Granice pytań
Uzyskać ostatecznie jakiś rodzaj pełni,
złożonej z wibrujących fragmentów
Virginia Woolf
To zaczyna być denerwujące.
Widzę moje teksty, jak osuwają się po
zniszczonych roletach, po dachach powietrznego
miasta. Muszę z tym walczyć, zdobyć się na
ironię albo na ukłon w stronę historii. Jestem
naznaczony bladym i wyblakłym pięknem, piętnem
na twarzy i na rękach. Nie znam ostatecznych
kształtów opisywanych przedmiotów, wyobrażam
jedynie ich stygmaty, ślady na wietrze. Jak
zawsze palimpsesty, powtórzenia, znaki wydobyte
z pamięci. Muszę zacząć spokojnie i niewinnie,
opisać różę, twoje ciało, muszę zacząć
spokojnie. Zauważyłem, że powtarzając zdania,
uzyskuję łagodną inkantację, melodię fletów
pasterskich, której nigdy nie słyszałem. Słowa
piszą się same, ale nie podlegają bynajmniej
psychopatycznemu automatyzmowi, są moje i nie
moje, tak naprawdę nie wiem, do kogo należą.
Patrzę na słowniki stojące na półce, tam ich nie
ma, w takim razie gdzie są, dokąd zmierzają?
Uciekam ze spłoszonego stada we wszystkie strony
jednocześnie. Jestem skrajnie rozproszony,
dotykam kolanami ziemi, niczego nie potrafię
zrozumieć. Ślady wypalone na skórze będą moim
drogowskazem, dobra jaskinia jest coraz bliżej.
Jest w niej studnia wiadomości dobrego i złego,
tamto drzewo dawno uschło, muszę tam pójść i
zaczerpnąć słodkiej wody. Codzienny nawyk,
którego nie mogę się ustrzec, materia, która
skalała moje myśli, horyzont rozwiązanych
niespodziewanie rzeczy. Prosisz mnie o
zwyczajność, o rzeczowniki pospolite i bierne,
o dłonie na twoich piersiach. Spowiadam się Panu
i Bogu i Daremnemu, jest ich kilku, wiedzą, co
to śmierć, ale nie znają naszego życia. Jestem
czysty, poczęty, niepokalany, nie można mnie
poznać ani zatrzymać, męczę się patrząc na
żelazne drzwi do raju, piękno nie powinno
wymagać ode mnie aż takiej ofiary. Kochamy się
kochać, przeżywamy nasze przeżycia, widzimy
widzenia, patrzymy nie patrząc. Paradoksy
wyznawców nieznanej religii. Stawiamy pytania,
nie znamy granic odpowiedzi. Jesteśmy tak
naprawdę sami, to nie jest obce bogom.
Śniły mi się dzisiaj kobiety,
które kiedyś kochałem i te, które mimowolnie
skrzywdziłem. Patrzyły na mnie z wyrzutem,
chciały jeszcze raz się ze mną kochać, ale ja
wiedziałem, że dzisiejszej nocy nie będzie to
możliwe, że ktoś mnie obudzi, że wszystko
zniknie niepostrzeżenie i że będzie mi później
trudno cokolwiek sobie przypomnieć, podobnie jak
zapominamy inne głupie sny powstałe w malignie
porannego wzwodu i białych prześcieradeł. Rzecz
działa się w opuszczonym domu, przypominającym
labirynt wypełniony kolejnymi pokojami, sofami z
wysokim oparciem, poduszkami zrobionymi z
końskiego włosia. Wiedziałem, że jest to końskie
włosie, ale nie wiem, jakie to miało znaczenie,
podobnie jak nie wiem, kto stał za zamkniętymi
drzwiami i patrzył uważnie na twoje rozchylone
nogi. Nie wiem, jak mógł poprzez te drzwi
cokolwiek zobaczyć, jednak we śnie nie miało to
znaczenia, we śnie nic nie ma znaczenia, ważne
były jedynie smutne oczy nagich kobiet i niema
prośba, której nie mogłem spełnić. Powiedziałaś:
ile ty masz lat, dlaczego wciąż tak na nie
patrzysz, ich ciepłe wnętrza, różowa miazga, ile
ty masz lat. Rozmawialiśmy o dawnych sprawach, o
tym jak siedzieliśmy na ławce w parku albo pili
wieczorami herbatę w ciemnym, poniemieckim
salonie. Co do tego mają Niemcy, oni są niemi i
tak śmiesznie kaleczą nasz język. Nasz
pokaleczony język, nasza proza, która nie chce
się przemienić w poezję. Pożegnania we śnie
trwały długo, jeszcze zarys piersi,
przeźroczysta skóra, dotknięcie jak w scenie
stworzenia Adama. Stwarzasz go, kobiety go
stwarzają, leży teraz jak rekin ludojad i zjada
własne dzieci. Kochasz rekiny i morską sól,
nasza gwiazda gaśnie i właśnie ulega
ostatecznemu rozpadowi. Chciałem napisać
„zaranna”, piękne słowo, idealne na tę porę dnia
i nocy, może „wydarta ze snu” albo „zaorana”
przez nieśmiertelne męskie pługi. Coś o roli, o
orce na ugorze i pytasz, gdzie zniknęły te
wszystkie smutne kurwy, przeklinasz nasz wspólny
sen, jesteś zazdrosna i nie patrzysz mi w oczy
leżąc na błękitnej poduszce z błękitno-żółtej
Ikei. Lokujemy produkty, lokujemy uczucia,
robimy wszystko, co jest w naszej mocy, żeby się
jeszcze dzisiaj nie obudzić.
Rzucam do góry monetę, ślepy los, te sprawy.
Nie wiem, jak bardzo jest ślepy i dlaczego
wybiera właśnie mnie do swoich eksperymentów.
Nie wiem też, jak długo jeszcze będę czekał na
kogoś, kto we mnie wejdzie i przetrawi moje
wnętrzności. Godzę się na wydalenie pod
warunkiem, że będzie obfite i podchwycone przez
współczesne media. Jestem już daleko, coraz
dalej, a po wcześniejszych moich ścieżkach nikt
jeszcze nie przeszedł. Dokąd w takim razie
doszedłem i dlaczego nie ma tu nikogo oprócz
mnie. Pamiętam mgłę, białe przestrzenie pustej
kartki, bezdroża, brak kierunkowskazów. Idę po
omacku. Idziemy po omacku. Zawsze jesteśmy we
dwoje, jest nas dwóch, nasza płeć przestała mieć
znaczenie. Istnieje za to potrzeba rozmowy,
raczej nie dialogu, rozmowy z tobą o podwójnym
obliczu. Pytania stają się wilgotne, odpowiedzi
wysuszone i szorstkie jak pustynne kamienie.
Mają materialny kształt, obracają się wolno w
mojej głowie, czuję ich ciężar i brak wyraźnych
konturów. Rzeka płynie, jak zawsze u mnie i u
ciebie, nie wiem czy podążamy razem z nią pod
prąd czy z prądem. Idziemy kolejny już rok bez
odpoczynku i nadziei, spragnieni świeżej krwi
jak ludożercy. Być może, kiedyś już tu byliśmy,
drzewa wydają się być znajome, skały
przypominają czyjeś twarze. Pamięć jednak
potrafi zawodzić, metafizyka przybiera formę
dwugłowego cielęcia. Kocham cytaty, kochasz
cytaty. Przymus pisania kocha cytaty, ułatwiam,
ułatwiamy w ten sposób sobie przetrwanie
kolejnych dni, wschody i zachody słońca i to, że
wschodzi raz na dzień. Pamięć eksploduje,
kaprysy pogody, zaszliśmy już tak daleko,
kaprysy Łazarza są nam coraz bardziej bliskie.
Powinienem powiedzieć coś o miłości, o trudach
podróży, nic się nie liczy oprócz tego, nasze
rozdzielenie jest chwilowe, połączymy się znowu
i będziemy trwać jak piękna pogoda, zapowiadają
piękną pogodę, zima w tym roku jest dla nas
bardzo łaskawa.
Politycy, mocne trwanie na posterunku,
biało-czerwona, bagnety wciśnięte w ramiona,
rymy częstochowskie i zapach kadzidła. Moja
sztuka tego nie lubi, węszy, prosi o pozwolenie
wyjścia na świeże powietrze, skomli, czyta
gazety, powtarza hasła i robi się jej niedobrze.
