Waldemar Okoń ‒
Motyw Tespazjosa, 2013
Wiersze po latach
Wiersz niewinny
Piękno miłość
kryją się w krzewie różanym
w cierniu
zapominam jak trwają
przeciwko komu
kogo przebijają zielonym łożem
łożyskiem połączonym z glorią brzucha
z chwałą unoszoną wysoko
piękno miłość
moja w miejscu ucieczka
urastanie w środku ciała
ścian ciemnych zwiastowanie
aż się roztopią rozpłyną
nasza krew przez pszczoły zbierana
w plastry w drzewa nasycone
kiedy przechodzimy obok nich
palce piersi zaczynają wierzyć
– dotknij nas czujesz jak powstajemy
jak zapach jak owady
– z trujących ostrzy przebijani w miłości
połóż dłoń na moim brzuchu
łonie świecie
zawiniętym w zielone suknie
My i telewizja
Nasze wytchnienia
zaczynają się schody
nogi obnażone do wysokości
strusiego pióra
do wygolonego runa
wyprawa po zloty ląd
roześmianych syren
nigdy się nie skończy
strusie zamieniono w obręcze
nogi w samotność cieśniny
zdolnej pochwycić najszybsze statki
to zabawne lis przypięty do szyi
samochody krążące wokół bioder
boskie samice przechadzają się nagie
z piersią w kształcie piramidy
ze sfinksem
z przyklejonym papierosem w ustach
patrzy na nas czterdzieści wieków szczęścia
a ty chcesz odejść
wyłączyć program
zobaczyć co będzie jutro
Wiersz bezdomny
Zabity w jednym świecie
ożywiony w innym za drzwiami pulsuję
rozpadam się pamiętajcie
nie wolno mnie uderzyć zamknąć drzwi
spojrzeć za siebie
nie wolno mnie deptać
kiedy ożywam i kiedy upadam
nikt nie wie gdzie są moje ślady
gdzie pojawią się ponownie słowa
niczego się nie dowiecie
o zabitym drugi raz
tym razem na zawsze
i kto to uczynił
kto zdołał przerwać więź
między pokojem i ciemnością
przejścia w obu kierunkach
gubimy szczeliny dzielące od wzroku
wpatrujemy w jeden punkt
zabity gwoździami dwustronnie
tak umieramy
czekając aż zaskrzypią zawiasy
drzwi bez możliwości
otwarcia
Wiersz o przeżyciu
W tym domu rośnie pokrzywa
zajęcze serce lebioda
w tym domu trociny czekają
zabite przybite do desek
patrzysz jak pali nas ogień
gaszony ręką koralem
nabierasz w usta powietrza
nasiona płyną z pościeli
napisałeś skończ podaj mi słowa
w tym domu rośnie pokrzywa
powiedz jak umyć szyby
potrafisz nas zniszczyć i ożywić
i próchno i jasny stół korzenie burzę
która przyniesie nam słoje
przestrzeń nowej krainy
chwastu pełnej porasta wnętrze mózgu
labirynt cisza zraniona pożądaniem
żelazem niszczącym pokrzywy
lebiodę trociny prosisz
chcesz przeżyć do jutra do wieczora
do nieba
w tym domu wołanie kto usłyszy
pochłonie je liści kopuła
w tym domu trociny czekają
niepewne swojego serca
Wiersz z potopem
Łakniemy deszczu
wołamy o powietrze ogień i wojnę
niech zginie niech wszystko przepadnie
niedługo po nas po naszym potopie
uratowałeś się z pogromu
na łupinie na ostrzu brzytwy
przecięte palce za cenę rąk oczu
na tym brzegu rozmawiasz z muszlami
odpowiadają otwartym księżycem
przed tobą góry i rozdarte małże
ciepło wnętrza i ślina
uratowałeś się z pogromu tej nocy
żagle z poświatą uniosły cię
ponad sen ponad braci śmierci
którzy pragnęli twojego deszczu
twojej krwi związanej w grudę
pomyśl wojny przeszły obok i nic nam już nie grozi
tylko susza płynąca ze środka wyspy
z jądra poruszanego bezgłośnie brudem świata
wyschniętym gardłem na poduszce
nasze głowy przytwierdzone do tułowia
nicią linia potu rozrzuceniem ramion
nie oddawaj nikomu strumieni
zostaw je pomiędzy nami
na naszej łodzi ciała płowe ciała bezbronne
i nie dosięgnie nas potop nawet ten
który przyjdzie
który musi przyjść
po śmierci ostatniej muszli
Relacja
Tak w połowie
z liniami spływającymi do mózgu
z salą wypełnioną ekranem
falujemy odpoczywamy falujemy
i zbyt ciasne są buty
zbyt niskie światło
rozpacz daleka i zbyt bliskie cierpienie
przyprowadzeni do labiryntu
poszukujemy wnętrza komnat
złota i skarbu proroka
fotele były tu wcześniej
przed nami martwe życie
na dzień przed spektaklem
wykupiono wszystkie bilety
strażnicy zabili kilku chętnych
nie można przewidzieć wszystkiego
ale jesteśmy i labirynt zapada się wraz z nami
i po co tak długo czekaliśmy
po co zabito tych ludzi
nie potrafisz odpowiedzieć kiedy pytam
kiedy pyta was nasza agencja
w połowie chcecie zmartwychwstać
w połowie gryziecie ziemię
w jakiejś części
dotykacie światła
Ja i pociągi
Palcie ryż każdego dnia
klaskajcie w dłonie
życie przychodzi z zewnątrz
kobiety porzucają swoje dzieci
kobiety rodzą nowe dzieci
porzucam nienarodzonych
palę mosty klaszczę
dzisiaj jest święto kwiatów
i pustki między dłońmi
tam pozostało powietrze
nie można mówić o pustce
wiersze nienarodzone
nie wymagają komentarza
nie chcą niczego poza kwitnieniem słów
poza walką z pasażerami pociągu
matki z dzieckiem mają specjalny przedział
nie ma specjalnych przedziałów dla poetów
dla starzejących się gwiazd
dla spalonego ryżu
dla katastrof
Czasami wchodzimy do środka nie wycierając butów
Nie zapomnę niczego
przenikając w ciemne lustra
przykładane do ust do oczu
nie zapomnę klatki mieszkania na siódmym
na przedostatnim piętrze
z windą z oknem nieszczelnym
kiedy przyjdą do mnie planety
saturny kasjopee dioskurowie
zamknięte w kryształowych trumnach
w czerwieni i śnie o zmartwychwstaniu
wtedy pokażę im ludzi nieznanych
wyjętych z pościeli z pokojów
niczego nie zaniedbam
gdyż od tego zależy sąd o nas ostateczny
wyzwolenie z miejsca gdzie karmimy się
nadzieją zapominając o żywych
zapominając o ożywianych myślą o balu
który może rozpocząć się bez nas
pozostawionych tuż obok oderwanej rynny
sąd o nas i pęknięcie kryształu
powstają jeziora pochłaniające kolejną baśń
o zapomnieniu
z trafną dedykacją
Eine kleine Nachtmusik
Moje ciężkie sny
coraz cięższe
pryskają jak szklane zwierzęta
toczą się poruszając brwiami
powstaje twarz która nie dziwi się niczemu
która zamiera
oczekując na koniec tej podróży
poruszam palcami
na krawędzi widzenia
zdychają szczury
zwinięte w kłębki sierści
w kapliczki cieknące im z pyska
moje ciężkie oczy pragną zapomnieć
mówię pragnę
i wszystko się spełnia
na murze powstaje inny obraz
lekki słodki jak piana z cukru
mówię nie patrz w tamtą stronę
tam nie ma szczęścia
jest tylko mała śmierć
łagodna nieuchronna
podobna do wieczornej muzyki
Wycieczka wokół wazonu
Osuszone łzy
w wazonie
kłują pod powiekami
chcesz zamienić je na kastaniety
na bujne kształty fioletu
zieleni i pomarańczy
osuszone łzy pokryte są kurzem
którego nie możesz zetrzeć
nie niszcząc ich
w wosku jest nasza przyszłość pamiętasz
miałeś to powtórzyć utrwalić
świat w drugiej kuli
powstającej z ziemi i wody
ognia i powietrza
który zastąpi nas i uleci
wokół nowego słońca
nowej figury z gabinetu
zamienianej wraz z nami
niezauważalnie
Wyznanie
Mój Bóg kupuje książki
odprowadza dziecko do przedszkola
jest nieprzezroczysty trwały
nie podlega dewaluacji
czasami głosi herezje
nie dbając o bliskość kary
kiedy przybijam go do ściany
odwraca głowę aby nie patrzeć
jak umieramy za niego
żywi
i nie odkupieni
Misja
Przysłano mnie
bym dał świadectwo prawdzie
szkołę skończyłem z wynikiem celującym
na religię chodziłem prawie do końca
kiedy kazano mi streszczać kazania
odszedłem
i odchodzę tak do tej pory
obecnie nie wiem dokąd skierować kroki
moje świadectwo zamokło
wyblakło lub zostało zagubione
moja prawda nadal dąży do ujawnienia
unosi się na powierzchni
wysuwa pyszczek łapie powietrze
choruje na choroby układu krążenia
może nie umrze razem ze mną
ale tego nie jestem pewien
do dni ostatnich
Ars poetica
Napiszemy wiersze
wydalimy wiersze
pochowamy wiersze
proszę mnie dobrze zrozumieć
nie mam nic do wierszy
mam wiele do piór
do światła do jasności
do pieczątek do okładki
do krytyków
posypiemy je lukrem
lub pocieszeniem
będzie im lżej beze mnie
a i ja stanę się lżejszy
oderwę garb zrośnięty z gardłem
ból serca
które nie czuje
tylko walczy
zasypywane
Wyrocznia
Nasza wyrocznia
nosi obce imię
kiedy przychodzimy do niej
nie odpowiada
patrzy w ogień pochyla się nad popiołem
zaciąga dymem z taniego tytoniu
nie jest wrażliwa na żar i zmęczenie
nigdy nie śpi aby móc milczeć wobec nas
swoje wróżby przysyła pocztą
lub w butelkach po wódce
wieczorami słowa zapisane w nieznanym języku
tłumaczymy bez otwierania kopert
bez rozbijania butelek
rozumiemy każdy znak
każde skinienie
niektórych z nas wyrocznia powołuje do służby
uczą się wróżenia z jelit baranich
z układu planet
kiedy powracają do nas
ich oczy są podrażnione oparami wulkanów
są tymi którzy widzieli otchłań przepaści
bezmiar poddaństwa i upadek aniołów
głoszą pogardę życia w imię wieczności
ich idea – jak mówią – nigdy nie przeminie
przemijają prorokując wpatrzeni w źrenice
bowiem wiedzą że wyrocznia zna naszą przyszłość
nie rozumieją jedynie dlaczego buntujemy się
