnych dłoniach.

 

 

 

 

Jesteśmy w magazynie wzorców, patrzymy na relikty epoki, na cały ten chłam zgromadzony przez pokolenia. Demonstruję kolejne fazy opętania czasem, powietrze, wodę i ogień, dreszcze przebiegające po plecach, jako wynik spóźnionej miłości. My soliści nie lubimy chóru. Nie lubimy pytań, odpowiedzi, cudzej cielesności, nadmiernych ozdób stylistycznych, pomostów ustawianych na głębokiej wodzie. Nie umrzemy – na szczęście – bezpotomnie, uzdrowimy zapomniane przyjaźnie, nasze sumienie stanie się czystą tablicą. Potrzebne nam są nowe impulsy, nowa poezja, nowi ludzie, mamy nowe tysiąclecie. Bez tego będzie ci coraz trudniej, tylko dzięki nim dotrwasz do ostatniej strony. Zawsze istnieje ryzyko, że wcześniej zamienisz się w kamień, ale to nie może zmienić sposobu twojego postępowania.

 

 

 

 

Wzory rysują się niewyraźnie, odnajdujesz je na serwetkach, na książkach. Twoi bohaterowie śpią, musisz ich obudzić, wprowadzić na widownię, ofiarować po paczce papierosów, szklankę wody, omówić istotę zagadnienia. Oni dzieją się nigdzie, w urojonym domu, na urojonej wyspie, mogą tam paść strzały, może nikt ostatecznie nie rozwiąże zagadki ich istnienia. Po śladach też nie można się zorientować, za dużo czasu upłynęło od chwili morderstwa. Bywa i tak, dlatego zdejmujemy rękawiczki, robimy sobie przerwę w śledztwie, obserwujemy kurtynę malowaną w zielone, niedojrzałe grochy, zasłony w rajskie ptaki, ziarno rozsypane w załomach materii.

 

 

 

 

Dotrzymamy słowa, ponieważ nasz spektakl na wielkie głosy i wielu inscenizatorów wchodzi w fazę końcową. Potrzebny jest również wielki finał, fraza wieńcząca całość. Publiczność wstanie z miejsc, a my wtedy zaaranżujemy pozorne pożegnanie, aby zwielokrotnić końcowe napięcie. Na tle starych dekoracji pojawi się cień mordercy, sam morderca pozostał w domu, by móc dokończyć tam dzieła zniszczenia. Wiemy, że ofiary są przygotowane na śmierć, jednak wszyscy myślą, że w ostatniej chwili uda im się uciec, spuszczając się po powiązanych ze sobą prześcieradłach, które w wersji scenicznej mogą stać się jednocześnie tłem dla ukazującego się cienia. Fotografia odegra rolę tajemniczego świadka, ważny będzie odkryty niespodziewanie schowek z kosztownościami, ślad szminki na szklance. Opowieści muszą się toczyć, my musimy odejść podobnie jak smutek pomalowanych powiek, oczy szeroko zamknięte.

 

 

 

 

Płótno zostało na najwyższym piętrze. Nikt nie zauważył, że być może jest to cenne dzieło sztuki z odciśniętym dokładnie kształtem ostatnich kochających się na nim par, z przypadkowo uronionym nasieniem zamieniającym się na oczach widzów w ciemne plamy, które trzeba będzie usunąć przed następną zbrodnią. Nasz bandaże podwiązują płynącą krew, służą jako przepaska osłaniająca nagle odkryte podbrzusza. Liście figowe mogą nie uchronić przez nagłą fotografią wykonaną z ukrycia. Sława niesie ze sobą liczne zagrożenia, podobnie jak nadmiar wiedzy, który sprzyja zasklepieniu czaszki oraz zwężeniu węzłów chłonnych.

 

 

 

 

Pył z organów kinowych osiada na ekranie, stary człowiek wyciera płótno pióropuszem ze strusich piór. Tego nie ma, to będzie, tamto zaistnieje. Podziały na tych, którzy żyją jak ja, pod ciemną gwiazdą i na tych, którzy zawsze znajdą wyjście z sytuacji. Tym razem nikt nie zawinił i nikt nie zostanie zbawiony. Po co miałby ktoś śledzić tysiąc i pierwszą noc, rozwinie się ona i bez nas i będą ludzie jak byli. Powiedz, co chciałeś powiedzieć. Pracuję do późnej nocy, mówię cześć mała, co słychać, jestem wytarty z wszelkich uczuć. Nie porównuję, nie walczę, mówię. Zarysy moich dłoni są coraz bliżej napiętych do ostateczności żył. Powinienem gdzieś wyjechać, spotkać się kimś, zdobyć coś za wszelką cenę.

