Waldemar Okoń – poeta, historyk sztuki


 

 

Waldemar Okoń ‒ Księga wersów 

 

 

Bezbronny jest jak wyznanie. Chcemy zrozumieć świat czterech jeźdźców, niesiemy im chryzantemy, kwiaty akantu. Jest świętość bezbronna dla innowiercy.

 

Strzechy w brązie lub marmurze. Podnosimy kolor do aktu, okna do błękitnej malwy. Bociany już odleciały. Na progu figury nowe, kształty naszych współczesnych.

 

Czwarty rok urodzaju przyniósł wystawy, dobrze pojęte słowa, struny wiolonczeli. Jest zima, w ogrodzie róż gongi miedzi. Mogę zobaczyć wszystko i nie patrzę. Pod skrzydłami jest coraz więcej powietrza.

 

 

Nie otwieram drzwi tylko wchodzę. Gałązki błękitnej latarni, nadziei. Jesteś oczekiwana i płaszcz z deszczu na chwilę. Na futrze gwiazdki pod choinką, której nie było.

 

 

 

Przychodzą chwile litości dla minionych światów, gest muzyki, elegijna kantata. Nieprawdą jest czas, który zmienia nas w mokre drzewa. Nasze ślady przysypane, nasze nieba zamknięte.

 

 

 

Myśl jak krzywe zwierciadło, w niej wybór między dobrem i złem. Wybieram drogę trudną, za cenę oryginalności wysoką.

 

 

 

O przemijaniu, o woskowych piórach, które prześwietla światło. Czarny żagiel i młodość nie rozumieją pogodzenia się z losem w życiu ptaka istniejącego przez przypadek.

 

 

 

Upodabniam się do ciebie, powtarzam wiele słów aby milczeć. W loży biały gors i wachlarze rozpostarte. Twoja melodia coraz bardziej przenikliwa i miejsce zajęte.

 

 

 

Po długim rozstaniu jak odpowiedzieć na argument poświęcenia. Pamiętaj o mnie, jeżeli zapomniałaś ‒ bądź sprawiedliwa. Jesteśmy już na zawsze bez szansy gry ponownej.

 

 

 

Rysunek gór ponad kołem historii. Mogę zapobiec losowi, lecz jak powiedzieć rondo bez powtórzenia jeżeli jest istotą ten a nie inny szkic wybrany przez komisję w ręku władzy aktualnej.

 

 

 

Litość – rzucony świat i glina na rozstaju dróg. Herkules milczy. Udzielam ci dobrej rady – idź i pamiętaj o dobroczyńcach.

 

 

 

Usta starości są blade, liczba uniesionych rąk jest stała. Upadła przepaść próbuje się podźwignąć, a ja przesycony dźwiękiem dzwonu przesypuję koraliki, patrzę jak na wietrze się kruszą.

 

 

 

Medalion złamany na podłodze pogrąża nas w smutku. Ludzie odchodzą, głosy w bramach i na chodniku. Wyprowadzenie życia, piszę o życiu.

 

 

 

Topole kwitną, gałęzie śpiewają o rycerzu i proporcach rozwianych. Rzeka ujawnia dni które nadejdą. Jesteśmy spokojni, nasz czas jeszcze nie nadszedł, a przeszłość istnieć nie przestała.

 

 

 

Okna odwróciły twarze, opuszczam dom, do którego przyszedłem po ścieżkach dymu, powstaje kierunek sumienia jako znak dla wszystkich. Dostrzegam ciebie ‒ prawdę przeczucia.

 

 

 

Rozbrojono wszystkich beze mnie. Byt określił prostotę litery. Spokój. Uspokojenie. Przeciwstawiam dążenie szansom nieświadomym.

 

 

 

Mech dotyka ich oczu, gładzą wojny jak psa delikatnie, stoję obok, nie rozumiem uśmiechu. Walka właśnie się rozpoczęła, pokolenia zstępują pod ziemię, ludzie podziemni śnią, milczą.

 

 

 

Dziecko – sen na zajączku pędzla, witraż jednego kwiatu, zabawa w sen. Otworzył się świat malowany jak kolor lub piłka puchu. Oni mają taki duży pokój gdzie jest łóżko i zmięta pościel. Nie budź nikogo, dom lata dopiero się zaczyna.

 

 

 

Mogę powiedzieć słońce i deszcz i babie lato. Mogę powiedzieć miłość i tęsknotę. Mogę powiedzieć człowieka i ból. Nie waham się, milknę.

 

 

 

Rośnie czas samotnych bohaterów. Siwowłosy poeta pochyla się nad ojczyznami. Ludzie na piasku jak wyrzucone okręty, wiara światłości gaśnie. Tylko śmierć przychodzi z morza, tylko śmierć.

 

 

 

Odwiedziło nas wielu ludzi, ciemne fraki, duchy powietrza, artyści i kobiety. Melancholia jak anemon, przemiana wody mistycznie ponad litością tych, którzy uwierzyli. Słowa dla potomnych, oni zrozumieją prawdę.