kiedy mówi o niej
językiem wyrwanym nam
bezgłośnie
Gry i zabawy wiosenne
Staje się coraz bardziej jasne
że braki w uzębieniu
należy uzupełnić
światła wyłączyć
mieszkanie przewietrzyć
kajdany przerwać
nie poluje się na zwierzęta wiosną
mają dziurawe skóry
dziurawe oczy
nie potrafią uciekać
kiedy gaśnie słońce
naszej szerokości
iluminacja pełni
i ogarnia ciemność
jak w zimie jak niedawno
na szczęście jest maj
niedługo lato
dlatego bawimy się maszerujemy
do wyjaśnienia
To co przed nami
Trwamy po środku globu
czekamy na cud
dziedziniec szyby zatarte farbą
oprawiona w czerń mokra brama
niedługo wyrwiemy bruki
uderzymy w poległych
sen o szpadzie zatrze ostrze myśli
tak sądzę ocieram czoło
moje lata zgarbione skomlą
moje lata wyjadają z miski
patrzę na zegar zepsuty zaraz po wojnie
i nikt go nie naprawił
teraz nie robią takich wskazówek
każdy ma swoją historię bezradności
powtarzam modlitwę za żyjących
za bramę wysoką
chodzimy tędy do urzędu pracy
nieświadomi drogi wędrowcy
przesuwamy czas
nieistniejącą wskazówką
Choroby i odznaczenia
Wyleczony raz na zawsze
chory człowiek Europy
pisze o odznaczonych
o tym co może nam pomóc
wiatr wieje dokąd chce
ciche symbole proste alegorie
nie garb się kiedy naprężona jest krtań
pod żebrami powstaje głód
i nie mówmy lepiej o tym
rozetnij ostatni szew
niech pokaże się mięso
lubię poronione opisy
wieczory i zachody księżyca
tak jest wtedy chorobliwie pięknie
tak kończy się wiek nasz ostatni
kto opowie o nas
jeśli uśniemy przed świtem
kto będzie czuwał przedwcześnie
musimy liczyć na siebie
od połknięcia do gorączki
jak zawsze romantyczni
tam jest tak fosforycznie
jak zawsze pobici nie na zawsze
z honorem
Innowierca
Porzuciłem nadzieję
opowiadam o czwartym jeźdźcu
o przysiędze na wierność nowemu panu
przyrośnięty do śniegu pragnę ciepła
czułości by nie myśleć
o tym co nadejdzie
wystarczy przyjść do nas ujawnić się
pochylić głowę a skropimy ją wodą
powtórzysz kilka słów bezboleśnie
znasz je przecież słyszałeś je nieraz
dostaniesz biała szatę i tylko połamiemy ci nogi
byś nie mógł uciekać
połamiemy ci skrzydła byś nie odleciał
zostawimy wzrok i mowę i dotyk
pamiętaj o pochodni
przyłożonej do stóp
nie możesz zawieść zaufania
postawiono cię tutaj
abyś świadczył przeciwko innowiercom
chcemy jeszcze usłyszeć twój głos
niech zakreśli nową granicę
jak twój mocz i pot
przelane przedwcześnie
przed czasem właściwej próby
Nienasycenie
Rośnie we mnie gąbka pijana
statek płynie wyrywa włosy
smutek niesiony w mogile
tak układam strofę przed kolacja
myję gąbką starannie podbrzusze
przychodzi noc
rozgarnia zarośla
pytasz dlaczego na torach
rosną chwasty
tylu tu jeździ
nie rozumiesz
poeta pije ze źródła
poeta pluje do źródła
poecie psuje się ząb mądrości
nasycony trucizną
wystarczy poruszyć
przekląć gwiazdę najbliższą
nic nie jedzie czekamy na punkt A lub B
może być M ostatecznie
nie myślimy dokąd porwą nas gąbki
niesyte wyobraźni
miłości
Podziały
Policzyłem przyjaciół
podzieliłem na poległych i zniechęconych
podział ten nie mógł trwać zbyt długo
nie posiadał logicznej podstawy
inaczej jest
kiedy stoisz przed zamkniętymi drzwiami
wtedy otwierają się wszystkie okna
liczę na palcach powoli
aż obudzi się kolejna istota
aż odetchniemy ziemią z całej piersi
i będziemy policzeni
pomiędzy duchy obojętne
przyjazne lub wrogie
w zależności od kierunku skierowania
po obwieszczeniu
Medytacje poranne
Leżę podłużny i wąski
zamykam w pasie jak osa
maleję i znikam w podłodze
doceniam spokój
który jest nam dany
w nocy śnię o kobietach
niewinnych i martwych
rozbijam banię z powietrzem
piję ze szklanki fusy wczorajsze
słucham gołębicy
przez radio przed powstaniem
by pójść między ludzi
i stąpać tam po falach
uzdrawiając milczących
nasze łodzie wypłyną na pustynię
coraz bliższą
jak kolejne zmartwychwstanie
Pocztówka znad morza
Drzewo niespokojne
sosno garbata upokorzona
wstaw się za nami
kiedy umrzesz a my osiągniemy dojrzałość
pod dniu w którym wyjęto nas spod prawa
zatarci na monetach
bez orła i całej reszty
popłyniemy w najbliższej knajpie
spotkamy nasze porzucone kobiety
tym razem o zamkniętych wnętrzach
zlizujemy twój sok
zdzieramy twoją korę
mówimy to drzewo skazane jest na zagładę
rośnie zbyt blisko brzegu
i świat się skończy
kobiety otworzą jak na kiepskim filmie
z poślizgiem
na zerwanie taśmy
Żywioły
Potęga słowa
dumni drażliwi
czekamy na deszcz
mówimy o słońcu
przynosisz złą nowinę
i można ze mną skończyć
albo rozświetlić wszystkie latarnie
wybór został nam dany dobrowolnie
przed walką przed rozwiązaniem węzła
potężniejemy a słowa nasze przemijają
i nie potrzebna nam jest
znajomość pierwszego zdania
ostatniego krzyku
wystarczy być tak wielkim jak zielony obłok
aby dostać się tam i trwać dumnie
bez szansy na spadanie
jest coraz chłodniej
z kroplami
drażliwymi
Mała Babel
Nieliczni przychodzili do mnie z własnej woli
własny rytm styl drżenie rąk
innych doprowadzano bez ich wiedzy
kilka dotknięć uderzeń i upodobniali się do modelu z gliny
o sprawnych rękach o rytmie zbliżonym do ciszy
ustaje wtedy gonitwa myśli
pozorne problemy zatapiają się w materię
zmagamy się ze wspólnym celem
bez możliwości ucieczki i wyjaśnienia
budujemy miasto bezpieczne i funkcjonalne
wystarczy do tego dotyk inne zmysły są zbędne
dlatego zabrałem im wzrok słuch węch i pamięć
kiedy tworzy się szczęście dla wszystkich
nie można myśleć o jednym ślepcu
pod naszym miastem pulsują dłonie milionów ludzi
dzięki nim uniesie się ono w przyszłości ku wyżynom
na których trwałem dotąd samotnie czekając
na pierwszych promiennych
szkoda tylko że ich mowa ich dusze zamilkły w czasie budowy
i nie mogę porozumieć się pełnym głosem
przez co muszę odczytywać ich myśli
co jest nieco nużące i wymaga utworzenia specjalnego biura
bowiem ja sam nie mogę zajmować się jednocześnie wszystkim
pochłonięty budowa która nas uświęci
która przypomni przeszłość
kiedy rozpoczynałem życie cudzym życiem
kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z kłamstwem
wymyślnym wcześniej przeze mnie
lecz niemożliwym do zrealizowania bez nich
bez dzieci które nie potrafią bawić się zbyt długo
tą sama zabawką
które sądzą że dokonały dzieła nawet go nie zaczynając
które złorzeczą po omacku bezładnie i bezgłośnie
poruszane myślą niczyją
której i ja musze się poddać budując przyszły ład
bez grzechu za to z wiarą że trzeba ich ukarać
wtedy przejrzą
Bez tytułu
Wczoraj ich osądzono
Sowizdrzał Eulenspiegiel Bracke proszę wstać
sąd skazał Sowizdrzała na karę dwóch lat
i sześciu miesięcy pozbawienia wolności Elenspiegiela
na karę trzech lat pozbawienia wolności Brackego
na karę trzech lat i sześciu miesięcy pozbawienia wolności wyrok nie jest prawomocny
lud nie zdziwił się ani też nie zaprotestował
jesteśmy przyzwyczajeni do pobłażliwości sądów
nikt nie domagał się pręgierza ani stosu tym bardziej
że jest ich tylko trzech inni ukrywają się
przed samym sobą umierają nie wytrzymując cierpień
związanych z życiem
kiedy sędziowie szydzili z Brackego
śmiał się i mówił o jaskółkach które właśnie karmią swoje małe
Sowizdrzał i Eulenspiegiel milczeli przychodziło to im tym łatwiej
że właściwie byli jedną osobą powtarzaną trzykrotnie
zawsze w kontekście uosobienia mądrości i ludowego humoru
ich śmierć niczego by nie zmieniła dlatego nie skazano
ich na śmierć sądzimy że i tak zbyt długo spryt i śmiech
przynosiły im pochwały zbyt długo byli bezkarni
u nas nic nowego
gościmy naszych władców rozmawiamy z nimi
jak równy z równym spokojnie o pracy o dzieciach czy pamięta
pan kogoś o nazwisku Eulenspiegiel w tej chwili jeszcze
pamiętam lecz stopniowo udaje mi się zapomnieć to dobrze
życzę powodzenia
nie widzimy jak idą zrośnięci plecami
jak ich ciało łączy się z murem jak stają się cegłą
ciekawe kiedy ich zobaczymy
gdzie będą pracowali
i czy obejmie ich przebaczenie
przewidziane przez naszych władców
co jakiś czas
5.07.1985
W pogoni za motylkami
Pod kolanami
woda niagara leniwa
przybiera i nie uciekam
do nikąd spokojnie
przyjmujemy przeszkody
patrzysz jak gonię motylki
którym wypłowiały kolory
niepoprawna pytasz kiedy się zmienię
kiedy przejrzę na oko wewnętrzne
nie odpowiadam
kolana coraz wyżej
uprawiamy miłość
naszą ziemię niczyją
garniemy się do światła
motyle umarły wcześniej
zostały motylki tak jest lepiej
i dla nich i dla nas
osiągnęliśmy spokój
i nie musimy już nikogo gonić
nikt nie zarzuci nam też
miłosnej bezbarwności
Igraszki i uniesienia
Na sztucznym futrze rosną poziomki
na talerzu z cukrem i tobą
ogromnieją słodkie kalendarze
i powstaje nasz święty rok
nasze raje rafy powleczone glazurą
jak w łazience gdzie myjesz nogi i resztę