Siedem krów chudych, siedem krów tłustych albo
odwrotnie. Przeżywamy czas nowego potopu, musimy
uciec do arki, zabrać ze sobą zwierzęta,
pozostawić ludzi na brzegu. Najpierw wypuścimy
gołębia, później dym z komina, nie będzie tak
całkiem źle. Trzeba tylko mieć słoninę, cebulę i
gorzałkę, trochę przesyconego tłuszczem
wojłoku, jeden zachód słońca, jeden wschód
księżyca. Opale i szafiry nad zatopionym morzem
układają się razem z nami do snu. Czekamy na
lepsze czasy, palimy tytoń i siedzimy na piecu,
z którego ciepło tak przyjemnie rozchodzi się po
członkach. Lubisz moje członki, lukrowaną
skórkę, boski napletek niesłusznie odrzucany
przez niektóre plemiona pustyni. Mamy coraz
lepsze widoki, wystarczy tylko przeczekać złe
obrazy nieba, złą aurę najbliższych wybrzeży.
Łowimy ryby, one uwielbiają potopy, smażymy je
na maśle jak to w Wielkim Poście. Masełko spływa
po brodzie, słyszymy coraz cichsze kroki tych,
którzy pozostali.
Pająk zamieszkał w mojej lampie nocnej. W
mojej lampie dziennej nie ma nikogo.
Najwyraźniej zrobiło mu się gorąco i musiał się
ochłodzić. Lubię pająki, nawet te, które nie
przynoszą mi szczęścia. Dziennik dzieje się sam,
jestem z nim, ponieważ muszę odpokutować
grzechy, których nie popełniłem. Są to grzechy
pierworodne, grzechy pierworodnego. Musiałem
kiedyś popełnić jakaś zbrodnię, moją zbrodnią
było to, że się urodziłem. Inaczej byłbym
bezgrzeszny. Pełno absurdów, wymiana złota na
srebro, drzewa na liście. Czas cofa się coraz
bardziej, z każdym dniem tracimy część naszej
wartości. Ostatnio zmechanizowano produkcję
trumien, nie opłaca się ich robić zbyt
porządnie, bo i tak ulegają spaleniu w
krematorium. Trumny są składane, w paczkach, z
dołączoną instrukcją montażu. Praktyczny prezent
na urodziny albo rocznicę ślubu. Widzę
transporty składanych trumien, pewnie będzie
wojna albo jakiś inny kataklizm. Kto wtedy z nas
zostanie, kto ubierze ślubne pierścienie i
nakarmi świętego węża. Nadal najważniejsza jest
wartość wymienna, za rzekę dajemy strumień, za
góry kilka kamieni, za morze parę bursztynów.
Pod powiekami jawi się ogrom świata, którego nie
znamy, targowisko próżności zaczynające się na
moim stole, na którym śpi pająk znużony
wspinaniem się do góry i opuszczaniem po
pajęczynie prosto na klawiaturę komputera. Jest
bezgrzeszny i głodny, potrafi tak trwać
miesiącami. Opowiadam o nim w sposób zawoalowany
i okrężny, ponieważ nie wiem, kim jest i czyja
dusza się w nim ukrywa. Muszę mu pomóc uwolnić
się z okowów, które sam sobie stworzył. Muszę
ustalić wszystkie przyczyny i skutki, dowiedzieć
się, dlaczego leży na białym tle, zapominając o
świętych prawach mimikry.
Dzisiaj padał deszcz, delikatnie, ale padał.
Kropki na chodniku i mokre plamy na oknach
powiększały się z każdą chwilą. Malarzy nie
było, nikt nie malował deszczu ani strumieni
podświadomości. Malarzy jest coraz mniej, giną
jak muchy, umierają stojąc, nic już potem nie
widzą, ślepną i nie lubią nadmiernie
ekspresywnych kolorów. Robią instalacje z drutu
i z mgły, niekiedy wykorzystują ulewę albo
opowieści o najnowszej utopii i o ostatnich
państwach słońca. Z tego drutu rdzewieją im
ręce, które zaczynają przypominać rude gałęzie
trzęsące się na wietrze. Sytuacja wydaje się
być bez wyjścia, obowiązkiem artysty jest
przestrzegać profanów przed niebezpieczeństwem,
a nie drżeć z niemocy i zimna. Zaczynam im
współczuć, na szczęście nie jestem malarzem,
używam słów jak wycieraczki i jak chusteczki do
nosa, mogę sobie pozwolić na nieistnienie, z
tarczą albo na tarczy, sekcja zwłok niczego nie
wykazała. Po wielu próbach znalazłem się w
przedsionku sztuki, później ulica, przedmieścia,
nigdy centrum pełne świateł i roznegliżowanych
kobiet. Opłata mnie winorośl, żyję w tłoczni
mistycznej, wino spływa mi po ustach, nigdy nie
dotykając języka. Mój język jest suchy i
wytrwały, potrafi prawie wszystko, doprowadza
cię do szału, mówisz: doprowadzasz mnie do
szału, język polski doprowadza cię do szału,
bywa trudny i niezrozumiały dla cudzoziemców.
Kochając się, musimy uważać na ciasnotę wnętrza,
na ciemne kuchnie i inne wynalazki Wielkich
Budowniczych. Zdejmujemy koszulę przez głowę,
tak jest szybciej, naręcza kwiatów sypią się z
sufitu pokrytego starą farbą. Jesteśmy już
starzy, nikt nie napisał starości, ciała
przedmiotów osuwają się wzdłuż ściany, odbijając
w kolejnych lustrach. To jest nasz punkt
wyjścia, później linia bez końca i bez początku.
Opadają ostatnie zasłony. Nasz raj po latach
jest znowu otwarty, jak tani bar lub knajpa na
dworcu. Ten, co nas wypędzał, najwidoczniej
zasnął albo sobie gdzieś poszedł. Ponownie
usiądziemy pod drzewem, zjemy brzoskwinię lub
banana, jak wtedy. Zawołamy jakiegoś malarza,
aby nas sportretował w pełnym świetle, które
oślepia oczy i wargi i doprowadza nas do ekstazy
w czasie burzy niespodziewanej o tej porze roku.
Tutaj nie ma pór roku, nie ma malarzy, jesteśmy
my, nieskończeni i bezbronni jak pismo Boga ze
starego opowiadania.
Myślałem dzisiaj o tunelach w przestrzeni,
która mnie otacza. Najpierw miało być: o
tunelach w przestrzeni, ale zacząłem się
obawiać, że nie zostanę dobrze zrozumiany, że
nie zostanę zrozumiany, ale przez kogo? Być
może przez przestrzeń i jej wymiary lub
budowniczych tuneli. Wikłam się w języku,
wszystko, co nie jest językiem, jest
rzeczywiste, gdzieś to przeczytałem, lecz
sentencja ta wydaje się być zbyt prosta i nie do
końca prawdziwa. Smakuję ją jednak jak świeże
daktyle, silę się na obojętność wobec cudzego
geniuszu. Jestem tożsamy z moim tekstem,
tłumaczę go i wyjaśniam sam sobie. Koło
wiecznego powrotu zaczyna mnie ostatecznie
pochłaniać. Nie wiem, kim jestem poza słowami,
gdzie się ukrywam i dlaczego śnię coraz dłużej o
śnieniu. Taka poza, groteska bez wyraźnego tła i
ostatecznego znaczenia, pejzaż złożony z samych
przelatujących nad naszymi głowami jaskółek.
Widziałem złożoną z nich partyturę: jakiś
zakręt, orkiestrę grającą obok drogi.
Nadchodziła burza, była rzeczywista pomimo snu.
Chciałaś mnie obudzić, musiało ci się śnić coś
złego, powiedziałaś, śniła mi się orkiestra i
jaskółki, to nic złego, przecież jestem
bezgrzeszny, to nic złego. Już nie muszę niczego
udowadniać, tunele są naprawdę, ja jestem
naprawdę, prawda uszlachetnia i nie może nas
zawieźć na pobliskie manowce.
Zabiegam o przyjaciół, o mnie nikt, to
smutne. Biegniemy tak obok siebie, oni zabiegają
mi mimowolnie drogę. Działanie zamienia się w
obraz, obraz jest wieczny i nie muszę już go
opisywać, wyzwoliłem się spod jego dyktatu, cel
szczęśliwie nie uświęca środków. Ogarnia nas
zwątpienie, zaczynamy rozumieć samotność,
operacja na żywym organizmie tym razem się nie
udała. Kupuję lusterka, patrzę jak odbijają
światło, współczesny Narcyz wpatruje się w
tablety nowej generacji. Tam jest wszystko,
pojęcia, rzeczy, sytuacje, nazwiska, projekcja
„Pogardy” i „Stu dni Sodomy”, nie wiadomo, kto
jest w nich ofiarą, a kto katem, kto panem, a
kto sługą. Coraz więcej tragicznych wiadomości
i nawet ty nie jesteś już moim doczesnym
pocieszeniem. Bohaterowie są zmęczeni, mówisz mi
to raz jeszcze. Kto jest zmęczony, bohaterowie.
Nie ma żadnych bohaterów, musimy jedynie
zapamiętać nasze twarze, gest odsuwanych z
czoła włosów, kulminację cierpienia, urojone
skargi, które uderzają o niebo dzisiaj
umieszczone przez aniołów szczególnie wysoko.