 

 

 

Rotunda komplikuje pojęcie przestrzeni kołem, realiami powietrza. Odrzucam

rytm powierzchni, kwiaty zwycięstwa. Malarz ustala kształty, okrągłe rytuały. Bierny świadek patrzy jak rodzi się czas.

 

 

 

Spotkanie jak niepamięć na białych schodach. Pamiętam kolor, tylko kolor ‒ rąk naszych porównanie mówię. Widzę cię zawsze, zamknięte powieki światła, cienie rzęs. Mokre skrzydła motyli obdarzone pamięcią siatki.

 

 

 

Człowiek i bogowie, wiara, nadzieja i miłość czyli schemat siódmego dnia, łatwej radości. Poszukujemy bramy, drzwi otwartych do nieśmiertelnych.

 

 

 

Miniatura przeobraża świat w prawdziwy wizerunek naszego życia. Pierwszy plan, ludzkie proporcje nakreślone dokładnie, krajobraz wobec siebie, zanikające tło. Tworzymy jutro, jesteśmy małostkowi.

 

 

 

Dziesięciu sprawiedliwych przetrwało w naszej pamięci. Słup soli zastygły, skazany na zagładę. Niech płaskorzeźba pozostanie trzecim wymiarem bogatszym o jeszcze jedno niepowodzenie.

 

 

 

O rysunku na palecie słowa. Biegnie ornamentem, walczy o nasze prawa. Pozwalam na dowolną interpretację. Tak powstaje początek wielkości, wielość uczuć. Później taniec tancerek spotykam jak niespełnienie spełnionego.

 

 

 

Idą ludzie po gałązkach ze śniegu, idą ludzie gdzie fala prawdziwa. Za każde wyrzeczenie ‒ morza lazurowe, za każde cierpienie ‒ słodkie owoce. Idą ludzie pochyleni o dzień zwyczajny, o kosze brzemienne.

 

 

 

Nieliczne przejawy życia, miłość i śmierć, nowonarodzeni przed świętem całego świata. Zwierciadła przechadzają się po gościńcach, zacierają prawdę powidokiem szklanym.

 

 

 

Ogień, który wiatr potrafi unosić. Twarz jest lepiej widoczna w świetle nocy. Koloratura godziny dwunastej ponad miastem o piaskowym tonie rzeczy.

 

 

 

Wieczny pokoleniom kamień, uspokojone sumienie, wiek odległych przyrzeczeń. Przyszedłem do ciebie przed nowym rokiem, przyszedłem, aby przynieść smutek, litość powrotu.

 

 

 

W arkadyjskim lesie jesteśmy osamotnieni. Na drzewach obojętne ptaki podnoszą ciężar z naszych ramion. Powierzamy go kolejnemu życiu, innym ludziom. Zapominam twarzy nieokreślonej określenie.

 

 

 

Rozkołysany w dzieciństwie – przecież i ja mam prawo ruchu ukośnemu niebu. Stoję przed domem narodzin, widzę matkę, malwy, maki. Podziwiam łatwowierność zieleni o wyraźnie zakreślonych, prawidłowych symetriach.

 

 

 

Komentarz jest tym razem zbyteczny. Nie znamy krańców przedmiotu. Tak jest zawsze dla wszystkich – przed momentem granicznym słowa zastąpię powietrzem. Zapominam, że powietrze niezbędne jest życiu.

 

 

 

Dlaczego milczysz? Liczby niewiedzy, przełomy dnia, namiastka walki. Kwiaty wiśni nie kwitną i nie ma słodkiego zapachu. Marzec inny niż poprzednie, marzec.

 

 

 

Jeden dzień zagrany przez marionetki ‒ lutnia, gwiazda przewodnia powitania. Jeden dzień starego roku niepotrzebny. Jeden dzień, który łączy niepamiętny.

 

 

 

Wtedy powstaje nieprawda. Pomyśl, mogło stać się inaczej. Do dzisiaj szedłem samotnie. Jest błędem poranek, który nie docenia ludzi zbyt późno obudzonych.

 

 

 

Za oknem cały świat. Tam wychodzę po spokój i nadzieję. Tak dokonuje się przeobrażenie, nabieram lekkości, lecę coraz wyżej. W dole pozostaje poeta, podobnie jak ja niedostrzeżony.

 

 

 

Oni zawsze mają rację w godzinach pomyślności. Żądają odpowiedzi. Dopuszczamy do głosu mówcę, który zapomniał tekstu na scenie nieruchomej.

 

 

 

Są, którzy budują życie wyobraźnią, inni mówią sami za siebie. Czy istnieje samowystarczalna wyobraźnia, aby na jej podstawie stworzyć konkret nierealny?

 

 

 

Fantazja plebejska w maskach na wieży kościoła, a w dole tłum patrzy z podziwem na krzyż nie dostrzegając maszkaronów.

 

 

 

Nie pamiętam już dzisiaj drogi tylko jesienną barwę jabłek. Powracam do punktu wyjścia, kilka lat porozumienia. Jestem daleko, wymykam się z opaską na oczach, niezmiennie.

 

 

 

W sali pełnej dymu zwolennicy błękitów sądzą inaczej purpurę. W berle kilka szafirów i gwiazd, zbyt dobrze znamy złoto, kadzidło i mirrę. Ktoś rozdaje zaproszenia banalne, czarno-białe.