gdzie niszczeje lustro i powtarza krany
schnące parasole
ręczniki z wyhaftowanym nagim mężczyzną
leżymy po środku świata
czytamy strony marginesy
pod wieczór grają świerszcze na polanie
w nieistniejącej książce
którą napiszemy sokiem naszego ciała
po obmyciu po stosunku po kolacji
poziomka pozostała na łyżeczce
druga na wannie trzecia na podłodze
pod futrem porwanym przez głodne lisy
które wychodzą na płomiennych łapach
ostrożnie z chłodu z gumy
z piętnem na języku
nienasyconym
Letnia ślizgawka
Tak ślizgamy się cieleśnie
na paznokciach
jak chłopcy z parku
wokół pomnika
nie dotykając głębi
która tajemna mieszka
poza bezwstydnymi murami
poza wodą drgającą żarłocznie
podczas kiedy nasz głód
zaspokoi liść brzozy
obraz lodu na dachach
ostrze dobrze wytarte
przed progiem
Standard
Stormy weather
za oknami graniczymy z cieniem
dawna poezjo
zapisałem intuicję okna i cień
banalne
zbyt proste
lecz na pewno odchodzi ktoś od nas
nie znamy go nie poznaliśmy
niknącego istnienia
deszcz i wiatr sceneria dekoracje
z tamtego czasu skomlą obok
zapisane mówiące o tym
czego nie zdołamy dokonać
czego nie pamiętamy
zatrzymani przez złą pogodę
w miejscu skupienia
Męka tworzenia
Macica która pęknie
i nie urodzi nikogo
przejeżdżamy wzdłuż dzikich mostów
spalonych domów
ruin spływających wraz z wodą życia
w kokon śmierci
tak notuję niewyraźnie
nasycony własną krwią i pakułami
dzisiaj nadszedł czas rozumu
czuję jak kolejny dzień
woła kolejne słońca
jak niszczy kwiaty w doniczce
zasadzone przez ciebie
na naszym balkonie
wyklute z miłosnego piasku
owocują
porażają zapachem
jak owady zatrzymane nagle
w cierpieniu
Wiersz z chaosem
Mój chaos mieszka niedaleko
przypomina postać z bajki
korsarza albo wilkołaka
nie pozwala mi przedwcześnie zasnąć
barykaduje w trzecim najmniejszym pokoju
jego natura jest niewiadomą
potrafi stopić się w kulę
i przepowiadać planety na Orionie
kiedy układam rzeczy
zamienia je w słowa
i śmieje się patrząc
jak próbuję przywrócić im ciężar i kształt
nie potrafi uderzyć nikogo w twarz
pomimo wymagań czasu i przestrzeni
nie musi zmuszać się do dobroci
jest dobry z natury
i liczy na więcej gwiazd
krążących po jego orbicie
niespodziewanych
malowniczych
Ewolucje
Cierpka noc
zaświatowa
nowe piramidy
które patrzą jak powracamy
jak zmieniamy się w zwierzęta
w rośliny w ziemię
przebieramy w cudzą skórę
na żądanie
– jak wiesz jestem wiecznym człowiekiem
– kryjemy się przed sobą
naśladujemy dawne gesty
poszukujemy goryczy
połączenia z gliną
– jak wiesz mam słuch absolutny
– a teraz lepimy od początku
pokażcie co powstało
co pozostało po pierwszych rodzicach
po nas
Sny o Paryżach
Tanie hotele z moich snów
łuki tryumfalne z gipsu
na których rzeźby i zwycięzcy na nich
przypięci do twoich ud podwiązką z gumy
tak śnię o Paryżach
o placach z gwiazdy ukradzionych
gdzie jestem przez pomyłkę archanioła
gdzie uczę umierającego języka
i mówię o sztuce układania kłamstw
o tych którzy odchodzą
do umeblowanych pokoi
oglądamy rycinę
oglądamy jej gładkie ciało
biegnie tam jednorożec
który stracił dziewictwo
wikłam się coraz bardziej w objaśnianie stada
igrającego na łące obok ściany
na której moja marynarka i jej majtki
i kilka tarcz strzelających kameliami
o świcie na naszym portrecie
pęka płótno
a miasto
dopiero się zaczyna
Pamięci uzdrowiciela
Umarł prawdziwy uzdrowiciel
a ja ból zdania
chore wiersze
i kto mnie uleczy
kto napisze dramat nowej galaktyki
tego lata łatwiej o owoce jesienne
dotyk skroni teraz wątroba kręgosłup
proszę nic nie mówić aż dam znak
musimy poczekać
brzmienie i rytm i rym
znaczenia zaczepione
przenikliwym haczykiem w powietrzu
unoszą się podarte zasłony
tego lata łatwiej o połączenie z odległymi krainami
gdzie umierają obcy uzdrowiciele
czekający na chłód jesieni
wtedy dusza zatrzymuje zegary
odmawia posłuszeństwa
a ja spinam wiersz klamrą
ożywiam kaczeńce
i strofy stają się ciepłe
dzięki nim
dostrzegamy przyszłych
uleczonych
Ikar raz jeszcze
Ktoś bawi się mną
podrzuca ku górze
łapie w szczelne ramiona
i lecę coraz niżej
jakby i on poniżał się dla mnie
pochylał wyrwany z bezpiecznego gniazda
w którym rodzą się demony
władzy
poznania
pewności
w czasie zabawy niepostrzeżenie
kieruje moją nadzieją
przelewa ją
w przeczyste koryta z odpadkami
często mówi o potrzebie odnowy
wskazuje cel i odpowiednią linię
w radości swojej bywa groźny
przyciąga mnie
gdy polecę zbyt daleko
przypomina o prawach i obowiązkach
skraca dystans
przyciska do szerokiej piersi
aż tracę równowagę
zachłystuje się chmurą
własnym śmiechem
wtedy przerywa zabawę i mówi
pamiętaj ostatni Ikar zginął młodo
i nie zdążył nikogo zapłodnić
zbyt zajęty swoimi skrzydłami
uważaj bo mi się znudzisz
i znajdę inną grę
a ciebie porzucę poniżej
nawet twoich
możliwości
Swedenborg powiatowy
W mniej dotkliwych piekłach
można zobaczyć nędzne rudery
niekiedy w rzędach tworzących
rodzaj mieszkania
z ulicami i zaułkami
odczytuję widzenie dosłownie
poszukuję piekieł pełniejszych
ostatecznych bogatych
nie chcę prowizorki
cierpienia mają być doskonałe
kara nieskończona i sprawiedliwa
winni pochwyceni
niepotrzebny jest nam chłodny ogień
tępe narzędzia
patrzymy w niebo na ptaka śmierci
który pojawia się niekiedy
wyjęty z przepaści horyzontu
jak się rozpada podkulając ogon
przyzwyczajeni do brzydoty
nie zrazimy się kłamstwem ani grzechem
ostatniego z piekieł
nasze usta nie wymiotują
spokojnie mówimy o kloace
na tyłach zaułku w którym mieszkają
dobrzy ludzie od tylu już lat
nieśmiertelni
zadowoleni z losów
mniej dotkliwych
Moje Capri
Rozbudzeni
trzy dźwięki
groto lazurowa
żyjemy w kraju środka
mówimy o obronie granic
o jądrze ciemności
moje życie nie ma znaczenia
nie dotrę tak naprawdę do twojego brzegu
nawet za cenę soli i potu i poddania
słucham i nie jestem posłuszny
gryzę wargi porażone morzem
ulegam księżycom
mam własne odpływy i przypływy
moja myśl nie uleczy nikogo
budzę się wcześnie nieostrożnie
razem z żoną i dzieckiem
próbujemy się podnieść
rozmawiamy o przyszłości
nasza przeszłość nie ma znaczenia
teraźniejszości nie mamy
dziecko pyta dlaczego jest tak ciemno
potrafi już mówić i zasypiać na stojąco
nie odpowiadam obiecuję że nigdy więcej
musimy coś zmienić
nasza łódź płynie na coraz cieńszej linie
są w niej bagaże i bogowie i ślepe ryby
które zjadamy w chwili głodu
miałem sławić urodę życia
zmysłowość fal harmonię piany
urodziłem istotę
która nie będzie żyła dłużej niż ja
śmiertelny daleki od źródeł
tracący pamięć świata
w której kąpią się
i Dafne i laur i ciepły prąd
porażający nasze oczy
od zarania
Obozowisko
W tym obozie
trawa rośnie pod drutami
w środku wydrążono studnię
i czerpiemy z niej wodę żywota
pilnują nas stada niewidzialnych psów
które łaszą się do niewidzialnych rąk
skomląc kiedy próbujemy je odpędzić
― w tym miejscu muszę wyjaśnić
że po kilku latach pobytu w obozie
stajemy się niewidoczni dla bliskich
dzięki czemu nie trzeba nas pilnować
ani karać zbyt często
wystarczy wypuścić za druty
a stopimy się z tłem
przemkniemy skuleni między bramami
ciężkimi od mięsa i kości
prosząc o chwilę cielesną
o kulę przywiązaną do nóg
w naszym obozie będziemy bardzo długo
by umrzeć spokojnie
namaszczeni trawą która przykryje druty
i złączy się z nami dając schronienie
kropli wody zachowanej z próżnej już studni
by coś przetrwało po nas
jakiś drobiazg
jeżeli nie wierzysz w moje słowa
przyjdź do nas przyleć
to nie jest daleko
zobaczysz łąkę po której przechadzają się ludzie cisi
błogosławieni których królestwa jeszcze nie stworzono
zabrakło bowiem drutu i psów i budowniczych studni
musisz zapamiętać że wystarczyło go jedynie dla nas
którzy mówimy rozdzieramy piersi poruszamy rękami
z oddali bezgłośnie
czerpiąc krew płynącą niewidzialnie
z przegryzionego gardła
Wiersz niepogłębiony
Na kartce z ustronia kilka grubych kobiet
wyciera się ręcznikami odpoczywa
ludzie siedzą wśród śmieci
patrzą przed siebie
dzieci podnoszą piłki
z trudem nieruchomo
piją z butelek napój pamięci
bawią się w słońcu
które ogrzewa wyschłe falochrony
z tej strony od której patrzymy
leży wypłowiały koc gumowy materac
dalej resztki bunkra
poniemieckie gruzy
reszta jest spokojna
reszta czeka na kogoś
kto ma wyjść z głębi powietrza
ognia lub lądu
popatrz jak pochylają głowy
jak spokojnie oczekują kresu
na kartce z ustronia nic więcej się nie dzieje
gruba kobieta odwrócona do nas tyłem
ma gdzieś i nas
i głębię
Wiersz z zagadką
Dzisiaj nie przyniosło rozwiązania
niczego też nie rozpoczęto
nie zawiązano żadnego węzła
nikt nie przyniósł miecza
ani nie spalił biblioteki
nasze oczy nie stały się jaśniejsze
nasze usta nie uzyskały mocy