Dzień ogromnieje, piękne słowo z tych,
których nikt już nie używa. Jeszcze kontrasty
godzin, które mnie prześladują. Dostrzegam ich
powolne staczanie się w nieistniejącą próżnię,
bezwład i oczekiwanie na kolejne przepływy
czasu. Podajesz mi szklankę wody, na starość
ktoś powinien nam podać szklankę wody. Tak
mówiła zawsze moja matka, pamiętaj o tym, kiedy
będę stara. Pamiętałem, ale i tak zostałem przez
nią porzucony. Może to i lepiej, nie mam dzięki
temu wobec niej żadnych zobowiązań, mogę
spokojnie kłaść na jej wezgłowiu garść ziemi,
grudki szarego pyłu. Wezgłowie uruchamia
wyobraźnię. Widzę łoże z krwawym baldachimem,
białe prześcieradła, niewolnice oplecione
sznurami, wezyra, który wzywa kolejne ofiary.
Wyobraźnia prowadzi mnie w stronę orientalnego
kiczu, jest jak zwykle krnąbrna i
nieprzewidywalna. Kim jest i dlaczego mnie
prześladuje. Przypomina nieskończoną kolumnadę
biegnącą jednocześnie w stronę północy i
południa, inne kierunki świata się nie liczą.
Przełamujemy lody, układamy się do snu. Na
szczęście niewolnice utopiono już w Bosforze, a
nasze płynne zegary stanęły na godzinie
dwunastej. Słyszymy wystrzały z moździerzy na
cześć nowego haremu. Orient nie chce mnie
opuścić, topnieje w oczach jak garść śniegu,
pragnie, abyśmy się z nim położyli na białym
prześcieradle. Zdejmujemy z siebie kolejne
warstwy powietrza i myślimy o delikatnej miłości
o świcie, już po północy, po upływie naszego
czasu. Błękitna skóra pięknieje, wygładza się,
liczy godziny występku, przestępne, bez końca.
Budzimy się w środku puszczy, puszczamy się
intensywnie. Puszcza unosi się ponad koronami
drzew. Tyle rzeczy jest u mnie „ponad” i „obok”,
nie rozumiem tego, dlaczego nie „poniżej” albo
„w środku”. Muszę to zmienić, chociaż „w środku”
też lubię, małe penetracje, dlaczego małe, w
porządku, duże, to niewiele zmienia, ona podobno
dostosowuje się do rozmiaru, ulega, walczy, na
naszej lotni zatrzymują się posłuszne nasiona,
chwila ulega rozpadowi na słowa i akt schodzący
po schodach, na otoczkę i kolejne fazy ruchu.
Choroba uścisku, jak psy spętane obrożą, jak
góra i dół i te rzeczy poruszane w głębi mokrej
sierści. Nie mogę się powtarzać, ale ciągle te
same obrazy, jest nam błotnie i tłoczno, musimy
uwolnić się od tego, odpocząć jak dziecinne
latawce puszczane na wzgórzu lub tylko ja
odpocznę, jak chart spuszczony ze smyczy, jak
knieja, jak wnętrze lasu wypełnione trupami
bestii. Ty jesteś łąką, prześwitem pomiędzy
drzewami, samorodną trawą, która zasiała się nad
ranem i przypomina szkarłatną tarczę. Nic nie
jest realne, deszczu nie wolno zatrzymywać,
piaski powinny pochłonąć całą ludzkość, węże
zasnąć na resztkach papieru, na którym opis
dziczy i pamięć o wypędzonych tytanach.
Przemienimy się w przezroczystą bibułkę, w
pomarszczone nasze ciała, w migotliwe,
niegroźne dla nikogo dotarcie do zwątpienia.
Ludzie czytają uważnie, starają się
zrozumieć, kilka pytań o czym to jest, o kim to
jest, dlaczego tak wiele niepewności i jeden
zgubiony talizman, który miał wytłumaczyć
znaczenia z odległej przyszłości. Porównuję
wszystko do wszystkiego, nic do niczego,
licytuję najnowsze dzieła sztuki i sam tworzę
sztukę złożoną z niematerialnych rzeczy. Chłodne
noce przychodzą same, musimy się ogrzać. Nasze
ręce, płaszcz zawieszony na poręczy łóżka,
aksamitka na szyi i czerwone rękawiczki, które
mamy od zawsze przyklejone do dłoni. Na ławce
pod oknem serca wyryte w korze, pierzaste imiona
wiernych kochanków, Romeo i Julia znużeni sobą i
senni. Skórzane worki są puste, głębokie gardła
wyschnięte, ludzie to kupią, podobnie jak baśnie
o czarodziejskim kwiecie i o sowie córce
piekarza. Piszę rozpędzając tekst do plus
nieskończoności, potrzebna jest mi garść żyta i
kropla wody, aby zwolnić tempo liter,
wielokształtność sylab. Proszę was o modlitwę,
bym mógł zatrzymać się choć na chwilę. Nasze
grzeszne czyny, nasze nieczyste intencje. Lubię
kompozycje złożone z wielu figur, opowieści o
kobiecie i mężczyźnie spętanych sobą i o
spokojnych morzach, w których można zanurzyć się
na zawsze. Uspokojenie jest coraz bliżej,
dlatego poruszamy się niespokojnie, walczymy ze
sobą, poszukujemy nowych talizmanów na szczęście
i na niepogodę. I tylko to jakże niebezpieczne
pokonywanie przestrzeni na pustej autostradzie.
Widziałem dzisiaj na rynku muzyków grających
na bębnach, ulice odpowiadały echem, starałem
się usłyszeć jak najwięcej uderzeń o skórę
naciągniętą na metalowych obręczach, zobaczyć
parowe młoty ze starej piosenki i drobny
plankton dźwięków. Igły wbijały mi się w ramię
szybciej niż zwykle, kapela grała coraz
głośniej. W tle widziałem pasy namalowane na
szybie i reklamy rzeczy niepotrzebnych. Moje
grubokościste ciało ulegało przypływom i
odpływom, wolałem nie patrzeć w lustro i na
skalę wagi. Muszę schudnąć, muszę ulec wiosennej
przemianie i pójść do najbliższej kaplicy
ukorzyć się przed Panem. Lekcja cierpliwości
jest coraz bliżej, tłuczemy szkło, wypowiadamy
tajemnicze słowa i zaklęcia, wyjmujemy nasze
szklane oczy i wysyłamy je na księżyc. Kupię
płytę, kupię sobie kogoś do pary, o przyjaźń
jest tak trudno, o seks jest tak łatwo. Żyjemy
ułatwionym życiem, nasze proroctwa się nie
spełniają, niekiedy pozostają z nas same tułowia
bez rąk i nóg, za to z ogromną głową. Zła
godzina, czyja to dziś ostatnia godzina, czyj
wtór pogrzebny, ile minut w godzinie, a godzin w
wieczności; w kaplicy jest ciepło i cicho jak w
twoim łonie, podskórne nurty, przepływy krwi i
gorącej magmy. Bębny grają dalej, ich monotonny
łomot bije w moje skronie i nikt nie zauważa, że
poruszamy się coraz bardziej płytko nad
powierzchnią ziemi.
Piszę o sztuce, od pewnego czasu piszę o
sztuce. Sztuka mnie oślepia, nie jest wdzięczna
ani zadowolona ze mnie, jest kapryśna i trudno
jest ją zdobyć i podejść. Najwyraźniej chce, ale
boi się, jak niektóre panienki. Sztuka nie jest
niewinną panienką, ma grubą skórę i twardy
pancerz. Przypomina żuka gnojnika skrzyżowanego
ze skarabeuszem. Zatarła mi piaskiem oczy i mówi
głośno, że moich rąk „żałować nie trzeba”. Nie
rozumiem jej słów, nawet nie staram się jej
zrozumieć. Przychyliłbym jej nieba, ale ona w
niebo dzisiaj wyjątkowo nie wierzy. Wierzy
chmurom, obłokom, ptakom, gwiazdom. To jej w
zupełności wystarczy. Za oknami wieje wiatr,
sąsiad sprzedaje dom i od kilku już lat nie może
go sprzedać. Żal mi go, ale nie stać mnie na
kupno, ponieważ piszę o sztuce, a moje usta nie
kłamią. Pisząc, wyobrażam sobie odpoczynek od
pisania, łódź z wiosłami, szuwary, dzikie
kaczki, szelest wody odbijający się od wioseł.
Na palcach lewej ręki pojawiają się odciski od
twardego drewna. Dlaczego tylko na lewej ręce?