 

 

 

Nieuważni słuchacze błądzą. Ptaki uderzają głosem o powietrze. Białe kołnierzyki i spinki. Ptaki witają gości – głośniej, z tyłu nie słychać. Ptaki powstają – widać zamyślone pióra. Wchodzą wszyscy jeszcze raz – ptaki za stołem oficjalnym.

 

 

 

Miałem tyle pragnień, połączyć dwa światy struną szklaną, otworzyć okiennice, dzieciom przetrzeć oczy. Przechodziłem ponad wami, nie pamiętając swych kroków ostatnich w ostrożność.

 

 

 

Ciemne złoto sławy i nie wszystek umrę nad otwartym grobem błazna spotkały swych uczniów, aby wypowiedzieć największą prawdę siły fatalnej, która po śmierci nie czyni aniołów ludźmi.

 

 

 

Dwa oblicza w amarantach, a w górze anioł bladobłękitny przestrzega przed kwiatami nad przepaścią. Mówimy o podobieństwie czasów i miejsc, które podobno zmieniają się nieustannie.

 

 

 

Róż to wyklęty czarodziej. Róż imię emaliowane magnolii o błękitnych oczach, buduary tworzył, tapety miłości. Powróćmy do różowych poranków, chociaż raz, w tytule.

 

 

 

Aktorów jeszcze nie ma, przyszliśmy zbyt wcześnie, by zdążyć na widowisko wokół jezior kalekich. Oklaski są też coraz cichsze i jest nam w trawach prześwietlonych tak samotnie.

 

 

 

Był ktoś, kogo kochałem. Nie rzucaliśmy słów na wiatr, nie myśleliśmy o opuszczonym przez nas dniu. Zrozumiał, że trzeba odejść jednym z przejść tajemnych między ścianą a dłonią.

 

 

 

W kamienistym lesie ludzie kaleczą ziemię, wołają okoliczne pola, łąki dostojne i strumienie przejrzyste. Jedna z nich pozostała nietknięta. Może tak nazywamy poletko ideału?

 

 

 

Jesteś jeszcze raz w winnicy, kwitną pszczoły wschodu, tam gdzie światło przestało powstawać, potężniejszy o obraz wyraźny, nie wszystkim dostępny.

 

 

 

Patrzymy przed siebie, poza własny wzrok nieruchomy. Daleki jest okrąg i horyzont niepewny. Lepiej jest dostrzegać dym unoszący się nad ziemią niż znak nieba, Boga, opuść oczy.

 

 

 

W kamiennym lotosie tylko kwiat i lotos. Zachwyceni odchodzą. Stoję na zewnątrz zachwytu, jakbym nie rozumiał istoty dzieła sztuki, motyla o sztucznym wnętrzu.

 

 

 

Pracownia dwunastu figur, przyszedł mistrz – on, który stwarza harmonię. Apostołowie przestrzegają praw narzuconych człowiekowi, kręcą brody, patrzą dostojnie, nie odchodzą.

 

 

 

Dwa akordy dłużej niż akord. Jestem jednym z nich, przeceniam znaczenie muzyki, wersu o jednym słowie.

 

 

 

Światła wielkiego święta nad wodami, ruiny zapalonych traw. Podpaliłem piasek – ludzi na kroplach jak nieruchomy rytuał widzę.

 

 

 

Pod popiersiem w ramach złoconych piękni dwudziestoletni niemodni już może za dwadzieścia lat inna młodość albo przestaniemy odczuwać ciężar głowy, ulotnie i czule.

 

 

 

Parawan we dwoje, chłodna kolekcja manekinów. Oplatam balkony scen ogrodowych zwinną winoroślą. W perspektywie walka na śmierć i życie z człowiekiem, który ‒ nie wiem ‒ skąd przychodzi dla karety, którą odjeżdżasz.

 

 

 

Jestem gościem mojego domu. Gospoda pod siedmioma aniołkami. Przyszli ludzie idą po schodach, nie patrzą w dół, aby nie upaść. Może zginą wkrótce bohatersko w zaciśniętych kołnierzykach, na skrzydłach złamanych.

 

 

 

Ta historia zna wielu Hamletów, podobnie jak przyjaźń i zdradę, zawiść i nieufność. Piszesz balladę o miłości jako ostateczne opowiadanie historii.

 

 

 

Będę jeszcze raz ostatni dzieckiem, pozbieram litery, za siedem lat siedem książek. Zaczniemy od bohatera ósmej książki, będziemy sprzedawać nasze życie, nie trudno jest rozpocząć od światła.

 

 

 

Najświętszy sakrament, odpusty zielonych drzew, matki kwietne i boskie. Odjeżdżasz powoli, a malowane misy pękają w miejscu starym.

 

 

 

Uderzamy w skałę, prosimy o nieśmiertelność. Pigmalion i Galatea wiodą ożywioną dyskusję. Widzę poniżenie harmonijnych kształtów bogini oddanej człowiekowi, widzę.