dzisiaj padał deszcz
lecz nie było to oberwanie chmury
zabrakło nam dróg
aby dojść do horyzontu
te które mamy węszą wokół butów
oplatają łydki
wnikają pod skórę
dzisiaj nie stanie się pamiętne
wielką bitwą lub wielką miłością
pod drzewami przemoczeni ludzie
czekają pogody lepszej niż wszystkie
czekają na dźwięk trąb lub czyneli
na rozdarcie zasłony
poza którą rozwiązano zagadkę jutra
beznamiętnie
Łez wylewać nie trzeba
Jestem nieporuszony
trwam
poruszam najmniejszym palcem
i cała konstrukcja myśli
upada
opowiem wam o przeżyciu
pod promiennym brzuchem wszechświata
kiedy my na peryferiach
nieodporni na głód i cierpienie
wrażliwi na ból
wyrywamy włosy obcinamy paznokcie
hodujemy róże aby odejść
przekłuci kolcem jak pociskiem
gdy przebite są już dłonie
i łez wylewać nie trzeba
popatrz na swoje kolana
dlaczego klęczysz
poruszasz wielkim palcem
powiedz coś głośno
może ludu mój ludu
może usłyszą
i cala konstrukcja śmierci
upadnie
Wiersz z kilkoma banałami
Okrutne morza
bezwzględni prześladowcy
ożywcze wiatry
upojne noce
nie uratują mnie
przed końcem świata
nie pomogą podczas przejścia doliny
chociaż wymawiam ich imiona
polecam się w opiekę
staram przypomnieć inne związki
w mojej litanii jęczy ślad prośby
o to by ktoś nas zrozumiał
bowiem w naszym języku nie mówią aniołowie
ani dobrzy władcy ani piękne sarny
mówimy od początku
mylne znaczenia co kilka lat
dlatego potrzebne są nam okrutne morza
i ważki jak helikoptery
serca gorejące
skały ponad falami
noc o nieokreślonych
klimatach
Wiersz roślinny
Dziki park pełen porywaczy
wieczorami przelatują nad nim żurawie
śpiewające o południu
już czas wyruszyć i nam
porwać miłością lub natchnieniem
zatrzymać strumień piękności
niech wypełni nasze ciała powagą
obezwładni zetrze brud moczu
pojawi się ponownie
kiedy piszemy roślinę
tak czułą i dostojna
rosnącą obok chwastów
obok przypadku i zniechęcenia
na mostach zniszczony wiąz
chmura upadła
moja roślino łącząca mnie z życiem
kiedyś porwę cię i zniszczę
przed snem przed własną zagładą
musisz o tym pamiętać
kiedy kwitniesz
Wiersz ponad siecią
Pająk spadnie mi na twarz
zabij go
rozdepcz jego sieć na miazgę
później będziemy się kochać
pod baldachimem z przędzy
liżąc płetwę rekina
wygięci podrażnieni jego skrzelami
przepłyniemy oceany
nasycone krwią z podwodnego lustra
gdzie przemijają niebo i ziemia
wargi podwójne i złote węże
oprawne w rafy napięte w odbiciu
konstrukcja stworzona przeze mnie
na nitce
nie zapomnij ostrożnego wejścia
wtedy mniej boli świat
i pająki giną we własnych sieciach
złowione przez odległego łowcę
który stłukł już wszystkie lustra
zabił rekiny a teraz patrzy uważnie
porównuje nas
i zwierzęta
Genesis z mojej ulicy
Kręgi zdobyczne
na plecach głosy na bruku
powracam do punktu w którym jestem
krążę jak planeta bez słońca
dramaty meteorów i deszczu
wyzwoliłem siebie na zawsze
na początku stanie się światłość
być może jestem ciemnością
być może stworzę ją z niczego
najtrudniej jest osiągnąć doskonałą próżnię
pod czaszką strzępy tworzenia
mokre zwoje ściśnięte w pustej skrzyni
którą ktoś przez nieuwagę zostawił
pod latarnią pod pierwszym promieniem
gnie się kość wydobywa z oczodołów
opuszczam mój krąg
widzę łagodną przepaść
szklany stos
na którym płonie niegdysiejszy stwórca
widzę pełne sprzeczności
kręgi wtajemniczenia
Wiersz z trzema kolorami
Dżonka zlepiona z farby
jak gazela pod wulkanem z bieli
zasłania część ściany
w moim domu
który zbudowałem samodzielnie
z książek i braku pieniędzy
potraktujcie to jako wyznanie
miłującego dżonki samotnika
jako opis moich żółtych mórz
jako formę ucieczki
na łodzi zatopionej przedwcześnie
tak podnosimy z dna wielki los
który u nas pada co tydzień
i przynosi cyfrę zapisaną na żaglu
skrawek świata
tak przenikamy w dale niespokojne
z płucami pełnymi wschodu
na czymś tak kruchym i niepewnym
porażeni przed czarną godziną
niedocieczoną
nawet na ścianie
pod obrazem
Odchodzenie od zmysłów
Kręgosłup obumiera chwiejny
brak pionu i moralność
niedługo upadnie
jak ja przed wieloma laty
straciłem wtedy węch i słuch
mój wzrok ulega pogorszeniu
jestem skazany na bliźnich
pragnę przeniknąć ekrany
ukuć ze słów kilka rdzeni
mówią stalaktyty powstawały
tysiące lat
mówisz wyłącz to
niech telewizor odpocznie
rośniemy podczas snu
moje jaskinie wypełnione po brzegi
wodą mydlaną
nie potrafię niczego zacząć
moje drzewo zbite z desek i trocin
moja myśl owinięta na palcu
czuję jak trzcina uderza mnie
po rękach czuję jak świszczy
nic nie mów bo stracisz dotyk
i cóż ci pozostanie
do wyboru
Nieudany wiersz
Wachlarz
gronostaje na niebie
śni mi się płaszcz
i pierzasta aleja
za oknami budują ruiny
bez pomników rośnie nowy człowiek
rzucę wszystko
odłożę do wczoraj
dawny cygan i dzisiejszy nieznajomy
słyszysz bieg drapieżnego futra
śni się maska piana pod księżycem
tak zdobimy wiersz ściegiem nerwowym
wachlarz zgięty w powietrzu różanym
próba nie jest niestety zbyt udana
akcenty fałszu niespokojne wersy
nie zawsze można być gronostajem
nie zawsze rośnie pejzaż poezji
dzięki temu ludzkość przetrwała
i stworzyła pracę
na trzy zmiany
Wiersz bluźnierczy
Polska trójca
matka dwoje dzieci
co roku rodzą się prorocy
dziewczynki do wynajęcia
ludzie przerażeni przyszłością
co kilka lat ustalamy środek świata
Europa porywa nas bezgłośnie
nasze źródła w zatopionych kontynentach
nasze prawa zamknięte w cieśninie
nasi święci nie potrafią orędować
nasze kobiety rodzą smutnych bogów
trójca święta z naszego osiedla
umie podciąć skrzydła gołębicy
jest jak trójkąt zdeptany butami
piramida zasypana po rękojeść
matka próbuje podnieść jedno dziecko
drugie trzyma się wózka
wsiadają do tramwaju
prorocy nie żyją
polityków nie ma w pobliżu
dziewczynki wynajęto
trójca oczekuje pomocy
Orfeusz dla potomności
Menady z ostatniej wyspy
menady z winogron
lekceważą ciążenie
i nie mogą mieć dzieci
przebiegają wśród iskier
pomagają w ucieczce
zawieszone na Priapie
wypijają godziny
przegryzają wędzidła
poruszają czułkami
oszalałe dla mięty
niecierpliwe przez piorun
rozwijają swe muszle
drażnią wargi prętami
podyktuj mi jeszcze raz harfę i struny
i śpiewające kamienie
po nieudanej wyprawie
zyskałem obojętność
mój szał jest udawany
moja pieśń dyktowana przez ciebie
dlatego rozszarpią mnie
zanim zdołam zatopić wyspę
opiewać potop
zlekceważyć sztukę
oddania
Motyw Tespazjosa
Dusze niepewne
nie rozkwitają
poszukują wsparcia
pragną połączyć się w jedno
wirują miotane przez gwiazdy
mówią o powrocie
o ostatnim słowie
o pozostawionych bliskich
o palącym się płomieniu
inne krystaliczne
dążą wprost ku sferom szczęśliwym
samotne pewne celu
obracają się wolno w swoim świetle
opalizują wewnętrznie
przypominają pomniejszone płatki śniegu
w których dźwięczą embriony
istoty o jasnych włosach
i zaciśniętych wargach
łatwiej jest im rozstać się z życiem
porzucić ciepło i ciemność
nie muszą łączyć się w grona
nie znają ich noce sierpniowe
to one kierują
spadaniem komet do oceanów bezludnych
one budzą nas umierających
nie pozwalają zapomnieć
przecież zasypiamy zbyt wcześnie
i niepotrzebna jest poezja
zrezygnowaliśmy już z podróży
pójdziemy do pracy
poszukamy wsparcia
nocą połączymy się w jedno
nie mamy dokąd odejść
nasze dusze nie toną
ani nie szybują niepewne
upokorzone pomagają przetrwać
nie wymagają gwałtownej pomocy
dążą do spokoju
niczym niezmąconego
przedwcześnie
Druga strona lustra
Zapadłe klamki
odkryte karty
przenikają mnie złowróżbnie
starają zniszczyć
zamknąć w pułapce
jak zła królowa jak okrutny kapelusznik
notujemy zarysy opowieści
poruszamy jednym wewnętrznym okiem
jednym przeznaczeniem
tego roku nasze zbiory będą dobre
nasiona rozsiane trawa wysoko wyrośnie
bydło obrodzi urodzą się nawet
dwugłowe cielęta
wyciągniemy z kapelusza
najwyższa wygraną
to nic że boimy się milczenia
w naszych piersiach wyrośnie guz
wypełni płuca uspokoi
wypłynie na zewnątrz i zniszczy
pustą kartkę tablice bez treści
rozbite lustro przypomina
mont blanc odłamek czasu
kiedy sklejamy je
tryska jasnością
mówi zgaś żarówkę
niedługo ktoś nas odwiedzi
a my wybierzemy mniejsze zło
łatwiejszą zgodę na wszystko
musimy tylko zdobyć tamten brzeg
nabrzmiały pustką
zakryty
Już niedługo wybierzemy
Prywatny list własny pępek
i dwa gile siedzące na obrusie
jedzą jaśminy
muszą nam wystarczyć przed wyborem
czarna skrzynka grozi naszym myślom
przechowujemy w niej pismo z zaświatów
coś złego dzieje się z listami
zamierają nie chcą wirować w powietrzu
pępek wypełnia się mlekiem i miodem
żyjemy w krainie przyszłej szczęśliwości
płoszysz gile lecz nie odlatują
boją się komet i żelaznych sideł
zamieniają w papier płótno i rysunek