Czyżbym był bliższy myśleniu prawicowemu? Tak
sobie żartujemy, kumulując błędy istnienia i
nowe zagadki bytu. Coś za coś, ktoś za kogoś, aż
zawiruje nam w głowach od wodnych wirów i
znajdziemy się nagle w kołysce ziemi, na samym
dnie, gdzie algi i cisza zielona trwają
nieporuszenie. Dziób naszej łodzi ustawi się
pionowo, a rufa popłynie w dół wraz ze
wszystkimi rozbitkami. Widziałem coś takiego na
filmie, piękny obraz wzniesienia i ostatecznego
upadku tuż nad ranem, kiedy wieje wiatr, ale o
tym już pisałem i nie powinienem się powtarzać,
tym bardziej, że w pobliżu jest tak wiele
nieodpartych tematów i intrygujących fabuł,
które odpływają ode mnie na tratwie jak puste w
środku, pospiesznie zbite, ratunkowe skrzynie.
Wydrążony świat, tak to widzę, o niewyraźnych
konturach, zatarty i zmęczony sobą. Katastrofa,
którą muszę przeżyć, aby dać świadectwo
prawdzie.
W końcu korytarza moja córka i wnuczka. Nie
ma korytarza, jest plac przed szkołą i schody
amfiteatru. Nie wiem, dlaczego korytarz, nie
wiem dlaczego ściany i lampa zakończona żarówką
na drucie. Kto będzie następny, która z moich
miłości ukaże się nagle i powie, że też mnie
kocha. Ze ścian osypuje się tynk, straszny tu
nieporządek, moje miłości są nieporządne. Gram z
nimi złotymi kartami, ofiaruję zabawki w
kształcie dinozaurów. Dinozaury są teraz modne,
podobnie jak Sodoma i Gomora oraz pewna kobieta
zamieniona w słup soli. Mówili o niej w
telewizji. Archeolodzy znaleźli ją w pobliżu
Martwego Morza, była ostatnią niesprawiedliwą
czy kimś takim. Lubię tę opowieść, ma w sobie
słony smak i jest tak bardzo boska w swej
wymowie. Miasto grzesznych módl się za nami.
Jest ponad nim kilka horyzontów, stare rzeźby
walają się tam po kątach jak kolokwializmy.
Koryfeusze niosą dary, straszni mieszczanie
trącają nosami nocniki, wszystkie sidła wykonano
z górskiego kryształu. Zaczynam odlatywać i
proponuję wam też odlot na najbliższą planetę.
Wyścig ramię w ramię, świszczą szpicruty, na
siodłach leżą stare manekiny. A miało być tak
pięknie córeczko moja. W imię ojca i córek i
ducha świętego. Tak się modlę nad ranem ufny, że
zostanę wysłuchany i nikt nie spuści mnie z
zaplutych schodów, nie wyrzuci na śmietnik z
amfiteatru, gdzie płynie żywa woda, gdzie nie ma
kłamstwa ani cierpienia i gdzie moje dziewczynki
idą na spacer w ten dzień deszczowy, do domu
albo na zakupy i nikt tego za nas nie zrobi i
tylko ta kobieta ukarana przedwcześnie, bez
możliwości apelacji i ostatecznego odwołania.
Jest już późno, oddaję się aktom strzelistym,
jestem pełen skruchy, jestem w stanie
półpłynnym. Natura nie czyni przeskoków i nie
wiem, skąd mi się to wzięło, cytat z pism
dawnych, o których wszyscy zapomnieli. Staram
się to zrozumieć, ale jest już zbyt późno na
myślenie o cudzym myśleniu. Maluję akt
przerywany, wiem, że stosunki przerywane są
niezdrowe i nie zawsze skuteczne. Lepiej
oddawać się skrusze i więcej nie grzeszyć.
Stosunek przerywany jest grzechem, podobnie jak
rokosze onanizmu. Człowiek nie może się ruszyć,
by nie zgrzeszyć, chyba, że jest artystą.
Artystom wolno więcej, podobnie jak budowniczym
katedr i ludziom garbatym od urodzenia.
Pozwalam się nieść niespiesznym porównaniom.
Kocham porównania, kocham aktualne kurtyny i
zwinięte po uroczystościach czerwone dywany. Kto
dostanie dzisiaj nagrodę, kogo pominą? Jak
uwznioślić nasze czyny i jak pogodzić się z
milczeniem gwiezdnych przestrzeni? Zasklepiam
swój wzrok, widzę tęczę wewnętrzna i kilka
powidoków. Patrzę na czyste barwy, łączę je
jednym splotem farby. Akt rozpada się na
fragmenty, tło ucieka w kosmos, pokoje, w
których jestem, zasypiają przede mną razem z
psem i kilkoma krzesłami. Ważne są moje
rozszerzone źrenice, one też płyną w nieznanym
kierunku. Akt schodzi ponownie po schodach i
myli kierunki, szczególnie te bliższe naszemu
światu. Potęgi są nietrwałe, okruchy spadają na
ziemię, ruch zamiera, pisarze opowiadają coraz
bardziej niestworzone historie. Muszą się
wyróżnić w tłumie, ich onanizm jest obfity i
podlega interpretacji.
W starych kamienicach jest tynk, który opada
na ziemię i brudne firanki zawieszone na
odrapanych oknach. Niemcy już nie przyjdą, nie
mają powodu, aby zamienić stare kamienice na
nowe. My nie mamy pieniędzy. Przez dziurę w
stropie prześwituje niebo. Jest ciepło. Czasami
wydaje mi się, że jeszcze się nie urodziłem, to
bardzo dziwne uczucie, nie mam też swojego
imienia, nazwisko jest niepewne. Siedzę w
ogromnej sali i słucham wykładu na temat mojego
życia. Prelegent wie o mnie wszystko, jest
czuły i pełen dobrych intencji, emanuje z niego
mądrość i zrozumienie dla innych. Chce mi się
rzygać, patrzę na niego i chce mi się rzygać.
Staram się coś przeciwstawić jego dobrym
manierom, ubieram w stare wyliniałe futro, na
ręce zakładam mufkę mojej babci, opowiadam o
praroślinie i o tym, że wszystko zaczęło się od
pierwotnego ziarna, które spadło na podatny
grunt. Słyszę jak ponad dachami przelatuje stado
spłoszonych ptaków. Nikt ich nie powstrzyma,
światło jest zbyt oślepiające. Musimy powrócić
na ziemię, zapukać do drzwi, rozejrzeć się po
pomieszczeniach, w których będziemy mówili o
sztuce. Nie mam żadnych notatek i będę przez to
surowo osądzony. Może to i lepiej, mówię o
poezji, o tym że prawdziwa poezja jeszcze nie
została napisana. Ślizgamy się niezdarnie po
słowach. Pod stopami warstwy węgla, cienkusz
kredą zabielany. Biało na czarnym, czarno na
białym. Nasze flagi są pełne anarchii. Dzisiaj
postanowiliśmy wszystkie gąbki przywrócić
głębinom morskim. Akcja bezpośrednia, głosimy
chwałę sztuczności w granicach Natury. Jeżeli
możemy wszystko zmienić i zatrzeć, to po co coś
zmieniać. Pan i służący będą na swoich
miejscach, podobnie jak my kochanie, zagubieni
na tej klatce, o tej porze roku, w tym mieście i
nikt nam nie może dzisiaj pomóc. Poszukiwanie tematów, łowy na grubego
zwierza, czytam i piszę, piszę i przeżywam,
przeżywam i wydalam, koło wiecznego powrotu
kręci się coraz szybciej. Rzućmy to wszystko w
diabły i zajmijmy się sobą, powoli, od początku,
najpierw sukienka i tak dalej, ustanowimy rekord
świata w rozbieraniu dogłębnym i systematycznym
jak lemury potto, gatunek na wymarciu, pełen
buntu i o dużych oczach, który żyje na Sri Lance
i o którym czytałem kiedyś w mojej ulubionej
książce przyrodniczej z pięknymi ilustracjami,
zdjęciami z wrocławskiego zoo czasów komuny,
kiedy wszystko było prostsze i ludzie mieli
pracę u podstaw, za półdarmo, ale pracę, a nie
to co teraz. Nasze rozbieranie postępuje bardzo
wolno, używamy do tego skalpela jak Boski Markiz
albo Baron Münchausen. Patrzę na ciebie przez
palce, wiem, że z tym Baronem to nie jest
prawda, ale czym jest prawda, w tym prawda
literacka. Patrzę, jak szybujesz nade mną, a ja
pokorny i niezbyt męski klęczę jak zawsze
upokorzony przez boginię i mieszczę się w czasie
widowni, nie sceny, „czas sceny”, że też
wcześniej na to nie wpadłem. To ciekawe
określenie, wiem, że ten czas musi być specjalny
i inny, zawarty w gestach aktorów, czynach
kaskaderów, kurzu scenicznych desek. Myślę o
napięciu, jakie powstaje pomiędzy nimi, o
satyrach i nimfach białoudych. Ach te aktorki,
kokietki i markietanki, ulepione z miękkiej i
podatnej na miłość gliny, często nie panują do
końca nad sobą i oddają się byle komu w
garderobach i na zapleczu teatru. Lepię je coraz
dokładniej, powtarzam akt Boga, który wprawdzie
wolał mężczyzn, ale w końcu się zreflektował i
napisał drugą część swojej zwięzłej opowieści.