 

 

 

Zasłony jak pułapki w przedzielonym pokoju, przejścia korytarzem obojętnym. Zachowuję ciszę – wystarczy położyć dłoń w miejscach głosu.

 

 

 

Boskie zwierzęta starają się zrozumieć odległość, pragną pomocy. Człowiek pozostał daleko, może pył strzepnie lub o swoje prawa będzie walczył.

 

 

 

Kosztowne jest utrzymanie dnia za wszelką cenę, kosztowne pozostawianie wieczorów. Może istnieje wieczny kraj, gdzie mieszkają ludzie nieznający życia innego niż wszystkie.

 

 

 

Znalazłem drzwi do ziemi i do nieba, tańczące drzewka, przejścia dla pieszych i poetów. Poszukujemy wartości, wymieniamy się słowami, najlepsza, jak zawsze, jest wartość wymienna.

 

 

 

Potrafiła bawić się własnym cieniem, poruszać go i zatrzymywać na ścianie. Często nazywasz tańcem pozę płynącą obojętnie.

 

 

 

Widziałem wysokie progi i wiele nóg, przechodziliśmy nad legowiskiem śmierci. Jej powaga rosła, jej oczy wpatrywały się uważnie. Nie wolno tamować ruchu ziemi, zbyt wiele rozumieć, prosić o krótką nieśmiertelność.

 

 

 

Wóz cyrkowy pozostał w ciemności, nie wiemy, kim są ci, którzy przeszli poza słońce. Nie idź tak daleko, jesteśmy przecież jego dziećmi i musimy wierzyć w raj bez tajemnic.

 

 

 

Tłum powiadasz – nie mówisz, tylko powiadasz, może być groźny, jeżeli jest obojętny. Tak rodzi się demokracja gniewnych i złote breloki pogodzenia.

 

 

 

Nie jest pracą wrażliwość i przyszłość miewa swoje granice. Najgorsze są zdziecinniałe marzenia, jesteś mężczyzną, twoja wojna jeszcze się nie zaczęła.

 

 

 

Chcesz, lub wypowiem źródło – pragniesz błękitnej ulotności pokoju, czasu powrotu, dopełnienia. Jak długo można trwać w potoku wezbranym niepochwytną więzią przez ten sam wiek?

 

 

 

Współczucie nie musi łączyć się z litością. Pozostają stopnie mistyfikacji, drogi do nikąd. Najlepiej być obojętnym kamerdynerem, zapalić świece, kochać się z hrabiną.

 

 

 

Trzeba kasztany podzielić raz jeszcze na brąz i biel miąższu, zauważyć winne grona, obudzić pasterzy nocy. Łąki szczęśliwe upadną nam wtedy do nóg, nasze szczęście nigdy się nie skończy.

 

 

 

Było wielu mieszkańców zieleni, każdy z nich występował przeciwko Bogu. Powstał aniołów most i groźba skrzydeł zbyt szybkich – tak łatwo jest oderwać lot od powietrza.

 

 

 

Przyszedłem na spotkanie linii łączącej płatki z barwą, tulipany z kryształowym wazonem. Rzucaliśmy monetą, smakowali miłość. Pomiędzy udami cichły jeziora i runo złote, cel wyprawy naszej.

 

 

 

Chłodne głosy ciszy są coraz dalsze. Nie chcę jej dłużej znać, niech odejdzie. Nie dostrzegam paradoksu zawartego w tym stwierdzeniu. Coś się nie kończy konsekwentnie.

 

 

 

Mógłbym rozpocząć wszystko od początku. Nawet w kościele istnieją miejsca, z których można zobaczyć więcej. Trudno jest widzieć wszystko dokładnie z wysokości.

 

 

 

Godzina śródziemnomorska pośród wybrzeży odległych. Pytamy jak wypełnić przestrzeń pomiędzy liściem i dekoracją, jak zrozumieć tych, którzy utracili wiarę i nie pragną spokoju. Czas ‒ o tym wiemy ‒ musi wypełnić się sokiem z winorośli.

 

 

 

Pada deszcz jedynie realny, którego nie mogę opisać. W głębi ulicy błyszczące okna ‒ tam żyje ktoś jak ja, nie dla deszczu.

 

 

 

Nie chcę żadnych konturów – mówił – chcę mięsa, materii, bliskiego brzegu, poszarpanej skóry. Ja też odchodziłem coraz dalej od tych, którym nadal bije dzwon.

 

 

 

Zerwała się burza – patrz – upadek tylko dojrzały. Nasze stopy bogatsze o kałuże, nasze grzechy powszednie. Do kogo my dzisiaj tak naprawdę jesteśmy podobni?

 

 

 

Idee są prawdopodobnie bliskie przestrzeni. Pragnę stworzyć coś więcej i nie wiedzieć o istnieniu konieczności. Drzewa przypominają o liściach rozsypanych na ścieżce. Pozbierałem złoto, teraz stoję poszumem trzeciego drzewa.

 

 

 

Patrzą na nas źrenice wody, mostów powieki. Jesteśmy zanurzeni w próżni kul szklanych, pod krzewami – orzechów łuski, oddech ziemi. Porusz ręką ‒ ucieknie, kora drży jeszcze, zmierzch pisze pocałunki, wiersze.