w sztuczny puch
dziobią kwiaty jałowca
nie spadną i nie zapomną
kiedyś zakopiemy je razem z listami
to pomoże zrozumieć istotę rdzy
istotę przemijania w naszej sytuacji
wolimy zniknąć dobrowolnie
przymusowo
prywatnie
Wideoteka
Policzki napięte do granic
kości przebijają skórę
intuicje muszą zostać zapisane
ludzie przybierają barwę brązu
w klatce podnosi się lew
przywiązany perłami do kraty
pogromca wywołuje deszcz
trzyma w dłoni sztylet
pragnie nim zabić lub uratować
kobieta rozbiera się zdejmuje kolejne warstwy
siatki tkanej przez rybaka
wyjmuje z brzucha radio
które rozpada się jej w rękach
jakieś postaci w bieli zbierają strzępy lamp
uśmiechając się przy tym do siebie
później zaczynają ze sobą walczyć
pod skórą widoczna jest czaszka
włosy przybite gwoździami do stołu
skorpion biegnący w płonącym kręgu
dodajmy tiul unoszony powiewem
kromkę chleba posmarowaną spermą
tak oglądamy wnętrze duszy
domyślamy się pulsowania piersi
końców sutek w pianie przypływu
w naszej grze wszystko jest możliwe
nikt tu nie przegrywa
wystarczy wyłączyć przycisk
a ulecimy unoszeni ciepłym prądem
i kto uśmiechnie się d o nas
kiedy nie mamy już ust
kiedy policzki nabrzmiałe melodią
na ekranie sto siódmego programu
dla niewidzących
wypędzonych
ponad wizerunek traw
Minotaur niespodziewanie
Przepłyniemy tę rzekę
jest miękka i uległa
nie ma brzegów
i nie dąży do morza
posiada kilka źródeł
które w chwili zapomnienia
łączą się ze sobą
nakładają swe kręgi
na cedry podniebne
jak spódnice na głowę
kolosów rodyjskich
kiedy wchodzimy
musimy pokonać opór
przebyć wpław aż do chłodu
i ciemności
jak jaskółki i świerszcze
poruszające skrzydłami
podwójnie bez oddechu
złączeni złączone
tym razem zamienimy się w korę
w nasze przeznaczenie
kobiety staną się piękniejsze
nasze źródła nie wyschną
wzejdzie trzcina cukrowa
słodka ciecz aż do księżyca
wspinamy się na róg
na korzeń króla stworzenia
z byczą szyją chmury i deszcze
mówisz o szczęśliwych labiryntach
gdzie kochano się z Minotaurami
aż do czasu śmierci przybyłej z daleka
do czasu rozwiązania
z siódmej wyspy która miała brzegi
rozwijała rzemiosła i nauki
pozwalała zapomnieć o najbliższych
i nie zniosła wcielenia
w dwa źródła
twarde od potu
Oszczędzaj prąd i święte żuki
Magazyny niedzielne
jak zamknięte semafory
oczekują na gości
na złodziei dzieci i światła
przejedziemy obok
koleją podziemną
której jeszcze nie ma
odpadających desek drogi
unoszonej przez skarabeusza
z klejnotem na czole
grudka próchna
toczona na maszynie bezbłędnej
głowa i oczy podniebienie i język
jak z drewna
później wnętrze trawiące nawet watę
gazety po okresie odnowy
otwartych drzwi
nie idźmy tam
tam przeszukują pokoje
chcą wykraść nasz mózg
zgubić klucz schowany przed nimi
strażnicy pieczęci
krawcy obcinający palce
pod stopami zdeptany ślad
wybuchu zieleni
nie zdążyli zabrać kilku żeber
krzyża zgiętego pod ciężarem
skarabeusze nie mają świąt
państwowych ani kościelnych
posiadają instynkt boskości
nieomylnie pracują bez przerwy
odtwarzają nas i nasze niedziele
w gipsie tekturze i słomie
potrafią znaleźć każdy dom i każdą ulicę
proszę kiedy przyjdą
nie włączajcie światła musimy oszczędzać
nie przelewa się
i nic tak naprawdę
nie należy do nas
Końcówka
Słowo nieskończonej tęsknoty
wybrane dojrzałe
bez początku i końca
łagodne przy pejzażu
naszego królestwa
porusza się pełznie w moją stronę
pragnie granicy
gdzie kreślone jest brzmienie
odległy takt wystukany na śmietniku
i powiesz nic tak nie łączy
jak wspólne oczekiwanie
kiedy zawieszeni na skórze
na biczu z piasku
poruszamy coraz szybciej ustami
wymawiając wyraźnie słodki bełkot
falowanie kuli wypełnionej ludźmi
którzy tęsknią
nic tak nie łączy
jak wspólnota myśli
jedziemy niedojrzali niewybredni
na wysypisko
piękni o nieskończoność
pijani dorośli do miłości
skomlącej
o pustym słowie
Cytat z sezonu
Prawdziwe życie jest nieobecne
nie ma nas na świecie
jesteśmy blisko coraz bliżej piekła
które ucieka chowa się podskórnie
dąży do samotnego brzegu
by móc rozpocząć ponownie
podziały na potępionych
i godnych zbawienia
należy ustalić winę obecności i przemijania
wypowiedzieć się o prawdzie stworzenia
a ja posłuszny wyrywam paznokcie
rozdzieram szaty plączę języki
opływam w pianę aby zaistnieć
wyklęty lub uwielbiony
na piersiach gorejące niebo
na stopach żelazne pierścienie
przykuwają do kolejnego świata
i nie możemy odejść tak zwyczajnie
przejść purpurową zasłonę
pożegnać pierrota papugę i małpę
zmierzyć odległość miedzy życiem a słowem
które nieobecne unosi świat jak na początku i na końcu
ulotne uległe
nieprawdziwe
Sen wyobraźni
Kulawa kariatyda pod domem
kręci sprężyny mojego zegara
mechanicznie rozleniwiona
powolna mówi jedno wszystko
wszystko jest jednością
nie zwracaj na nią uwagi
aż się rozmnoży
pokój wynajęty na godziny
na łóżku stalowe pończochy
najnowsza dziewica
najnowsza choroba
umyj ręce spryskaj drzewa
jak zwierzęta od tyłu biegnie korzeń
wyobraźnia zasypia coraz głębiej
pod powieką drogi z pajęczyny
kim jesteśmy stojący pod ścianą
cherubiny o skręconym karku
konie o spuchniętych wargach
bite w bramie
pijany Apollo wiezie na rydwanie szmaty
butelki woła tylko u mnie
zabawisz się dziewczynko
tylko tutaj powstaje sztuka
jak pobudzony do białości
pręt mojego ciała
na który nadziewam kokardy niewinne
tłuste kobiety muzy przeczyste
poruszane wiatrem jak gałęzią
w tym ogniu wypaliły się piaski
powstał diament
szmat palić nie trzeba
moja boskość dojrzewa we mnie
porzucona pod domem
nieuchronnie
Rozmowy ostateczne
Opiekunko moja
masz sztuczne futerko
psa na smyczy prowadzisz
otwierane wnętrze
naciskam na piersi na podbrzusze
ulegasz
opiekunko moja masz spojrzenie łani
niedojrzałe i wierne
jak guziki
nosisz siatki z pokarmem
wkładasz palce do wody
by zmyć lakier pozłotę
i krew
tak żyjemy dorastamy do wielkości
z okiem wewnętrznym otwartym
na stole doniczki i garnki
opiekunko moja otrzyj czoło
przewiń na drugą stronę
bezboleśnie
opiekunko moja nie ma zbawienia
wystarczy dotknąć śmierci
i ulegniesz
wystarczy przetrzeć dłonie łzą
i są zdarte
przechodzimy przez drzwi
w nieskończonym morze
nie pomoże otwarcie sztuczne wnętrze
sztuczne oczy wprawione przedwcześnie
każą patrzeć i nie widzą więcej
oprócz domu zamknięcia
własnego
Iksjon
Jestem przygotowany
na promieniowanie odległe
na koło z rozpiętymi ramionami
w które wpleciony okrążę ziemię
wpatrzony w nasze miejsce
bez snu i odpoczynku uważnie
by zbawić ludzi zabranych nadziei
jak dzieci wypadłe
z oceanów płodowych
z pępowiny sięgającej księżyca
jestem przygotowany do walki
po zniszczeniu koła
po ogarnięciu zmęczenia
stanę się przenikliwy natchniony
połączę lądy i morza
przetnę kilka imperiów
odwrócę bieg rzek upadłych
jako istota świata
określę oś i kierunki uciekających gwiazd
władcom wypalę znamiona
piorunem ramieniem
by móc ich rozpoznać
nawet w gorączce nocy
jestem przygotowany na zło
ukryte w spróchniałych trumnach
na czerepy z wypełzającym wężem
moja kara niedługo minie
wierzę w to jako heros
i jako śmiertelny
kiedy zapisuję płomień
planety spadają na moje jądra
gniotą spragnione zapłodnienia
pragną lasów i jezior i nowego czasu
alei cienistych
ładu nowego
nie wiedzą nic o nowym człowieku
ożywianym jak manekin
przez władzę nieuchwytną
niezależną ode mnie
od nikogo
Bez tytułu
Morskie wpływy
świnie z nagimi tuszami na haku
zabawy złożone z trzech dźwięków
nasłuchujemy harmonii
pocieszycielki głuchych
na koncercie pękają orzechy
nasz dyrygent
jest dobrotliwy jak ojciec
czasami przeszukuje czyjeś mieszkanie
bez gniewu i oburzenia
– dwa światy albo i więcej
mieszczą się w człowieku
– jak realność i nazwa
jak uderzenie w brzuch
i lizak do buzi
morskie wpływy zalewają porty
niszczą wybrzeża
haki odpadają do betonu
zabawy kończą się
na drodze nieszczęśliwych
w naszym domu czekającym na zbawienie
pojawiają się już przerwy
pasy zawiązane na godzinach
niektórzy wyjeżdżają za granicę
inni kleją broszury z morskiej trawy
bez nadziei
na koncert
U wrót doliny
Moje góry na horyzoncie
powleczone są śniegami
kiedy biegnę wzdłuż muru
wyłamane palce bez sensu
bez dramatu
stoję w dolinie
piję ze źródeł przeczystych
moje góry pijane
palą ekstra mocne
by móc ukazać swe piękno
uległością mgieł
porywem szczytów
kiedy podchodzę
oddalają się spiesznie
by nie zasypać lawiną
nie zabić ostatnią turnią
która zamiera wstrzymuje wiatr
odgarnia mech z ramion
mojego wieku dojrzałości
ziemia woła o deszcz
o worki założone na głowę wędrowców
paradoksalnych
bez nóg
Portret z pamięci
Umarła pani Ewa
dwadzieścia lat
bezdzietna
złote kolczyki
od narzeczonego
przekłute uszy
spodnie wrangler
dosyć zgrabna