Zawarłem z nim przymierze, staramy się nie
wtrącać w swoje sprawy, zachowywać niezbędny
dystans, podczas gdy ty jesteś już po drugiej
stronie, przezroczysta i wiotka jak liść
paproci, leżysz na siatce utkanej z mchu i
wilgoci, na promieniach światła, które
przenikają twoją nieistniejącą już skórę.
Mierzymy przestrzeń, która nam jeszcze
pozostała, badamy dystans ucieczki, kulę czasu,
zdobywamy kolejne zamki my, rycerze błędni i
obłąkani i potrzebne jest nam kolejne ciało,
jedna zapałka, która wszystko podpali, abyśmy
mogli płonąć jak krzew gorejący lub odległe
miasto słońca. Nasza opowieść nigdy się nie
kończy i nie zaczyna, Boski Markiz też nigdy nie
zasypiał.
W kamienicy pod nietoperzem śpi się w dzień i
ożywia w nocy. Najdrożsi mieszkańcy mieszkają na
parterze. Im wyżej to gorzej i głośniej, gorzko
gorzko wołają i niekiedy spadają razem z windą.
Ktoś dowozi napoje artystom, anioł stróż, mój
ulubiony bohater, jest jeden dla wszystkich i
więcej aniołów tu nie trzeba. Mój pokój jest
nieco wysunięty poza lico ściany, dzięki czemu
widzę, jak po parapetach chodzą koty, a w
rynnach mieszkają stare gołębie. Niekiedy snuję
o nich tajemne opowieści, które nie są dla was,
raczej dla nich, ale one ich nie słyszą,
zanurzone w pierzu i pieprzu jak na dawnych
rycinach o Ameryce, gdzie niewolnicy i czarne
niewolnice wiszą na suchych gałęziach tuż przed
uwolnieniem z niewoli. Sąsiedztwo zobowiązuje,
podobnie jak szlachectwo i bycie lokalnym
patriotą. Niedługo będzie marzec i koty zaczną
się wdrapywać na najwyższe gzymsy, miaucząc
sobie tylko znane pieśni miłosne, a ja wtedy
otworzę okno i będę patrzył na księżyc w nowiu
i zajmował się sztuką przesyconą pierwiastkiem
lirycznym albo czymś podobnym, ponieważ
uwielbiam sztuczne rygory i sztuki linoskoczków
nad przepaścią Wielkiego Kanionu, gdzie nie
byłem i raczej już nie będę, ponieważ nie mam
pieniędzy na dalekie podróże, a moja lina
zaciska mi się coraz bardziej na gardle,
podobnie jak skrzydła nietoperza i dach, który
jest dziurawy pomimo licznych remontów; umówmy
się, mamy do czynienia z ruiną człowieka,
któremu słabnie wzrok, a i te sprawy nie
najlepiej jak to na starość, a tamte, jakie
tamte, tamte też nie najlepiej i gdyby nie
nadzieja na niebotyczną włóczęgę po śmierci i
zahaczenie o Kanion byłbym bardziej smutny niż
zwykle jestem, a tak…
Piszę o blasku nocy, jest noc, o odblaskach
na szybie, o przechodzeniu od myśli w
bezmyślność, od dźwięku w stronę ciszy.
Wszystko układa się w jedną linię równoległą,
nieznaną matematyce i przenika mnie szelest
wszechświata, który szeleści jak bibułka po
pomarańczy pozostała z dawnych czasów, kiedy to
przechowywaliśmy wszystko co egzotyczne i
dalekie, ponieważ nasz świat składał się z
rzeczy bliskich i ludzi z pobliża, a odległość
była ogrodzona żelazną kurtyną jak
nieprzeniknionym parawanem. Refleksy, nadal
refleksy, poezja refleksyjna jak reflektor i
rekolekcje, moja pasja bez krzyża, za to z coraz
większą ilością tajemnic, która skłania mnie do
nieliczenia się z nikim i z niczym, ponieważ
jestem władcą snów i znam wszystkie pytania,
nawet te, które pozostają bez odpowiedzi
istotnych, jak stare panny albo niepotrzebne już
klucze, których mamy pełno w szufladach i nie
wiadomo, co z nimi zrobić, przecież nie będziemy
kupowali kolejnych zamków, aby dopasować, tym
bardziej, że mijają kolejne nasze lata i zimy, a
przepowiednie się nie sprawdzają, gdyż sami
jesteśmy najważniejszą z przepowiedni i daliśmy
się zaskoczyć słowom, frazom, zdaniom, bezbronni
wobec nich jak błyszczący więzień, którego
obserwują nieustannie strażnicy stojący w
cieniu, milczący i silniejsi od powietrza.
Proza mnie przytłacza, paznokcie rosną
jeszcze po śmierci, a proza mnie przytłacza.
Jest tyle prozy, gdzie się nie obrócę proza i
proza. Słyszę pieśń „ludu mój ludu”. Lud mnie
przytłacza, podobnie jak „cóżem ci uczynił”.
Męczy mnie wszystko, co jest z tego świata. Na
twarzy zmarszczki, kupujemy perskie dywany tkane
przez dziewice, mają charakterystyczne frędzle
zaplecione podwójnie. Oczywiście, wymyśliłem to
sobie, aby oderwać się od prozy i od ludu. Za to
zmarszczki są prawdziwe, podobnie jak walka z
czasem i ciemną strona mocy. Nie osiągam
satysfakcji, nie osiągasz satysfakcji,
najogólniej mówiąc: nie osiągamy satysfakcji,
ale po co nam satysfakcja. Brak satysfakcji jest
równie dobry, a może nawet lepszy, ponieważ
niesie w sobie ładunek energii niezbędny dla
dalszej twórczości. Pozostawiam sobie wybór
broni i charakterystykę przeciwnika. Moje
kodeksy honorowe są coraz cieńsze, podobnie jak
chęć słuchania wszystkich symfonii Beethovena i
przemówień aktualnych polityków. Walczę nadal,
robię to dla was, ponieważ zostałem wybrany i
muszę nieustannie zakreślać na ziemi kredowe
koło, czytać stare teksty, zostawiać na
stolikach bilety wizytowe na wypadek, gdyby ktoś
chciał podjąć rękawicę i zmierzyć się ze mną na
słowa. Moja muza odwraca twarz, gotuje obiad,
coś z niczego. Święty starzec dzisiaj do nas nie
przyszedł. Ale zostawiliśmy dla niego talerz i
trochę okruszków chleba, może przyjdzie i
przyniesie w kieszeni obole z papieru, które już
niczemu i nikomu nie służą.
„Pegaz na szafocie”, dobry tytuł, „Windą na
szafot”, też nie jest źle. Miałem kiedyś dobre
pomysły, tytuły dzieł zebranych przychodziły do
mnie same i łasiły się do nóg. Później
rozwinięcie, opowieść o wersach, które rozrywają
się na złączach, które nie niosą w sobie
problemów współczesnego świat jak pieprz i
wanilia. Widzę rozległe rozlewiska, moja
wyobraźnia rozlewa się po łąkach, jest niespójna
i coraz mniej zbuntowana. Minął czas anarchii,
nie niosę już czarnych sztandarów, raczej
ślimak i tylko czasem pokaż rogi i pierogi.
Znalazłem dzisiaj podkowę na szczęście i swędzi
mnie lewa ręka. To oznacza pieniądze, pegazów
nie sieją, podkowy rzucamy za siebie, jest w
nich skumulowany tętent koni, swobodny bieg po
prerii. Nikogo dzisiaj nie zgorszyłem, mój blog
powszedni jak chleb, jak kromka chleba. Pozwalam
się mu nieść prosto na szafot, gdzie ktoś ukrył
topór i narzędzia tortur. Jest tak wiele
inspiracji, potoczyste anioły, niepokalanie
poczęci, cięcia mieczem, bitwy o Narwik albo o
Tobruk, nie pamiętam. Opadam coraz niżej i nie
będzie mnie już przez to można skazać na karę
śmierci. Włosy podpięte samodzielnie, ostatnie
życzenie spisane starannie na kartce wyrwanej z
gazety. Koronny świadek jak zwykle nie
przyszedł, najprawdopodobniej już został ścięty
razem z koroną. Pociesza mnie duma zwierząt, są
takie niezależne, nawet jeżeli obetniemy im
skrzydła, lecą dalej przez wieczność. Mówią do
mnie: tnij mocno, twoja ręka powinna być pewna,
twój umysł nie może się mylić.
Wyobrażam sobie niektóre przedmioty, nie
rzeczy, ale właśnie przedmioty. Później
wyobrażam sobie sferę myśli, muszą mieć jakąś w
swojej zamkniętej przestrzeni, w tym ciasnym,
kościanym pudełku. Nie mamy wyobraźni życia,
życie jest niewyobrażalne, związane z nim myśli
powinny być posłuszne i starać się przetrwać.