 

 

 

W cieple własnego siebie wtuleni, z ostrożnym otwarciem dłoni dla dalekiego śniegu, naszej bezbronności. Tak łatwo jest wtedy zapomnieć o wszystkim, co zagubione wśród nocy.

 

 

 

Dawnych murów piękno i przeczucie przepływów lata. Łabędź czy lira na obrazie, lira czy łabędź?

 

 

 

Twej obecności mam fotografię, przypomina, że opuściłem najwięcej w chwili zdjęcia. Uśmiechnięta, naga, a ja wielkiej i czystej miłości pełny.

 

 

 

Kieruję moimi krokami, jestem współczesnym drganiem fal. Kim jesteś ty, który pytasz o prawo do poezji? Jesteś do mnie podobny, chociaż ja podążam szybciej. Osiągniesz uznanie pustego audytorium.

 

 

 

Na purpurę świątyni nas nie stać, podobnie jak na popiół i kadzidło. Widzimy krainy ludzi na uboczu. Wołamy do nich poprzez dolinę – pamiętajcie, uczucie to jednak więcej niż połowa sumienia.

 

 

 

Nie znam pól tonu, pszenicznej fletni, nie znam porannej zorzy, tęczy sklepienia. Nie znam łąk, tylko świateł niespokojne znicze. Mówię miastem miasta końce.

 

 

 

Są chmury, gdy cisza potrzebna jest w nas i czas myśli daremnych szeptem lub głośniej. Zapomnij, że prosisz o płynność. Jest zawieszony kamień nad tymi, co miną ‒ tak nazywamy bezsłowie kamieni.

 

 

 

Zgadnij, dokąd niespokojność ma sięga. Obawiam się morza bezradnych fal, podnóża wielkich. Od dawna wiem, że nie jestem brzegiem, do którego dążą i jedynie żal, że płyną tak bezużytecznie.

 

 

 

Jak zostać więźniem, wiemy dobrze i tylko różaniec z dobrych uczynków daje nam poczucie łagodności. Jak powiedzieć bliskim, że się nam powiodło, przecież jesteśmy razem i ucisk zelżał znacznie w okolicy serca.

 

 

 

Poetyka przystanku naszych dążeń ma kształt ziemi niecierpliwej, choć pada deszcz, a nam odchodzą zegary. Wiemy, że pogodzić się z tym wszystkim to wielka umiejętność narzucona miejscem pod słońcem.

 

 

 

Tak mi żal gwiazd przedwcześnie zgasłych, nadziei pokładanych w chwili ich narodzin. Tak mi żal katedr przemienionych w styl, rzek spętanej wody. Zapominam o mierze mistycznej, o żalu darowanym ludziom, gwiazdom.

 

 

 

Zwątpienie w sens myśli i przedmiotów przybiera niejednokrotnie okrutne formy. Nasze miasta żelazne, nasze domy ciemne, nasze ogrody wyrwane. Poszukujemy pocieszenia, rekwizytów siły ostatniej.

 

 

 

Winny byłem dzień cały, mówiono też o nocy. Nie chcę pomnażać czasu winy, szukam was teraz pośród szerokich parków i arkadii bezgrzesznych. Na szczęście, nie wierzę w rozbite lustra i często czuję, że jestem oskarżany bez podstaw, niewinnie.

 

 

 

Puśćmy na wiatr parasole o kościanych rączkach, nenufary. Będziemy patrzeć przez ogień jak wiatr... Opuszczone obłoki zamienimy w mozaiki nawoskowane przed balem. Wyobraźnia uczyni cud przemienienia i tylko wiatr, tylko on nad ranem.

 

 

 

Jest powrót nowym punktem dla myśli, sprzeciwem, kiedy stukot kół trwa pod wiaduktami uśpionych. Jest łza w oku i batystowa chusteczka, kiedy powszedni nasz dzień zostaje utrwalony, temu poświęcam.

 

 

 

Powtórzę pierścienie i nie pozostawię śladów. Jestem giętki i mogę pracować dla przyszłości. Pracuję nad sobą, nad rozwartymi ramionami. To, co w nie wpadnie, będzie nasze na zawsze.

 

 

 

Ruiny i zgliszcza, zaangażowanie, jednostka zerem – słuchamy uważnie. Niektórzy wychodzą, a ten, co pozostał, nie patrzy w moją stronę, mówi szeptem, ja też mówię coś podobnego.

 

 

 

Patrzę jak to, co zdobyłem, rozlewa się na surowych deskach. Jest dobrze, wszystko wysycha błyskawicznie. Może da się coś jeszcze uratować, kropla po kropli, niezupełnie.

 

 

 

Jest tam góra gliniana i unoszenie w powietrzu. Głos idący z daleka powie mi, co mam robić, aby odzyskać siłę poety, który podobno nie powinien odchodzić od życia dalej niż na krok rozczarowania.

 

 

 

Matka ciągle wierzy w moc wskrzeszenia. Ja dokładam po jednym smutku na tacę, książki milczą. Poruszyła je moja opowieść, jestem coraz bliżej rozwiązania, wyjścia.