niedawno skończyła szkołę
lubiła patrzeć przez okno
kiedy padał deszcz
kiedy tłukło się jej serce pytała
jaki jest sens tej klatki
usiądźmy
po co jest ludziom kręgosłup
umierający szybciej niż ciało
niż piersi
jagnięta na łące asfodeli
jak struga zimy bez słomy
otulonej ołowiem
by podróż przetrwać daleką
i nie umierać więcej
niż ten jeden zupełny
nieskończony
raz
Botticelli i my
Gąbka chłonie połyka
na murze umiera natura
a ja śledzę jej cień
jej porażające piękno
kiedy słońce zapada w pustkę
drugiego kontynentu
w źrenice nawykłe do nocy
przychodzi ktoś by opowiedzieć
nasze listy losy
wysyłane pośpiesznie
nasz pokój opleciony powojem
połykamy klucze adresy
i coraz trudniej jest udawać wędrowca
kiedy ciężar
kiedy polip pochłania mózg
roztapia żelazo
i powstaje powłoka
która może ulecieć
bez ostrzeżenia
wystarczy poryw burzy
porzucenie
i rozpryśnie się tkanka
by ktoś mógł odczytać
jak staliśmy pobudzeni do słów
do radości i smutku
ostatni bezimienni
i tylko powój
wokół pism naszych
spleciony
naturalnie
Żart sytuacyjny
Piramidy w środku mumia
trup żyletki skierowanej na zachód
mijam czas depczę Cheopsa Chefrena
nie interesuje mnie skaza sfinksa
ani Napoleon ani żołnierze
w koszarach po służbie
w środku mam żyletkę
karła o różowych oczach
gniew boży do wymiany
na różową wannę
budujemy naszą piramidę
dajemy czas wolny żołnierzom
w radiu nadal gniew boży
dwóch faraonów i nenufar
mówią o pewnym karle
który zgwałcił młodego anioła
stróża
gdy ten nie pozwolił się mu ogolić
przez podróżą
na zachód
Dwie śmierci
Dzisiaj ponownie ktoś we mnie umarł
nie wiem jak miał na imię
jakie nosił nazwisko jaką miał twarz
umarł nagle
spokojnie i z godnością
ostatnie tchnienie czyste i estetyczne
jak na pogrzebie państwowym
pierwszej klasy
ale bez armat wycelowanych w niebo
nie starałem się go uratować
niech umiera wtedy życia
zostanie więcej dla nas
pobierzemy z ogólnego magazynu
świece i ogarki
ten który umarł dzisiaj
był młody i nieufny
a jednak nie zdołał uratować siebie z potopu
utonął kiedy wrzuciłem go do rzeki
może uleciał z końcem listopada
nie pamiętam
nie mogę pamiętać o każdym
niedojrzałym szczeniaku o ich poruszeniach
kiedy próbują dać znak o swoim istnieniu kalekim
wystarczy zamknąć oczy
zasnąć i milkną przytłoczeni oparami snu
jak ciężką mgłą
dzisiaj zasnąłem zbyt wcześnie
jeszcze przed rozpoczęciem właściwego życia
czułem delikatne uderzenia
we wnętrza powiek
chcieli wyjść wypróżnić się wyżyć do upadłego
wystarczył jeden telefon
i musieli wrócić
oprócz tego jednego
który nie zdążył
Wiersz ze skorpionem
W tym kręgu podpalanym co wieczór
toczymy walkę wyzwalamy cienie
dwa mury i wieżyczki na rogach
pozwalają nazwać ciemność nowymi imionami
krzepimy umarłych by wytrwali
rozrzucamy popiół głosimy ich chwałę
poruszają dobrotliwie ustami
pragną przemówić w naszej sprawie
wstawić się u władz najwyższych
w niebieskim komitecie
w tym kręgu milknie ogień
skorpion rozpoczyna swój taniec
opowieści o śmierci natchnionej
umierają byle poeci
odpowiedzi jak nie było
tak nie ma
lubię kalekie wiersze
mają swój kształt podwójny
to co jest w nich naprawdę
i to co udają przed ludźmi
skorpion skończył swój występ
wieczór zamknął bramy
pozostały słowa bez żądła
i bez samobójstwa naszego
Wiersz z krasnoludkami
Pokarm ze śliną
wnętrze bez końca
przeżuwamy wyjmujemy z zębów
resztki bibuły
patrzymy jak obrazy
przestają znaczyć to dobrze
i struna nie dźwięczy
to dobrze
w pamięci naszego pokolenia
kryją się najmniejsi ludzie
mówią o przyszłości
noszą śmieszne czapeczki
lubią lukrecję i miętę
zawinięci w gazetę
głaszczą włos by go nie złamać
potrafią przetrwać trzęsienie ziemi
zdejmowanie skóry z żywego człowieka
drogie krasnoludki wyłamują nam palce
wciskają się wszędzie
pod powieki do garnków
poruszają naszymi płucami
kiedy zamiera w nich oddech
w swoich czapeczkach potrafią latać
czasami zamieniają się w górę
rodzą przestraszone myszy
by przytłoczyć je swym ciężarem
na tej najmniejszej trybunie
dzieją się dziwne rzeczy
jeżeli myślisz że stąd odejdziesz
to się mylisz
najpierw będziesz musiał zjeść
to co po nich zostanie
do czysta
List mistyczny
Mario
mój czarodzieju
pomóż nam
ulecz chore miejsca
jeżeli jesteś daleko
to przybądź
jeżeli cię nie ma
to dokonaj autokreacji
stwórz się z niczego
a my nagrodzimy cię
chlebem i solą
lnem i miodem
jak to we zwyczaju
i potrzebie czyniliśmy
przez wieki
niektórzy do dziś sądzą
że jesteś kobietą
ale to niemożliwe
nam potrzebny jest mężczyzna
prawdziwy cudotwórca
który przemieni nasze życie
wysłucha naszej modlitwy
otworzy to co zamknięte
odsłoni to co zakryte
wypuści uwięzione ptaki
by mogły śpiewać tobie i nam
bez pragnienia oślepłego niewolą
jak widzisz moje prośby są proste
proszę przeczytaj je jeszcze raz
nie potrafię teraz mówić o niczym innym
kilka słów przytłoczyło moje wargi
aż spierzchły i stały się podobne
do lipowych kołatek
którymi otwieraliśmy miejsca święte
dni pokuty i odkupienia
Mario
mój czarodzieju
nie zamieniaj się w pawia ani w papugę
pamiętaj o nas nawet wtedy
gdy zaśniemy
nie pojmując twojej istoty
która mieści się
w naszym oczekiwaniu
na twoje przybycie
do tej sali
w której klaszczemy
od tylu już lat
pustej scenie
Fizjologia zwierząt
Karmienie
w tej rurze podobno żyje kret
musimy złapać go i zabić
zabijanie
spotykam siebie tego człowieka
bezkarnie opowiadam opowiada
o dniu wczorajszym
małym pogodzonym
smoczek porusza ustami dławi wymiotujemy
właściwie to on wymiotuje
ocieka ostatnią wiadomością
o nowej linii śmierci
chcemy czystego dnia
aby tamci zamknęli oczy
patrzące nam w twarz
beznamiętnie
jak długo można walczyć ze ścianą
osuwam się na wnętrze przegryzione rdzą
ślepnę
ślepniemy próbujemy nie myśleć
przejście nie jest takie trudne
wystarczy by stwardniała nam skóra
a paznokcie nabrały odpowiedniej mocy
nie możemy więcej połykać
zrozumcie nasz żołądek
wypełniony jest mokra miazgą
nie przyjmuje już ziemi ani mięsa
walczy prosi o litość
o noc bez pokarmu wcześniej strawionego
przez nadzorców
jeżeli kiedyś schwytasz ślepe zwierzątko
szkodnika w twoim ogrodzie
zabij je natychmiast
by nie mogło nigdy świadczyć przeciwko tobie
zbyt otwarcie
Przed powodzią
Lód
lud
bawimy formą
niekiedy topnieje
zrywa się ucieka do morza
przerywa tamy
w tym roku nie grozi nam powódź
ludzie płyną samotnie
na ich karkach wyspy kępy trawy
młyny boże wirujące imperia
nie zapomnij
połącz się z topielą
weź rodzinę przyjacielu
siądź na belce zbuduj tratwę
przybij do niej kołyskę
zawsze z prądem
kołysz myśl i ciało
ja stanę się źródłem
chcę zaginąć kiedy przyjdzie czas
lud nie zauważy natura ożyje
tak kiedyś myśleli poeci
zabawa trwa nadal
usypiamy czujność brzegów
nie można więzić nas w nas samych
lód przetrwa nasycony solą
łzą przepełniającą ocean
Rozmowa na wysokościach
Chóry niebieskie
świetliste eteryczne
sprawiedliwe bezmyślne
wtórują śpiewowi pierwszego solisty
który upaja się własnym głosem
niekiedy sprawdza kto przestał śpiewać
aby odesłać go na ziemię
zawsze wtedy wybiera Wschód
tam nauczą cię rozumu
śmieje się solista
poruszając najbliższą galaktyką
tam potrafią przekonać opornych
zamienić ich na posłusznych obywateli
na pewno już tego nie pamiętasz
pochodzisz z innej epok
najlepiej jest dokonywać metempsychozy
nie do razu
zawsze czekam co najmniej pięćset lat
kiedy wrócisz będziesz mi znowu potrzebny
na pewno sobie poradzisz
przewiduję to dzięki mojej wszechwiedzy
spotkasz kilku buntujących się
i wielu pogodzonych
tacy są już ludzie
nie można się niczemu dziwić
zapomnieli o absolucie
dawno nie śpiewali w moim chórze
to ja wymyśliłem ich bunt i uległość
dzięki nim mogę trwać niezagrożony
są jak ciężary na szali
utrzymującej mnie w równowadze
a teraz już idź
napiszesz do mnie list
oczywiście kiedy nauczysz się pisać
w tym języku przypominającym szelest
nie musisz nigdzie się zapisywać
nie wymagam aż takich poświęceń
napiszesz raport w języku chmur lub wiatru
znam je jak wszystkie inne są moim dziełem
kiedyś tworzyłem różne słowa i harmonie brzmień
ale teraz przestałem się tym zajmować
zniechęcony odkryciem
że wszystkie niosą podobne treści
które potrafię przewidzieć
zanim zostaną określone
chwilą niepokoju
będącą też moim dziełem
przyznaję że najsłabszym
z możliwych do wyrażenia
bez użycia siły
Taka sobie historia
Wiersze zanikają
rozsypują się w popiół
zaszywają pod skórę
i nie wolno ich wydobywać
by nie uronić mocy
pobudzającej nasze życie
które nie trwa wiecznie
które czasami ma siebie dość
przerażone kresem dnia
rozdartą zasłoną między palcami
skurczem mięśni
patrzę jak kończy się
moja zdolność mówienia
jak nie umiem odpowiadać