 

 

 

 

Od pewnego czasu piszę przewodniki po świecie, który niedługo przestanie istnieć. Ustawiam wyniki pojedynków, wiem, że połowa mnie musi w nich zginąć. Widzę moją rozpiętą na piersiach koszulę, chłopców rozwydrzonych i pięknych z uwieszonymi u ich ramion dziewczynkami. One lubią dosiąść pegaza unoszonego siłą bezwładności. Gładzą moje końskie skrzydła, liżą natchnione słowa, powtarzają słowo przepaść, słowo zło. Dobrze jest nam wszystkim, nasza rozpusta dopiero się zaczyna. Zaliczymy rozcieńczone szkło, drzazgi z kołatek zawieszonych na wyschniętym drzewie, zjemy korzenie wystające z ziemi, są takie słodkie i ożywione sokami młodości. Zieleń przyjdzie sama, przybliży do ścian, uspokoi. Trzeba jedynie się jej poddać, podobnie jak kołom toczącym się coraz szybciej i posągom o martwych twarzach. Dziewczynki piszczą podniecone, łechtane piórkami flamingów. Jest dużo bezwstydnych opowieści, jest dużo wstydu wśród wyznawców sztuki.

 

 

 

 

Nie czekasz na nic nowego, zetniemy zbyt śmiałe głowy, na szczęście wykonano je z gliny spojonej wodą, kotwica połączy dno z powierzchnią, będzie nas więcej. Określam moje terytorium nasycone zmęczeniem, śliną i potem. Jestem artystą konceptualnym, nie wyjdę nigdy poza te granice, jestem jak dziecko znalezione w śnieżycy, które miało zamarznięte ręce i oczy i które wywołało popłoch wśród ludzi słońca. Określam i żywię się sprzecznościami, góra – dół, lewica – prawica, mężczyzna – dziecko. Pogoda ulega załamaniu i wiem, że wiele rzeczy wyjaśni się zimą, ponieważ wtedy lepiej jest widać nasze portrety, nasze ramy odwrócone do ściany plecami.

 

 

 

 

Wyszedłem na ulicę, aby nikogo nie spotkać. Idę obok krat zamkniętych o tej porze sklepów i myślę o zapominaniu wszystkiego, co dotąd się nam wydarzyło, o jednorazowym widzeniu pustych wystaw. Opisuję odrębność, obawy przed niezrozumieniem, objawienia poranne z nasieniem i błotem. Nie wiem, kto się w nie wtapia, może złote rybki wynoszone z samochodu, który podjechał pod nasz dom. Akwaria tego roku są bardzo tanie, wynoszą je ostrożnie i każdy może sobie na nie pozwolić. Cięższe niosą na specjalnych pasach uwieszonych na szyi. Kocham tragarzy i ich pałąkowate ramiona. Są solą ziemi jak poeci. I nikt o tym nie wie.

 

 

 

 

Na oddzielnej kartce szkicuję oddzielne problemy. Dramat egzystencji złożony ze stalowych rur, blachy, przesuwania metalu po linach wysokiego napięcia. Nie jest to wszystko zbyt rozumne, grają emocje, musimy trzymać się kurczowo foremek odciśniętych w nieznanych nam ludziach. Pasujemy do siebie, tam gdzie jest twoja pustka, jest moja pełnia, gdzie wgłębienie – wypukłość. Dobry Bóg wszystko przewidział – mówisz, potrafi wypełnić nas masą niespodziewanych wydarzeń, pisze świetne opowiadania. Czasami tylko pojawiają się wątpliwości co do trafności zakończenia, potajemnie wyniesione z wnętrza historii obawy i propozycje odmiennego rozwiązania. Bóg pokazuje nam wtedy białe płótno naciągnięte na czyimś szkielecie i zamyśla się głęboko. My mówimy o błyskawicy, o roślinach pulsujących na samym dnie morza. Nie możemy się porozumieć i tak już jest od lat niezależnie od ulicznego pyłu, od demonstrowania innej niż nasza niezależności.

 

 

 

 

Zamienimy się miejscami niepamięci. Szacunek dla naszych dokonań pozostał za nami, nam pozostała cierpliwość i oczekiwanie na otwarcie automatycznych drzwi. To rzuca się w oczy, jesteśmy niscy, wysocy, rozkołysani na zakręcie tuż za rogiem, słuchamy magii obłoków. Liżesz pianę skroplona na patyku, patrzysz na swoje popękane dłonie, jesz bułkę z drugiego śniadania, naprawiasz sieci przywiezione znad morza, nie wiem do końca, kim jesteś. Nic nie jest jak zwykle, zwyczajnie. Opis samych czynności może zająć nam połowę życia. Przesuniemy paciorki na szyi, pójdziemy z psem na spacer, ze sobą, nogi wydobyte z piasku nadal nam służą, reagujemy na zmiany, na dynamikę i wyciszenie rozmów. Najlepiej jest zawiązać sobie oczy, przyglądać się wszystkiemu przez puszyste futro bengalskich tygrysów, przez różowe okulary kupione na pchlim targu za grosze.