Wiek dwudziesty szczęśliwie się skończył i nasze
życie trwa w nowym tysiącleciu. Niewiele to
zmienia, widzę potłuczone szkło pod murem,
wędrownych grajków z okaryną, śmieci rozsypane
na ulicy. Drobne obserwacje pozwalają mi
przetrwać, napawają entuzjazmem, śpiewamy
kolejne sto lat, a może dwieście, medycyna czyni
ostatnio oszałamiające postępy. Poszukuję
trafnych słów, aby opisać stany duchowe ludzi,
których spotykam, którzy mnie spotykają i przez
których przechodzę jak przez powietrze. Są
przezroczyści jak dawna proza, a ja trwam w
przestrzeni jak monolit i nie można przeze mnie
przejść, zawadzam innym na drodze, dlatego mnie
omijają, mają za złe, nie słuchają rozwijającej
się frazy, która jak kaskada spada z kolejnych
zdań rozpędzonych i ostrych, docierających do
jądra brzmienia, do sfery wyznaczanej przez
szklane harmoniki kręgi. My romantycy, walczymy
do pierwszej krwi i pamięć nie grozi nam dłużej.
Zatrzymaj, pamięć nie grozi nam dłużej, to ładne
i jakby zatrzymane w kadrze współczesności.
Pojednajmy się też z ostatnią miłością, z
tchnieniem huraganu. Wynieśmy starą pościel na
światło słoneczne, ile tu muślinu i dobrych
zdarzeń, ile zdarzeń. Po tym wszystkim należy
się nam nieco spokoju, odpoczynek od wyobraźni,
wam też, jak zapach jabłek, który przypomina
dawne czasy i życie zapomniane na samym dnie
dni, przeze mnie lub przez nieuwagę.
Na początku byłem chaotyczny. Na końcu będę
chaotyczny. Pomiędzy same niepokoje i nie wiem,
jak złożyć z siebie spójną całość, coś,
przynajmniej na początku, solidnego. Nieustannie
spotykam solidnych ludzi, ich na półśpiące
oczy, ich na palecie trwałe farby. Napinam łuki
do odlotu, patrzę, jak na powieki spada mi
ostatnia kropla nieba. Kojarzy mi się z seksem,
niebo kojarzy mi się z seksem, tęcza z fallusem,
strażak z dużą sikawką. Skojarzenia są nieznośne
jak młode kobiety, jak młode konie, na których
galopujemy po papierze. Połóż się na ich
grzbiecie, my amazonki mamy jedną wypaloną pierś
i lubimy się tarzać w piasku na brzegu czarnego
morza. Przychodzą wtedy dojrzałe kozły i
wszystko jest tak jak zawsze, po prostu odnosimy
kolejne zwycięstwo. W ręku nosisz bicz ze skóry,
a na drugiej piersi lateks i kilka łańcuchów.
Łączymy się w biegu, nurtuje nas myśl o wiecznym
spoczynku. Owiewają nas cztery wiatry domagające
się nowej mitologii. Nie da się wywieść jej z
chaosu, przechodzimy obok zapatrzeni w siebie,
aż zamienisz się drzewo albo w strumień złotych
monet. Przezwyciężyliśmy nasze życie, na ofiary
jest już za późno. Przemyśl to jeszcze raz,
pomyśl o nieustającej łasce, która płynie do nas
od pierwszego początku, bez względu na to, jaki
był i dlaczego uległ przemianie. Bez względu na
nas, którzy przemijamy tak niepostrzeżenie
patrząc na rozpalone wcześniej przez kogoś
ogniska, na drugi brzeg, gdzie ktoś się porusza
uważnie na nas patrząc.
Ten upór, aby powracać do dawnych tekstów,
ale to nie jestem już ja, do kogo zatem
powracam. Kim wtedy byłem, pisząc o naturze z
żaglem albo o wypolerowanych ludziach.
Skojarzenia przychodziły tak łatwo, absurdy
mnożyły nieustannie i wszystko było podbite
umoralniającym posmakiem grzechu i zbawienia.
Dlaczego wtedy pisałem o galerach, które płynęły
po ciepłych morzach, o tym, że trzeba im zejść
z drogi, o monotonii snu, o przeprawach przez
góry skazanych na niepowodzenie i przypadkowe
lawiny spadające ze stoków. Baśń o rycerzu
pozbawionym zbroi nawet wtedy nikogo nie
interesowała. Jest już marzec, układamy pasjansa
z padającego deszczu i zeszłorocznych liści. W
kącie ogrodu stoi choinka, której nikt dotąd nie
wyrzucił. Liczymy na trochę szczęścia, na nowe
nazwy miesięcy. Na żaglach z pajęczyny mali
żeglarze piszą kolejne opowiadania. Patrzę na
ich nieudolne próby, staram się o nich po raz
kolejny opowiedzieć, ale ich przecież nie ma,
podobnie jak rycerzy, lawin i galer. Nic rodzi
nic, powstaje doskonały stan marzenia. Chylę w
jego kierunku głowę i wnikam w moją prywatną
nirwanę, która przychodzi niezapowiedziana i
naga, z czym nie mogę się do końca pogodzić.
Pisałem też o ślepych ulicach, chcąc nadać
całości brzmienie pieśni protestującej przeciwko
ślepocie, która na otacza. Pojawiali się bladzi
murarze pracujący na tej ulicy, glob skręcony
jak dialektyczna sprężyna, chleb, którego nikt
nie chciał jeść, wino i igrzyska. Najlepiej
wypadały koty drapiące pazurami bruki,
kieszonkowe drapieżniki, które wpadały w krąg
światła latarni i wychodziły z niego z
okrwawionym pyszczkiem. Moje słowa układały się
w rodzaj hymnu, którego nikt dotąd nie napisał.
Określenia w stylu „ślepej uliczce wejść
pozwólcie na trotuary spojrzeń jasne” wydawały
mi się trafne i odpowiednie do sytuacji, w
której się znalazłem. To była walka ze słowami,
które biegły w swoją stronę, zapominając o mnie
stojącym z tyłu i opuszczonym doszczętnie przez
Boga i ludzi. Potrzebni mi byli kolejni ślepcy i
kolejne ulice, trochę litości, białe laski,
przeszkody do pokonania i ociosania świata
rzeczy z przedmiotów, aby mogły na nowo
dźwięczeć i mówić własnym głosem. „Synowie
bruku noc hołdują”, to ładne i wzniosłe zarazem,
ale kto dziś pamięta o tym, czym jest
wzniosłość. Nocny stróż zasnął przed wejściem do
wyschłych i zrujnowanych klatek. Całości obrazu
miała dopełniać drapieżna miłość dziejąca się w
ślepej uliczce, ślepa i zaciekła, pozbawiona
litości dla ludzi, którzy wiedzą, a nie widzą.
Prosiłaś, abym podał ci rękę, ogrzał, jest
tak zimno i nie zapowiada się, że będzie
inaczej. Czytamy o bazie ludzi umarłych, o
archipelagu ludzi odzyskanych, lubię te tytuły,
bez względu na treść i wymowę, żyję na
szczątkach wulkanu, patrzę na lawę wylewająca
się z wnętrza ziemi. Jest nam dobrze razem,
płyniemy niezauważalnie, nie boimy się Czarnego
Luda, gąski gąski do domu, pokoje do wynajęcia
kolejne i kolejne, jest czas cętkowany i wytarty
na łokciach. Idziemy pieszo z węzełkiem na
plecach, zawsze w podróży miłosierni wędrowcy,
dosięgamy do siebie i od siebie, poziome
postoje, zapchane ubikacje. Dochodzimy do
naszego domu po latach i nikt tego nie zauważa.
Moje małe obsesje, niepewny grunt, który się
zapada. Przytul mnie mocno, jak w piosence
sprzed lat, jesteśmy niedzisiejsi, oprowadzamy
po naszym ogrodzie duchy zmarłych przyjaciół.
Przyszedł nawet Lord Jim, ma nam wiele do
powiedzenia o koralowych oceanach i o poczuciu
obowiązku. Ogród się rozszerza na okoliczne
place i podmiejskie łąki. Pielgrzymi fali unoszą
na grzbiecie morskiej piany, przypominają
oddzielne słońca tańczące w czasie huraganu.
Twój taniec brzucha sprzyja nowym narodzinom
kolejnych dzieci i wnuków. Jesteśmy sami, nie
jesteśmy sami.