na milczenie
jestem spokojny
powinienem podjąć codzienną pracę
sprzedać ciało myśli nadzieję
nikt nie pisze krwią
nie powinno się też pisać wodą
nawet święconą
kiedy nadchodzi święto
słyszysz głosy umarłych
z głębi księgi delikatny skowyt
ukochane noce
rozbierany sen
czekamy na cudze zmartwychwstanie
martwych jest więcej
niż nieśmiertelnych
zacznijmy naszą pieśń
od poruszania dłońmi
nie przybitymi do tej pory
z daleka nikt nie zobaczy
grobu oczu zasłoniętych kamieniem
wyjdziemy i powiemy prawdę
że po prostu musieli zapalić
ten zmierzch
purpurę
nową poezję
a teraz nie ma już nikogo
strażnicy zasnęli
kamień rozsypał się w popiół
być może wcześniej
też nikogo tutaj nie było
po prostu jeszcze jedna historia
jakich wiele
opowiedziana niedokładnie
przed śmiercią
Et In Arcadia ego
Powolnej rzeki
malowanie
zniszczone gniazdo
puszka po farbie
przez drzewa ogrodów naszych
zgubione liście
przemijanie
gdy jesteśmy w Arkadii
spotykamy jaszczurki
złom żelazny
martwe ptaki
które nie przetrwały zimy
a teraz należy je usunąć
oczyścić do kości
aby zginęła łagodność półksiężyca
wąż wpełzł pomiędzy pisklęta
zatruł jasność ciemnymi odchodami
pod pulsującym pniem w bieli
rosną pomniki
z literami większymi od postaci
wtedy przychodzimy przychodzą trzej pasterze
odczytują przesilenia nocy
walkę o życie
ciszę pogodzenia
jeden z nich przeżyje
i da świadectwo prawdzie
obudzeni przedwcześnie
tego dnia byliśmy czuli i spokojni
nasze dziecko odkrywało wszechświat
my zakrywaliśmy oczy by nie patrzeć
porażeni pięknem zakola rzeki
oczyściliśmy z mchu
wilgotną ziemię
obróciliśmy ją ku słońcu
nowym czystym obliczem
nasze uczynki były coraz bliżej celu
lotu
i przeznaczenia
Malowanka
Na kartce gorejące słońce
coraz większe
a ja porastam życiem
jak szczeciną
chcę stać się odporny na zimno
na śnieg nadchodzący z północy
muszę przewidzieć
skąd przypełznie piekący dym
a tam pszczoła niesie kubek złoty
drzewo przypomina o miłości
jest wzbudzone powstaje
odtrąca niebo fioletową głową
a ja uczę się patrzeć prosto w oczy
uważnie ukazywać czyste sumienie
ukrywać uciekać od nadmiaru dobra
niewinności i tego że żyję
w najszczęśliwszym ze światów
który zaczyna się
tuż za granicą papieru
tutaj tak łatwo rozmawiamy
o przyszłości z chmurami
i kwiatów sadzić nie trzeba
wyrastają same
kiedy zaśpiewają trawy
a słońce przepali rysunek
powstały dla nas abyśmy
mogli się znaleźć bliżej początku
istoty o którą nie pytamy
nauczeni doświadczeniem
dorośli do wszystkiego
w wyobraźni
na kartce
Cztery wiersze o nazywaniu
Bez pamięci natchniony
czerwony kalendarzyk
leży na stole zupełnie sam
pochodzi z innej epoki
miałeś naprawić nie zepsuć
adresy i ginąca muzyka
tak nazywamy wody przepływanie
Zajęte
Kolombina w zamkniętym powozie
na linii największego miasta
i nikt tak nie pisze zapamiętaj
imię moje
jemy kosteczki z cukru
jutrzenkę przeciętą żyletką
nazwij szczęśliwy dzień
walkę o wolną linię
Napięte pióra
kalekie
garbaty korpus pod struną
śpiewamy naszą pieśń
i ktoś puka i kto pójdzie otworzyć
czy masz stare szmaty coś z odzieży
obrazy na twojej twarzy
liżemy kredę i smutek
tak nazywaliśmy sztukę
przez wieki całe
Strzelanie perłami pod plakatem
palce na broni goździki w karabinie
armata z wosku pośród róż
moje fantazje niewinne
jestem na Kasjopei
jestem w niebie
nazwy umykają jak sarny
w cień zasadzki w bezsłowie
tak nazwę prywatną wojnę
cóż mi pozostało
Atlas po latach
Mam na imię
wystarczy
niosę mur na chorych plecach
wyleczymy
myślałem początkowo
że to nieboskłon ale zrozumiałem
horyzont nie może składać się z cegieł
z zaprawy przemieszanej z błotem
z najnowszej litery wypisanej na skale
byłem samotny
aby utrzymać równowagę wszechświata
ktoś inny mógłby ją zakłócić
jednym nieostrożnym ruchem
dlatego zabijam każdego
na szczęście spotykam przeciwników
godnych walki ze mną
niezbyt często
pierwszy raz widzę kogoś
kto odważył się podejść tak blisko
i dotyka moich stóp
najwyraźniej obrzęk lub skurcze
spowodowane zbyt wielkim wysiłkiem
pójdziecie z nami
nad wami niczego nie ma
najwyżej przeleci samolot
albo ptak narobi z wysokości
nie ma żadnego muru
przynajmniej myśmy o tym nie słyszeli
ściany biegną w innych kierunkach
wasze ramiona nie mają z tym
nic wspólnego
wyprostujecie się
po co patrzeć ciągle w ziemię
mamy odmienne ideały
u nas jest lekko i radośnie
czasami bywamy poetami
na przykład posłuchajcie
„zrozumiał wtedy jak kołysze się
wachlarz nocy”
prawda że ładnie
możemy tak bez końca
to że ubraliśmy hełmy
o niczym nie świadczy
po prostu z góry co jakiś czas
spadają cegły
rzucane przez niegrzeczne jaskółki
świat podlega wytłumaczeniu
nawet wasz przypadek i to
że zabił was ostatni okruch
tego waszego ciężaru
Medytacje sensualne
Coś mnie pochłania
wciąga do głębi
przestaję reagować
możesz mnie śmiało wyśmiać
nic nie powiem przechodniom
o tych którzy walczyli
przejdę na stronę moralisty
pozbawionego sumienia
w szklance z herbatą pływa ćma
nie mogę już jej uratować
jestem opuszczony przez świat
pająk o przerwanej sieci
stoję w miejscu
a nogi poruszają się bezsensownie
rycerz w zardzewiałej zbroi
jest śmieszny
odkryliśmy istotę śmiechu
mieści się w niezaradności
w lęku przed gasnącym światłem
dlatego musimy się bawić
potop zdołamy opanować
a ja powracam z tamtych lat
jednym poruszeniem pióra
ostatni kęs ostatni łyk zimnego napoju
dołączam je jako dowód
życie można wysnuć z niczego
moja sieć pochłania kilku sprawiedliwych
którzy nie tańczą nie czują
którzy patrzą
jak pogrążamy się w przypadku
odroczeni
z najwyższym wymiarem kary
Godot ucieleśniony
Gość nas opuszcza znika
i jak teraz gościnnie
jak żegnać się kiedy serce
i umysł są porażone ślepotą
nie oczekują już zmiany
kim jest ten który przychodzi
który tworzy początek kości
i dna strumieni
mówią był już u nas
a nasz dom opuszczony
otwiera okna zamyka łzy błyszczą
spadają na samochody poniżej
naszej wyobraźni
na pewno nie jest Bogiem ani aniołem
nie jest nawet świętym z tych podrzędnych
od bólu zębów i złodziei
przesuwa szalem ponad powiekami
okrywa szatą nieprzekupną
opowiada historie konika polnego
który żywił się muzyką
każe pamiętać natchnione słowa
dawnych poetów
podobno mówił że jeszcze przyjdzie
zdejmie buty i poprosi o chleb
albo co tam będzie do jedzenia
będziemy sypać róże
śpiewać aktualne hymny
które rzucane pod nogi
być może zamienią się w węże
jego niewyraźne gesty wskażą nam drogę
i zrozumiemy że nie należy podlegać
zmiennym sądom
poddawać się smutkowi
bez względu na wschodzące księżyce
trzeba codziennie ustalać oś ziemi
łopatą rękami zanurzonymi w brudzie
w życiu w poezji
a zmieni się bieg rzeczy
i oderwani od naszej gwiazdy
zabierzemy ojca Boga matkę
najbliższych
przejrzymy przez powieki
porażone ślepotą
Tatuaże
Przestrzeń nasycona ciężarem
sok i zapach płynące po korze
łódki dzieci
niedźwiedzie pluszowe
utulają nas do snu wieczorem
wetrę czas
pierś rozedrę
natnę mięso
to nie boli
ziarno pieprzu
igła gorczycy
tak rodzą się drogi z asfaltu
obok czerni notujemy zwycięstwo
kiedy już osiągniesz cel
spokojność pogodzenie
wytnij litery z powietrza
zapisz ścianę
skałę wszystkie lądy
nie zapomnij o powierzchni morza
jest również kilka wysp
godnych uwiecznienia
kilka więzień
niech pokryją się tkanką myśli
westchnień szeptu współczucia
splotem zapomnienia
jeżeli doznasz rozkoszy
nakłuj na piersi wnętrze kobiety
palmę dwa serca przebite cierpieniem
znakiem zwycięstwa
niech zostaną na wieki razem z tobą
przecież wiesz jest ciężar przestrzeni
dzieci sok zapach
niedźwiedzie wołające do nas z oddali
prawda ponad granicami
naszego ciała
Ekspedycja
Tak się układa kolejno
nie mogę zapomnieć
już ułożonych ludzi
do życia jak wypadnie
do trumny jak trzeba
nie wszystko zależy od nas
tak jest lepiej
pozostał margines
wąska ścieżka nie zapomnij
pierwszej litery alfabetu
to jesteś ty
nakreślony nieudolnie
w naszych rękach błyskawice
ugasimy je pokładami chłodu
rzewnym poruszeniem
piorun kulisty
który nie uderza
ogrzewa zmarznięte dusze
czekające na wysłanie
na świat drugi na trzeci
na kolejne wędrówki i nieba
i modlitwy do kolejnych władców
światów panów śmierci i życia
stopniowych
tak się układa
że nie pamiętamy
pierwszych odruchów sprzeciwu
nauczeni końcem księgi
żujemy papier
okładkę opiętą na plecach
jak ubranie
koszulę i świece
nosisz zawsze przy sobie
zapalasz niech chronią przed burzą
która nadejdzie ze szklanych sfer
z harmonii obracającej się
wraz z ruchem robaka
ułożonego w pyle gwiazd
kolejnych
Salem
Krucza miłość
ciemnia
dwie lampy
kruk połyka pestki jałowca
mrok zamknięcie
granatowe skrzydło
wargi w kuli
w głębi góra Salem
kreślę abstrakcję