 

 

 

 

Nie wykorzystamy tego do końca. Światło było blisko ziemi stworzonej na obraz i podobieństwo i nie wiemy, co znaczą te słowa. Kładziesz je obok nas, by nie widzieć przesuwających się po ścianie cieni. Zaczynamy pojmować logikę rzeczy, ręce położone pod głową sprzyjają śledzeniu biegu myśli i bieg ten nie może się skończyć. Jest coraz szybszy, pochłania widownię i stadiony, flagi na maszcie, płonące znicze, ale nadal dążymy do zwycięstwa. Przy wejściu przecinają stare bilety, oszustwo popełniane od lat, kiedy już można pójść spać, oddać się onirycznej sztuce, przepłukać zęby kawałkami marmuru po to, aby utrwalić się w historii, która zniszczyła niejedną kolumnę i niejednego kolosa. Nie wiem, czy wygraliśmy czy też nie. Na pewno ktoś był pierwszy na mecie, ale kto, to już nie musi nas obchodzić. Wyzwoliliśmy się z ciała, a duch podąża dokąd chce.

 

 

 

 

Dasz mi coś własnego, kukułcze potomstwo domaga się pożywienia, ja niczego się nie domagam, patrzą na nas odarte słupy, kłaniam faktom do ziemi, im nie da się zaprzeczyć, podobnie jak i samemu pokłonowi. Obawa przed prostym życiem, sercem nanizanym na druciane ramki, wydobędziesz z nich krople zdolne poruszyć oceanami, piasek do zatarcia oczu. Moje owłosienie na piersi jak zwykle cię podnieca, przyciągamy do siebie całe słowa, napinamy do bolesnego skowytu, osiągamy orgazm, uczucie podobne do starej gumy do żucia albo zużytej prezerwatywy. Po co to wszystko, pytasz, i tak nie będziemy mieli już dzieci. Nasze aniołki piszą do nas z daleka, a diabeł jest tak blisko.

 

 

 

 

Moje wytarte pomoce do pracy poetyckiej, zaróżowione jak naskórek noworodka. Uspokajają mój nerwowy styl, sprzyjają kontemplacji. Dzięki nim udaje mi się latać nad sadem zasadzonym specjalnie dla mnie. Prawo do lotu przybito mi do głowy, nie zajęło im to wiele czasu, jestem dzięki temu jednocześnie spokojny i natchniony. Znani literaci patrzą na mnie z góry, najwidoczniej latają jeszcze wyżej, koty odprawiają swe wesela, patrzę na ich zjeżoną sierść, na ich szczęście zupełnie niezasłużone. Nie ma takiej tragedii, która mogłaby poruszyć sama siebie. Brak mi dyscypliny, literaturze potrzebni są czuli słuchacze, wzruszony narrator, bezimienni uczestnicy. Tragedia jednostki dopiero się zaczyna, przypominam sobie grudy popiołu, wiatr skłonny do poświęceń, rozstajne drogi.

 

 

 

 

W pobliskim piekle nowy sezon, upadłe anioły tłuką się po mordach, dziwki rozmieniają na drobne. Życie jest jednocześnie ostre i pełne wyrazu artystycznego, oparte na kilku szpilkach, na głowie nowonarodzonego kameleona. Wszystko się zmienia, kolory, formy, przypadki, instrukcje jak żyć. Pozostaję przy krawędzi otchłani, urojone rozmowy prowadzą do urojonych ludzi. To oni wyznaczają czas mojego istnienia. Architektura myśli nie zna sklepień ani fundamentów. Mieści się w przestrzeni wyznaczonej przez światło. Tam rozkładam mój pawi ogon, tam pada deszcz przeznaczony tylko dla mnie, tam możesz zobaczyć twarz, którą będziemy opłakiwać. Kosmiczny pył zamieniony w niepamięć.

 

 

 

 

Od dzisiaj będzie inaczej, mój sławny dom będą odwiedzać sławni ludzie. Każdy za punkt honoru będzie miał porównanie swoich wrażeń z wrażeniami innych zwiedzających. Podam im herbatę, później odłączę od korpusu ręce, nogi, oczy, będziemy żyć wiecznie na własny rachunek. Mój garbaty dom nareszcie wyprostuje plecy, piękności zbrzydną, przewrócony na opak świat poruszy bezradnie wieloma chwytliwymi mackami. W tej pozycji jest zupełnie bezradny i ktoś powinien mu pomóc wrócić do normalnej pozycji. Ten wielki robak potrafi wiele zrozumieć, ukryć się w załomach swojego poplątanego ciała, zbudować nowy pancerz, nowe kończyny, odtworzyć to, co mu zabrałem.