Musimy rano wstawać, zakończył się wiek
złoty, nastała epoka kamienna i ciemne światło
na obrzeżach dnia. Na szczęście umarło kilku
złych ludzi, na nieszczęście umarło kilku
dobrych, jest remis, na szczęście kilku
pozostało i mogą dać świadectwo zarówno kłamstwu
jak i prawdzie. Czas uczyć się wszystkiego od
nowa, fizycy ostatnio donieśli, że nadal nic nie
wiedzą o istocie materii i ducha. Meandry
literatury przybierają barwy czarno-białe
podobnie jak nowa kosmogonia, opowieści o
gigantach i o dalekiej Ameryce matce demokracji.
Dostałem dzisiaj od ciebie cukierek wypełniony
treścią gorejącą. Muszę go wyssać, a później
twoje sutki i słodycz brzoskwini polewana sokiem
z mango. Rozmawiamy o twórczości Arcimbolda,
leżąc na poduszkach pełnych leśnego puchu. Jest
taki na pałkach tataraku, potrafi być realny i
nierealny zarazem, staramy się zrozumieć istotę
owocu, niektóre dzieła malarskie i literackie,
sprawy związane z życiem pozagrobowym. Przyszłaś
do mnie, ponieważ kupiłem ostatnio spore miasto,
a ty lubisz ludzi bogatych i wpływowych. Będę
musiał sprawić, aby zapadło się pod ziemię. Nie
lubię obcych ludzi i po nas choćby potop. Tak
będzie najlepiej, usiądziemy na czwartym słoniu
i oddamy się miłości. Ona zwycięży nawet w głębi
naszej dżungli, tuż obok stadionu miejskiego i
pętli tramwajowej tramwaju jadącego na Gaj.
Modliłem się dzisiaj do mojej gwiazdy. Bądź
jak najbliżej, niech cię dotknę i przemienię w
słowa. Pozwól mi zajrzeć w głąb drogi mlecznej,
zedrzyj jej ciemną maskę, pozwól uwierzyć, że
słońce też wschodzi i że gwiazdy szepczą do
siebie spragnione obecności człowieka. Moja
kosmogonia pisana na obrotowym fotelu. Wschód,
zachód, północ, południe, można tak kręcić się
bez końca i wracać nieustannie do punktu
wyjścia. Czerń kryje się za rogiem, za cieniem
ulicy. Czytamy z naszych dłoni, linie szczęścia,
miłości, nienawiści, lenistwa, obojętności.
Wyspy życia, wyspy umarłych dzieci, nasz grzech
powszedni. Patrzymy na kopuły świątyń na nowych
planetach, opalizują za odległym horyzontem,
tworzą góry światła, którego nie ma. Stwarzamy
je i unicestwiamy, jako artyści mamy zawsze
rację. Liczę nasze zmarszczki, do stu, do
dziesięciu. Powstają między dawnymi i nowymi
laty. Można coś poprawić, zatrzymać, zobaczyć
jeszcze raz, ukryć, ale ty nie potrafisz
przestrzegać norm i zasad niezbędnych podczas
spotkania z gwiazdami. Nie umiesz się modlić,
zapominasz o zdrowiu Marii i naszym Ojcu, który
jest…
To wszystko się wydarza, nam, innym,
zapomnianym. Miejsca, których nie pamiętam,
istnieją nadal. Przyjeżdżamy tam z
nieistniejących dworców, wsiadamy do dorożek,
które stoją na porośniętym trawą bruku. Konie
patrzą na nowych przyjezdnych i trzeba im zdjąć
worek z owsem i przepędzić stado wróbli żywiące
się resztkami ziarna i słomy. Niedługo będzie
wiosna, przestępujemy z nogi na nogę, chuchamy
na zgrabiałe palce, jest zimno, na pewno będzie
padał deszcz. Nie zapomniałaś jeszcze alei,
którą kiedyś widzieliśmy i dźwięków fletu
pojawiających się zawsze wtedy, kiedy
odnajdujemy tu siebie, obok skorup żółwi z
Galapagos i ptasich piór zgubionych nieostrożnie
przez wielkie albatrosy, które tutaj uwiły swoje
gniazda. Zaciskamy ręce, dotykamy bioder i
wnętrza ud. Jesteśmy tu tylko przejazdem i nie
możemy pozostać zbyt długo, jak to w podróży
miłość pośpieszna i nie do końca spełniona, może
ktoś patrzy, przestań, tak nie można stojąc pod
drzewem jak zwierzęta ukryte pod liściem,
wygnane z owoców tej krainy, tracimy oddech i
nasze ślady zapadają się pod ziemię, ślady
pierwszego spełnienia po wygnaniu z raju, jak
zawsze brak harmonii i odwiecznego piękna, nie
mówiąc o zrozumieniu dobrego i złego, nie
mówiąc… tylko bełkot ciała ubrudzonego błotem,
poruszenie osi, wokół której wszystko się obraca
i masz rację, można przemienić się w spiralę
lęku i gdzie jest mój jeden but, został po
tamtej stronie i jak wrócę do domu przemoczony,
coraz starszy, coraz bardziej doświadczony,
unurzany w życiu jak w brudnej wodzie z
pobliskiej kałuży i wiem, że ludzie umierają na
serce albo na wylew miłosny, ilu tak zeszło
świętych starców i później Ewa zostaje samotna,
z dwójką dzieci, z których jedno musi zginąć
przedwcześnie i myślimy nieustannie o tej
opowieści niesprawiedliwej u źródła i z zasady,
my sprawiedliwi o rozszerzonych źrenicach i
wytartych kolanach, na dworcu, tuż przed
odjazdem z drugiego peronu o piętnastej
dziesięć.
Podróży ciąg dalszy. Patrzę na grafitowe
niebo, na liczne retusze Pana Boga. Nie wszystko
mu się udaje, jak zawsze w sztuce, można by coś
zrobić lepiej, w sposób bardziej doskonały, ale
trudno, nie wymagajmy od niego zbyt wiele, po
prostu postarajmy się nie zagubić w jego
otchłaniach i porównajmy noc do buteleczek z
kryształu stojących na stoliku w twojej sypialni
i pachnących nieustannie mirrą, złotem i
kadzidłem, których nie potrafię się pozbyć w
pierwszym rzędzie, podobnie jak zachlapanych
nieostrożnie oczu i piosenki sprzed lat o
wietrze, który niesie z sobą wszystkie
odpowiedzi na pytania zadawane przez jednego
człowieka, który najprawdopodobniej nigdy u nas
nie był i nie zna naszego romantycznego języka,
w którym tak wiele można wyrazić i nawet
przeczytać o pewnym rycerzu z Hiszpanii
kruszącym kopie na wiatrakach albo o ziarnie
rozgarnianym na polu przez pracowite ręce, biały
pył, nie wiem skąd przyszedł do mnie biały pył i
bezgrzeszne lata, ciemne wnętrza naszych snów,
uczucia na smutnym obliczu, czytam dalej i wiem,
że dobrze jest przygotować się starannie do
dalekiej podróży i znaleźć wielką miłość w
jakiejś karczmie lub w księdze o złoconych
brzegach.
Jestem coraz bardziej doskonały, doskonalenie
postaw, podstaw literatury. To pomaga na co
dzień, żeby przetrwać. Spieram się z małymi
ludźmi, którzy mają władzę. Nie bardzo wiem, po
co to robię. Mógłbym ich wziąć za włosy i
wrzucić do najbliższego szamba, ale kultura, ale
wychowanie. Sto lat niepomyślności jest coraz
bliżej, ta nić czarna się przędzie,
przedstawiciele ludzkości najwyraźniej chcą
żebym umarł albo wyjechał na księżyc.
Najczęściej są właścicielami magla i to powala
im przetrwać. Moja fortuna toczy się kołem
wiecznego powrotu i wraca w to samo miejsce. Nie
ma tam nikogo oprócz mnie i tekstów przysypanych
popiołem. Na wierzchu kilka diamentów, ucho
igielne i wielbłąd, który pomaga mi przejść
przez pustynię życia. Mój profil jest coraz
bardziej wyraźny, wbija się w piasek i zostaje
tam na zawsze głęboki i przemyślany graficznie.
Obok magiczna latarnia, w której wyświetlam
liczne naturalistyczne obrazy. Możecie je
zobaczyć przy odrobinie dobrej woli, podobnie
jak podziemne lasy lub niewinnych czarodziejów,
którzy kładą nas spać o świcie i sprawiają, że
drzewa luny wychodzą na łów w przepaskach, które
tak łatwo jest rozwiązać. W dole listy pisane
na różowych kamieniach, otwarte i gotowe do
odczytania. Widzę, jak bogini roztopiona w
lukrze zlizuje sama siebie, a ja towarzyszę jej
w tym obrzędzie jako poeta na wskroś liryczny, w
tym obrazie w coraz większym stopniu zagubiony i
martwy.
Mój świat prowincjonalny jak co dzień. Świat
zabity deskami, palce przybite do klawiatury jak
do krzyża, Wołanie o słów wielkich prawdziwą
krainę, staczam się coraz niżej, dyskutuję z
obcymi ludźmi o literaturze, przeżywam upadek
moralny i finansowy, mój grób i moje zwycięstwo.