 

 

 

Fatamorgana pionów, skała pochyła i pomocna dłoń w napięciu. Musimy stąd odejść. Czyżby pozostał ktoś na linie, jeśli mu odpoczywamy już szczytów dosięgając?

 

 

 

Kończę zły czas – przejdą lata i wieki przeminą. Na poduszkach ziarna grochu i puchu. Ja, książę, dotykam cię coraz głębiej, liczę spojrzenia, budzę pnącza na ścianie, błądzę.

 

 

 

Spotkałem świętych malowaniem na drzewie i wieczory podarków pełne. Stoję w głębi, zapalone świece, może spłonie świat nastroju, pereł.

 

 

 

Okiennice mają kształt serca, kobiety rozpoczynają tren. Przebaczę, jeżeli wy mi przebaczycie, tak bardzo bym chciał przewodzić przebaczeniu.

 

 

 

Położono nas w położeniu niezmiennym, nikt nie zawiódł ani nie zawinił. Potężniejszych tu niż my witają. Kochaj mnie ponad stu murów ramionami.

 

 

 

Jak gorzka jabłoń rozmowa, kwiatów niewiele, ciemne pokoje, gdzie błysk tylko rozświetla – kogo sprowadzić w światła szkiełko, kto pozostanie?

 

 

 

Przyjdą kiedyś bóstwa do ołtarzy, zasiądą szumnie, będzie ubóstwo jedno i dwoje głosów. Nie zrozumiemy echa, zmienimy niebo, kłosy.

 

 

 

Trzeba rzucić kamień ponownie, odbity nie powróci do ognia, powie nie ostatni raz i coś jeszcze pierwszy. Przed nami nasz przewodnik, głos wsparty na koturnie, stare wiersze.

 

 

 

Pod szybą ścieśnione postacie, białe obrusy, lilie. Zielnik dopiero się zaczyna, krzywdzimy tych, którzy spoczywają w pokoju. Stawiamy wszystko na jedną kartę, liście blakną, bledną.

 

 

 

Obłędnie, na oślep, w mrocznych fantazjach. Nie stworzymy porywów i dusz wędrówki dla zespolenia w aniele. Nasze powieki mają coraz większą wagę, oczy nie patrzą.

 

 

 

Miejsca wypełnione nieobecnością, twórca nadal bezimienny. Rośnie nasza potęga. Na wycinance kilka cieni i świat o dwóch wymiarach.

 

 

 

Skończysz – czy to nie piękne – obojętnie kiedy. Sprawdzisz się w podróży. Wystarczy mieć ze sobą walizkę, patrzeć w okno, widzieć obojętne dale.

 

 

 

Nieufnie, za plecami nie ma nikogo. Wystarczy walczyć o siebie twarzą w twarz. Masz szansę na ostatnie słowo, musisz je wybrać. Nie, nie zapomnij, że nie masz wyboru, ufając.

 

 

 

Nie mogę pamiętać zawsze o istocie rzeczy. Patrzę na srebrną łyżkę z kroplą miodu, myślę o świetle. Na powierzchni kilka srebrników zniechęconych dawnej zdrady mianem.

 

 

 

Ktoś gra na organkach o błękitnym aniele z pustym groszem. Leżymy uśpieni na świata cztery strony i kwiaty o nazwie spłoszonej. Proście nas o więcej, tych, co z morzem stopieni, proście.

 

 

 

Czym tłumaczymy naszą niezmienność? O świcie odmówimy zgody na odpowiedź. Nie powiem nic więcej, przemierzymy szlak miłości i złożymy runo w ofierze. Skazani przetrwają jeszcze jeden dzień, a noc przyniesie rozwiązanie.

 

 

 

Jak powitać ich, jeśli umarli w spokoju, jak uwierzyć w słomkowe kapelusze i pszczoły złote ponad ulami. Wiemy, że oni odejdą ponownie, może będą dla nas pociechą, a ich trumny będą pasowały do naszych?

 

 

 

Południe, na przeciwnej szali tęsknota, koperty nadal mówią, lecz nieśmiertelnych nie uleczę. I powstał ton najwyższy, trwał, jak zerwanie sieci.

 

 

 

Komu jeszcze ogród cielesny, matowe uśmiechy? Wiem, że najpiękniejsze są usta chłodu, a szmer pochodzi z korony wzgórz, z pięknej czerni.

 

 

 

Zamknij okna, niech nie spłoszą się psy i pył dróg opadnie. Lustro pęknie, zrozumiesz jego nabrzmiałe zmęczenie. Będziemy lżejsi od naszego pierwotnego doświadczenia.

 

 

 

Szare ćmy polatują ku płomykom drewnianym. Buty zdarte do krwi. Mamy prawo do pierwszego odejścia. Otwieramy szklane drzwi jak wahadło pozostawione poza sobą.

 

 

 

Błędnie, na oślep lub w ciemnych fantazjach omawiają dusz wędrówkę, a my – rysujemy garby zieleni, wyjęci z kartek, przez przypadek niemodni.