 

 

 

 

Nikt tak jak ja niczego nie odczuwa. Płytka woda ośmieszyła już niejednego samobójcę. Jestem coraz lepiej dostosowany, pamiętam o moich chwilowych zwycięstwach, uzdrawiam kamienie, martwe psy, ale nadal nie potrafię z nimi rozmawiać. Dialog jest podstawą poezji. Wszystko jedno z kim i dlaczego. Patrzę na młyny chore od urodzenia, jak mielą śmierć razem z otrębami. U naszych stóp zbiera się coraz więcej okruszyn chleba, możemy zamoczyć je w wodzie czystych strumieni, w potokach zdań, które płyną przeze mnie, w kroplach drążących skałę. Zdrowi nie potrzebują chorego pokarmu. Śmiejesz się z każdego mojego słowa, a ja cieszę się ze spotkania. Spotkanie jest podstawą poezji. Bierzemy prysznic i zaczynamy się kochać. Nasze pudełka zapałek rozpalają się coraz bardziej, dobry święty z herbu naszego miasta pozdrawia z daleka podpalaczy.

 

 

 

 

Obrazki rodzajowe wydobywane z wielu płócien, wyobrażenia o pustce, wichrze, zaspach. Jest jesień, walczymy o coś, zdobywamy coś, kolejna pustynia upływa nam dzięki temu w miarę szybko, szybciej padają z drzew stare gniazda. Najłatwiej jest przekonywać innych do innych, siebie do siebie. Na fotografii siedzę na łące pogrążony w książce o maleńkiej złotej szubienicy. Daję się uwieść słowu „pogrążony” i znikam przez to coraz bardziej. Tło nie pasuje do mnie, ja do tła, w sumie zdjęcie jest dosyć intrygujące, ciemne okulary ułatwiają orientację pośród rzeczy, pomagają pochylić się nad sobą i moimi szubienicami, których nikt dotąd nie pozłocił.

 

 

 

 

Zapisuję imiona znanych mi ludzi, zaczynają znikać pod warstwami kurzu, słyszę piosenkę z natrętnym refrenem mówiącym, że najważniejszy jest szczęśliwy koniec dnia i pierwszy krok, że można przejść przez życie, nie kalecząc się o żywopłoty, które zagradzają nam drogę. Myślę o tym sformułowaniu, o jego mimowolnej poezji, której nikt dotąd nie zauważył. Najlepiej jest przestać myśleć, zasnąć, wyzwolić się spod magii żywych ogrodzeń, ich tajemniczego wnętrza, o którym wiemy coraz mniej i mniej.

 

 

 

 

Pragnąłem wynikania sztuki ze sztuki, echa powtarzającego echo. Zgodziłem się na powolne odmierzanie zgody na wszystko, na najpiękniejsze stulecie pogody ducha. W gazetach o wodzach i wypadkach, na szczęście – mało kto to czyta. Dziękujemy wszystkim bogom, jacykolwiek są, za to, że żadne życie nie trwa wiecznie, ukrywamy wołających na pustyni. Na wyciągnięcie ręki są oazy przeczyste, jest nasza fatamorgana, ułuda, że jeszcze jesteśmy pośród was. Niestety, to was tutaj nie ma, może przyjdziecie kiedyś, żeby nas zobaczyć, może nie będzie jeszcze dla was za późno.

 

 

 

 

Przedłużam znaczenia słów, poszerzam o żyjące oceany, lasy, błękit. Jutro musi poczekać, jestem teraz bardzo zajęty, musi poczekać, aż ten dzień wypełni się treścią, dopełni balladą z zielonego kraju, do którego wyjechały dziewczęta z dawnych lat i chłopcy piękni jak sen. Nic nie jest tu przypadkowe, wszystko ma swoje znaczenie, odradzające się wraz z kolejnym odczytaniem szyfrów zamkniętych w tekście. Nie jestem przypadkowy, moje obsesyjne motywy nie są przypadkowe. Muszę w to wierzyć. Inaczej moje ciało jest niepotrzebne. Duch, ciało, seks, coś pomiędzy. Słowa milkną, podnoszą jednak głowy, patrzą na mnie uważnie.

Wrocław, 2014

 

INDEKS    |    BIOGRAFIA   |   POEZJA    |    KSIĄŻKI   |   FILMY    |   FOTO    |   KONTAKT    |   LINKI


Copyright © Okoń Waldemar