porównuję z dzwonem
bijącym na trwogę
zlizuję ślinę
pochłonięty powrotem
do ziemi
do nagości
dwie lampy nie gasną
pomagają spalić
kolejną noc
otwórz rzeki głębokie
ciało zorzę poranną
w której gniazda
lśnią chłodem
głodne
jedna z lamp gaśnie
dzioby broczą krwią
gardła nie zostały nasycone
goreje zdobycz
na języku smak muszli wełny
złotego runa
kruk został zabity
i nie ożyje
aż do dowołania
zamieniono go w szept skowyt
tych którzy śpią ze sobą
żyją
którzy nie przejrzeli
nie wiedzą jak daleko płonie skóra
miasto niedaleko góry
martwy język bez lamp
już zamykamy
przyjdźcie jutro
otwieramy wcześniej
zapewniamy dyskrecję
piękną śmierć
i odejście
bez śladu
Idumea
Dziecko nocy
Idumei
zabija sen
kołysze
przywiera do warg
muszlą nieżywego morza
Idumea
przemyka pośród wysp
gasi gwiazdy
chce się kochać z włóczęgą
który nie jest jej godny
jest brudny
i przyjechał tu rano
Idumea obnaża się przed podmyciem
przegląda w liściu
powstałym z niczego
z nocy
z grymasu z piąstki
zaciśniętej na ławicy motyli
prosisz o szum przypływu
czysty powiew
sól
jaśmin tiule
zamiast odoru śmierci
Idumeo
czyje jest dziecko
znalezione na brzegu
czyje drzewa pokryte
wonną korą
do kogo należy tajemnica
ukryta w głębi
twojego brzucha
tego dnia usłyszałem pierwszy raz
kilka słów zesłanych
aby ukoić moje dni
z moich dłoni nie cieknie krew
mojego boku nie przebito
muszę kłamać
budzę fale oceanu
Idumei
zabijającej wszystko co żyje
nierządnej i lekkiej
rodzącej potwory i karły
miłość i nienawiść
pochłaniającej to co poza nią
z grymasem zwycięstwa
na zakrytej twarzy
Dematerializacja
Zanikam
najpierw gadająca głowa
pryska pod ręką
i nie mogę odnaleźć odbicia
pyłu na lustrze
później szyja piersi członek
upadają miejsca intymne
miejsca ślepe
miejsce bolesne
samotne nogi poruszają jeszcze
słupem powietrza
który udaje
że przebije mury
że przegryzie wędzidło
rozkoszuje muzyką
jak drżeniem ust
stopy nie wiedza dokąd pójść
ślady mokną na deszczu
oblekają czyjeś buty
nic nie pasuje do nich
i dlatego muszę porzucić
wszelką nadzieję
pozostał mi jeden gest
jedna iskra w mózgu
który myśli że może żyć beze mnie
w ramie wyznaczonej
przez inne domy piaski kobiety
który broni się przed rozbiciem
chowa w naczyniach niewymownych
w szufladzie
toczy jąkając i bełkocząc
jakby nie potrafił pojąć idei
jeźdźca bez głowy
bez konia i przestrzeni
służącej do ujeżdżenia
niestety najwyższy już czas spokornieć
przeprosić za zanikający wiersz
za to że mówię w próżnię
coraz ciszej
nie swoim głosem
Ahaswerus
Przyszedł tu wieczny tułacz i co
z tego tuła się bez końca
z coraz cięższą torbą
pomija nieistotne chwile
walczy o czas świadomy
garbi nad drogami
podnosi co tysiąc lat
albo częściej
niedługo wyprostujemy jego plecy
opróżni się też torbę
aby mógł zacząć od początku
jest stąd
niedaleko
pamiętacie rudego handlarza starzyzną
przybierał tez postać króla
i ulicznika
nie posiada niestety dokumentu tożsamości
niekiedy musi się ukrywać
lub udawać kogoś innego
jemu jest wszystko jedno
ale wprowadza to nieco zamieszania
szczególnie kiedy przemalowuje brodę
na czarno lub blond
być może posiwiał zupełnie i to dlatego
nielegalne przekraczanie granic
to jego specjalność
miał wiele lat by się tego nauczyć
na celników zawsze patrzy z góry
pornografię książki bibułę narkotyki
nosi w sobie lecz tego nie ujawnia
jak przystało na władcę wieczności
nikt nie pamięta już o jego karze
on sam nie pamięta o co tam poszło
prawdopodobnie uległa przedawnieniu
pozostało przyzwyczajenie
nikt nie wymaga aby szedł w górę tych schodów
które podobno prowadzą do nieba
w piekle też o nim zapomniano
– piekło ostatnio stygnie w zastraszającym tempie
ale to tak na marginesie
wystarczy
nie prosimy was o komentarze
pamiętajcie o swojej roli w tej historii
i o braku przepisów wykonawczych
możecie już odejść
jesteśmy zmęczeni
prawdopodobnie i my
robimy to wszystko
niepotrzebnie
Wiersz z echem smokami i nieznajomym
Zarysy
dźwig
chmury
smoki z mojego więzienia
oblizują palce
by przetrawić dokładnie
wypluć mój mózg na papier
podziwiam naturę
dzieła rąk
napisz o miłości bezbronnej
bez echa
dźwig kruszy złom
jedziemy do domu nieznajomego
kim on jest taki piękny
unosi chmury na barkach
potrafi wybawić z szaleństwa
jak echo zarysowane niepełnie
niesprawdzone do końca
pozbawione dziewictwa
jak to u nas za miastem
w baraku na placu rdzawym
smoki podnoszą łapy
odlewają się warczą
nieznajomy potrafi je poskromić
ujarzmia to co nie podlega naprawie
skleja przywraca pociesza
noszę go w kieszeni żeby nie uciekł
by nie zniszczył chmur
byśmy nie cierpieli
od upałów
podźwignięci z ciemności
potrafią wiele uczynić
przetopić złom
powtórzyć kilka pieśni
miękko krzyczeć
dlaczego nie wracasz
co stało się z naszą wiarą
musisz nauczyć echo co ma mówić
przynajmniej w najogólniejszym
zarysie
Gry i zabawy ruchowe
Laleczki
pajacyki
samochodziki jeżdżą po nas
i zabijają
sam nie wiem kto z kim kogo
i dlaczego
młodzieńcy o nieruchomych twarzach
dziewczynki otwarte na wszystko
już dorośli
a ja pozostałem w tym miejscu pokoju
nie rosnę i nie dojrzewam
bawię się okruchami
pajacyk okradł mnie wczoraj
i uciekł z taką jedną
co mówiła coraz grubszym głosem
to wpływ atmosfery
siły promiennej
z ciemnych gwiazd
przez nią poruszamy się wolniej
od poruszeń zegara
wywlekamy trociny z brzucha
słomę z kwiatów
sznurek z gardła
wystarczy kilka ziół
kropla wody
i możemy dłużej się bawić
niż nam pozwolono
w maju wybacza się wiele
wygłodzonym kochankom
ludziom z innej epoki
niewinnym czarodziejom
nie wiem jak będzie w czerwcu
nie zostało to jeszcze ustalone
co stanie się kiedy samochodzik
potrąci gumową głowę
przejedzie przez płuca
i skaleczy
nowego mieszkańca
tego pokoju
Genesis ponownie
W tym raju nie ma już nikogo
zabrakło ludzi
poszli gdzieś
albo co jest bardziej prawdopodobne
zostali wyrzuceni
uważam że ci co to zrobili
mieli rację
raj powinien być pusty
wtedy zamknięte w nim szczęście
sięgnie zenitu
zamieni się w myśl
lub bezgrzeszny owoc
nasyci własną istotą
skupi w punkcie doskonałym i nieważkim
by kiedyś wytrysnąć
inny wariant zakłada
jej wieczne trwanie
unoszenie się ponad wodami
pamięć o pierwszym dniu wytrysku
kiedy wszystko było jeszcze płynne
możliwe i mokre jak sny
a formy mogły przybierać
inne kształty
inne podobieństwa
szczęśliwie kilka rzeczy
zostało ustalonych raz na zawsze
raj ma być pusty
drzewa po pierwszym owocowaniu
należy wyciąć
węże niech zapłodnią
pozostałe przy życiu kobiety
słowo ostatecznie może stać się ciałem
czyim to ustalimy w przyszłości
może wtedy zrozumiemy wygnanie
zmienimy nasz sąd
o tym
dlaczego tak się stało
może wtedy dopełni się
nasze przeznaczenie
Cztery wiersze nieborowskie
Mesjasz
przyszedł
rozejrzał się
stwierdził
że nie ma kogo zbawiać
dlatego umarł ze wstydu
i zniecierpliwienia
Istniejemy
poza czasem i przestrzenią
dobrze nam z tym
dzięki temu odczuwamy
gorycz kloaki
i ciepło strumieni
które giną na naszych oczach
przeobrażają się w glinę
zamieszkałą przez szczury
które uwierzyły
i nie istnieją
Mali ludzie są coraz mniejsi
można ich schować do kieszeni
zamknąć wypuścić
sądy pracują bez przerwy
kieszeń puchnie pęka w szwach
wypadają z niej klucze
stare guziki sztuczne szczęki
mali ludzie podnoszą je
chowają
są szczęśliwi
uratowali z pogromu
to co jest najważniejsze
mogą się zapiąć zamknąć
i zjeść coś przed zmierzchem
cywilizacji
wielkości
Nie masz nam nic do powiedzenia
dopowiadasz
udajesz
nie potrafisz udowodnić
– żebra są coraz dalsze
uciekają przed najprostszym oddechem
– licytujemy cierpienie
oszustwa świata osiągając niezłe ceny
w naszym wieku już się nikomu nie ufa
kiedy mówisz
nie słuchamy głosu
patrzymy
jak poruszasz
kością szczęki
na twoją spoconą twarz
plamy na rękach
kiedy umierasz pełen wstydu
objawianego
zbyt ostentacyjnie
publicznie
Mastodont
Człowiek o zbyt ciężkich nogach
dosięga ziemi
zapada
stara się dotknąć
jej jądra
odnaleźć sens ciężaru
spotykanego każdego dnia
pod sobą
przelatując nad gwiazdami
kładzie spać siebie i dziecko
które odziedziczy po nim
protezę
buty cięższe od spoczynku
nadchodzącego zbyt późno
dla umęczonych
ostatnim niebem
Powrót na Kasjopeję
Moje prerie w ogniu
oczyszczają się
nikną
chcą unieść planety odległe
piękno ginące
i nie będzie nikogo oprócz nas
i dwunastu słońc
naszych synów i córek
krążących wokół
twojego brzucha
kuli
roztopionego światła
tak roimy patrząc na ludzi
pijanych wódką wieczorną
pustynie tego roku
pochłoną nowe ofiary
słoneczniki przestaną
głosić chwałę promieni
trawa dostarczać chłodu
staniemy się potężniejsi od natury
zabijanej brzydotą
jej opuchnięte kończyny
nie znajdą wyjścia ucieczki
nawet na Kasjopeę