 

 

 

Ziarna, nieobecne kraje, wykrój darów kwitnieniu. Dotykamy iluzji, przyjmujemy potęgę twórcy z pokorą. Jesteśmy przeciwko stwarzaniu nieobecnych.

 

 

 

Stokrotki ‒ kwiaty spłoszone przez konie. Ktoś gra na organkach. W cztery strony pusty grosz i grzeszna harmonia. Tak widzę przedmioty, coraz bardziej stopiony jak świeca.

 

 

 

Lampy ujęte w plejady, ratujemy część najmniejsza zniechęcenia, dostrzegamy istotę rzeczy, trzon stalowy, bawimy się pozłocistym mianem.

 

 

 

Posłańcy składają głowy w ofierze – nie powiem więcej. Kłaniamy się naszemu władcy, podziwiamy, jak niesie swój czerep wysoko, bronimy go przed skazaniem.

 

 

 

Oni przypłyną na drzewie balsamowym, odmienni w okoliczne sady, rozpoznamy ich po wyjściu z fal, nasze muszle będą coraz bliżej zasklepienia. Oni musza przyjść.

 

 

 

Opowiem wam południe. Na przeciwnej szali tęsknota i wieczór opada z wysokości. Podzielimy między nieśmiertelnych wzór powstawania światła. Dajcie mu szansę poprawy, niech stanie się doskonalsze.

 

 

 

Kolce cielesne, dotykamy zła, drugi raz upleciono koronę. Matowe uśmiechy błyszczą najpiękniej na czerni, najmniejsze są usta chłodu. A teraz zgadnij, skąd przychodzi szmer ciała, wzgórza oddechy.

 

 

 

Byli pierwsi, mają prawo do pierwszego odejścia. Nasze buty są zdarte do krwi, otwieramy nimi drzwi szklane jak wahadło pozostawione za sobą.

 

 

 

Odkładam słuchawkę, słucham uważnie kropla po kropli. Na prostych deskach młodzieńcy i dzieci jednocześnie. Może da się jeszcze coś uratować, cios po ciosie, niezupełnie.

 

 

 

Pociągi, pożegnanie poświęcam, stukot kół pod wiaduktami. Pytamy kiedy powszedni dzień utrwalony zostanie, temu poświęcam.

 

 

 

Ręce tuż przy piersi zmawiają dekalog, nie zostawiają śladów. Zaciskamy w nich medaliony święte giętkie, aby nie zapomnieć, nie wychylić się nadmiernie z okna nad rozwartymi ramionami.

 

 

 

Szukamy was teraz – piętna rzucone na mury, ogrody czyste, księgi urodzenia. Świeci dzień, mówimy też o nocy, rozbijamy lustra. Przeczucie klęski rośnie dotykiem oskarżonego niewinnie.

 

 

 

Krainy myśli i przedmiotów, miasta żelazne. Poznajemy świat, przestajemy wątpić, doznajemy przemiany w rozumne zwierzęta. Podaj mi rekwizyty siły, nie chcę mieć więcej wątpliwości.

 

 

 

Zaczaruję pył w księżyca stroju – jest tam góra gliniana i dywany w przestworzach. Podobno nie powinniśmy odchodzić od życia dalej niż na krok rozczarowania.

 

 

 

Pod szybą zielniki, małe postacie. Depczemy nowy raj, gramy w karty, spoczywamy w pokoju. Jesteśmy czyści, niebezpieczeństwo tkwi w zniszczeniu obrazu zamkniętej okładki.

 

 

 

Krzewy rodziców nie rosną, nie oddychają, nie walczą z tym, co jest otwarte, wydają owoce cierpkie, przydrożne, a ja stoję poszumem ziemi marnotrawnej.

 

 

 

Gobelin na ukazanie ręki. Zauważyłeś pasterzy i pałace odległe ‒ musimy przemierzyć łąki szczęśliwe i miejsca zamknięte. Czyżby pejzaż był sztuką na pokaz?

 

 

 

Od drewna do drzew, od człowieka do ludzi. Spotkanie linii łączącej wzrastanie i złoto, i smak monety. Biegniemy w pościgu, powiązani obojętnie, rysujemy tłum i sylwetkę, nie łącząc wszystkich nieznajomych.

 

 

 

Cztery strony mojego domu w kamienicy narożnej – dosięgam okien na palcach, urosłem do świąt wysokich. Porównania są coraz cichsze jak piosenka świerszcza.

 

 

 

Balet nieruchomy poruszany własnym cieniem, imiona niesione wysoko nad głowami. Nazywaliśmy tańcem pozę płynącą obojętnie.

 

 

 

Wielkie święto, największe w ramach z zielonego ognia zapalają zioła i latarnie, i Paryż. Za mną echa pościgu jak niezrozumiały rytuał widzę.

 

 

 

Opuszczamy dzień, rzucamy słowa pod nogi, podnosimy obcą gazetę. Rozumiesz dzisiejszą miłość – pamiętaj, trzeba odejść jedną z bram otwartych przez zapadnięciem nocy, ze szpaltą czerni w dłoni.

 

 

 

Ponownie w winnicy, w martwej naturze powtórzony dwukrotnie. Uderzono w niebo i światło przestało powstawać, uderzymy jeszcze raz, może powstanie obraz nie dla wszystkich dostępny.

 

 

 

Rozsypano gałęzie na drzewach wielokrotnie – nadchodzi czas właściwy rozsypaniu. Rozsypano niepokój, ciężar ciemności – poszukujemy poezji wśród liści nieostrożnie.

 

 

 

Po długim rozstaniu myślimy o uczuciach na ziemi naszej ‒ słowa pamiętają o nas. Grzeszymy w imię sprawiedliwości chociaż nie zawsze jesteśmy sprawiedliwi bez szansy gry ponownej.

 

 

 

Mówię od dawna, aby nie milczeć, by spełnić przeznaczenie. Zapisuję prawa i obowiązki, czyszczę biały gors, sięgam po lornetkę z emalii, która nie zniknie nawet wtedy, kiedy pójdę się upodobnić.

 

 

 

Poziom stworzony palcami, spójrz powozownie przed siebie, poza własny wzrok, nieruchomo. Lepiej jest dostrzegać dym unoszący się nad ziemią niż sygnał nieznany, dlatego opuść oczy.

 

 

 

O linię za daleko w życiu, o własny błąd ‒ powraca stamtąd jesienny zapach jabłek. Wyjaśnianie naszego losu z opaską na oczach staje się coraz łatwiejsze.

 

 

 

Gwiazdy spadają. Poeci w locie poruszeni zamykają horyzont garścią piasku. Nie znajdziesz człowieka nawet w czasie samotnych filozofów.

 

 

 

Opuszczony pokój, w którym okna zapominają o sobie. Każdy może stąd wyjść ku górze obok dymu i robactwa, czyniąc znaki, oddzielając szarość od smaku, prawdę od przeczucia.

 

 

 

Łączę światy struną szklaną – archaniołowie są żądni sensacji, dzieciom trzeba związać rączki. Nie pamiętam celu moich kroków w ostrożność.

 

 

 

Na podpisie narcyz, głowy są lepiej widoczne w cieniu szpalerów. Jesteś coraz bliżej współczesności, myślimy: koloratura dwunastej przed miastem o piaskowym torze rzeczy.

 

 

 

Król się bawi, toczy koronę, zabawa nie ma końca. Ponad nami przesuwają trony, odsuwają poddanych, jest coraz ciszej. Liczymy sukcesy odniesione przez silne pokolenie.

 

 

 

Idziemy z chlebem w kieszeniach, słone kałuże porażone szczęściem. Za jedno wyrzeczenie morza lazurowe – pochylasz się nad dniem codziennym niecodzienny.

 

 

 

Przeżywasz siódmy rok urodzaju. Jest dobrze, słowa są dobrze pojęte. Możesz czynić cuda, jeść cukier, właściwie wszystko zobaczyć.

 

 

 

Owoce są już zrodzone, madonny nie przychodzą, mają inne sprawy. Czas zmienia nas w sztuczne drzewo, buduje mozolnie ślady nieosłonięte przed ciosem najbliższym.

 

 

 

Przyszło ich wielu zachwyconych, nie musieli walczyć z szatanem ani z duchami powietrza. Potrafili się również ulitować, niepokoić burzami i słowem innym niż wszystkie.

 

 

 

Moja świadomość nie istnieje. Otoczony ze wszystkich stron, postanowiłem się poddać. Obecnie żyję monotonnie ‒ przeciwstawiam dążenia innym szansom nieświadomie.

 

 

 

Blizny na twarzy przypominają rdzawe pochodnie. Uderzamy laską o trawę, prosimy o dobrą pamięć. Piszemy o życiu, zapominamy o żywych.

 

 

 

Spokojne sumienie otwiera nasz kamień i różę. Przed nowym rokiem przyniosłem wiele prezentów, a tak naprawdę nie posiadam niczego oprócz litości powrotu.

 

 

 

Ciemne portrety pochłaniają wszystko i ludzi, i Boga. Nie umiemy sobie z tym poradzić, tworzenia nie można przerwać. Nieśmiertelność blaknie i figury na kolejowej rampie milkną.

 

 

 

Spotkałem pismo, tancerki tańczące na pergaminach, walkę o niezależność, inicjały pracy. Mierzymy uczucia – jeżeli znasz nasze życie, spełnimy twoje niespełnienie.

 

 

 

Który to już miesiąc? Wizytówki zawieszone nad książkami, piszemy liczbę niedbale. Dlaczego tak długo milczałeś, a wiśnie były tak słodkie tego roku?

 

 

 

Kiedyś może obudzę się ze snu, w którym przebiegają moje słowa. Będzie już dzień i nikogo nie będzie obok mnie jak w czasie umierania. Tylko wierny pies i chmury zwiną się w kłębek, którego nigdy nie rozsupłam.

 

Wrocław 2004

Biblioteka Wrocławskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich
Seria XIII (5)

 

 

INDEKS    |    BIOGRAFIA   |   POEZJA ‒̵ PROZA    |    KSIĄŻKI   |   Recenzje   |   FILMY    |   FOTO    |   KONTAKT    


Copyright © Okoń Waldemar