Wczoraj dopinałem widnokrąg i nie mogłem go
ostatecznie zakreślić, ponieważ okazało się, że
podlegam karze dożywotniego niezrozumienia.
Muszę się z tym pogodzić, wyrwać murom zęby
krat, patrzeć na odchodzącą młodość, walczyć w
wadze lekkopółśredniej. Myślę o ciężarnych
domostwach, które musiałem opuścić, o
genialnych słuchowiskach, których nie słyszałem.
Jestem z wami, moje łzy nabierają coraz większej
wagi, czytam książkę skacząc po górach i
przeskakując przez pagórki. Jest niezła, ile to
już lat ją czytam. Muszę przestawić wazon na
oknie, aby być bliżej widzów i czytelników.
Wazon milczy, ja mówię. Płynie przeze mnie
niezmienny strumień piękności. Mam tego dosyć,
to nie pomaga mi w codziennym życiu, w którym
niekiedy biorę przez zapomnienie udział.
Przyszłe spełnienia, prosisz bezgłośnie o
przyszłe spełnienia, ale jak je osiągnąć.
Wbijamy gwoździe w klawiaturę, krwawi, boli, Pan
nas opuścił, nasze odkupienie dopiero się
zaczyna.
Nareszcie mamy balkon, na który nigdy nie
wychodzimy. Widać z niego więcej niż z innych
miejsc naszego domu, widać prawie wszystko.
Powracają cudze sny o potędze, o amfiladach
drzwi ciągnących się bez końca i początku, o
rzeczach niewidzialnych tworzonych przez
widzialne ręce. Mamy do nich złoty kluczyk i
możemy usiąść na czarodziejskim dywanie, który
zaniesie nas na wyspy odległe albo na górę,
gdzie muzy oddają się chętnie uznanym artystom.
Sztuki piękne, sztuki brzydkie, sztuki z mięsa i
pierza, sztuki kochające, sztuki pełne
nienawiści pośród ogrodu, w którym zastawione
stoły i białe obrusy poruszane z lekka szeptem
tajemnicy. Moje wnętrze, twoje wnętrze, ich
wnętrza muszą się tam połączyć. Inaczej nie
dojdzie do koniunkcji dusz, do komunii słów i
gestów. Obwiązuje tu swoista etykieta,
hierarchie bytów, rozkoszne wyjadanie z dzióbka.
Na powiekach narasta nam skorupa z cukru i
dziegciu, stajemy się coraz bardziej podobni do
tła, prawie niewidoczni na tle, stajemy się
tłem. W tle szklana góra, a my nie mamy
stalowych pazurów i butów ze stali. Nie uwolnimy
królewny, nie zdobędziemy nagrody. Możemy co
najwyżej przelecieć muzę poezji, ale jaka jest
to w końcu satysfakcja. Uważam, że konieczne
jest przybliżenie kamiennych balkonów do coraz
bardziej ulotnego bruku. W ten sposób osiągniemy
ideał sztuki i muzy będą zadowolone z naszych
usług.
Jestem zmęczony, zapisałem się po raz kolejny
do pierwszej klasy, ale nie chcą mnie przyjąć.
Stoję pod murem, patrzę, jak kolejna komisja
sprawdza, czy jestem autentyczny. Proszę podać
średnią temperaturę podłogi, wielkość sufitu
oświetlonego lampą, sposób toczenia wojen
światowych, kilka piór i kałamarz. Już po
wszystkim, na pewno nie zdałem egzaminu, ale po
co mi to wszystko, po co kolejne stopnie
wtajemniczenia i kolejne progi zapominania. Będą
ludzie jak byli, fraza, która prześladuje mnie
od rana. Schematy zapisu, moja alergia na coraz
dłuższe teksty. Pojawia się wysypka i krótki
oddech, reaguję histerycznie, piję oliwę z
miodem, moje serce nie chce się uspokoić, z
dawnych rzeczy prawie nic nie pozostaje. Luźne
kartki leżą na podłodze o odpowiedniej
temperaturze. Ujawniam je bez czytania, lecą
nieprzytomnie, jakby się chciały pozabijać.
Wiem, że one chcą zabić mnie, takie jest ich
przeznaczenie. Toczymy walkę na śmierć i życie,
ludzie nas nie słyszą, słowa twe dziwnie koją i
kołyszą i na pewno nie zawiodą nas donikąd.
To całe zapętlenie, włóczę się po mieście, na
szczęście nikt mnie nie zna, stoję w galerii
sztuki, patrzę na podłogę, na której ktoś
położył parę desek połączonych metalową klamrą.
Wychodzę, coraz częściej wychodzę, powinniśmy
zacząć od początku, ale przecież nie ma
początku, gdzieś o tym mówiłem, dlatego myślę o
przebudowie podłoża, o darni wyściełającej
znajome trumny, o płowych kolorach lasu, który
za oknami pociągu nie chce zamienić się w
zieloną dżunglę. Lustereczko nic nam nie mówi,
zaciągnięte mgłą odbija czyjeś sny, musimy sobie
z tym poradzić, podobnie jak z kolejnymi
spotkaniami, jak ze zmarszczkami, jak z rymami,
jak z naszym osuwającym się czasem, który
przypomina most nad rzeką zapomnienia i tutaj
przerwa, muszę przerwać, odczytuję na nowo nasz
niegdysiejszy skowyt, wyjmuję z szuflad stare
papiery. Jest tego sporo, cała fontanna
papieru, a świat w tabletach i ekranach
powielających ekrany. Modlę się o moją krainę,
która mieści się na zapachu migdałowca,
pamiętasz, nad morzem tuż obok muru starej
twierdzy i nagły powiew cienia, oddech kamieni i
modlimy się do wszystkich bogów, jacykolwiek są
i wspinamy po schodach aż do miejsca, gdzie są
inni ludzie tak samo zauroczeni i ten plac
nieregularny, dźwięczący głucho i wystarczy
przemienić jeden dźwięk, a nic się nie uda, nie
powstanie melodia i miasto nie powstanie z
tamtego lata we Włoszech jak opowieść, jak nasza
młodość, mówisz, nasza młodość i po co to
wszystko, po co my jesteśmy jak lalki w
niedomkniętej szufladzie, jak fabryka lalek, jak
tytuł wzięty z gazety wydrukowanej minionego
roku i uśmiech, odgarnięcie włosów z czoła,
musisz się ostrzyc, bo ci przeszkadzają, musisz
zadbać o siebie, ale nie mamy pieniędzy, na nic
nie mamy pieniędzy jako mieszkańcy dalekiego
kraju, gdzie zima trwa tak długo, a cisza jest
coraz bliżej nas nieokreślona i groźna.
Napisz coś dla mnie, ach te kobiety, pragną
być opisane, napisane, zapisane, ciągle są
spragnione słów, by móc milczeć samemu na każdy
temat, będzie o życiu spełnionym, o
najładniejszym dniu, o rzeczach dowolnych, ty
nie istniejesz od dzisiaj inaczej jak w tym
tekście dzięki niemodnym słowom od morza do
morza i trochę dalej, od morza do brzegu
zaczynamy nie zaczęty wszechświat. Ktoś
powiedział nam wcześniej, że musimy mieć życie
na własność, na zawsze i poznać proroctwa fal
unoszonych wiatrem, ktoś mówi do nas
nieustannie, a ja staram się to zapisać i unieść
wszystko ku górze ponad twoje włosy i skórę i
zamknąć w powietrzu jak w bańce mydlanej, która
pęknie, lecz skrzypce grają tu jeszcze,
pamiętasz te wersy rozstrzelane w pałacu, gdzie
wiele pokoi i wejścia do komnat władcy
ciemności, zapadamy tam w siebie, mali powstańcy
jak w środku zmierzchu i zaznajemy nieznanej
rozkoszy jak w trakcie orgii z udziałem
kolejnych więźniów, a miałeś napisać o mnie i
nie wiem skąd ci więźniowie, skąd śmierć, nie
wiem, jak zawsze, pokłady słów, które niosą mnie
w nieznane strony i nie pozwól mi na to już
nigdy, na zużyte zdania, na pamięć chorą i
zamkniętą nieostrożnie w tym budynku.
Fragmenty się mnożą, maja własne, ukryte
życie. Potrafią nas zaskoczyć i mieć nieślubne
dzieci, wykorzystują najmniejszy świat na
najmniejszym ze światów. Nikt ich nie chce,
ludzie pożądają całości, całego pudełka, a nie
kosmyka włosów, resztki marynarskiego
kołnierzyka. Lubisz słowo „splątanie”, jest
pełne tajemnic i dróg bez drogowskazów. Lubisz
chodzić po omacku, rozpalać zimne ognie i pić
suchą wodę. To się jakoś nazywa w poezji, nie
pamiętam, pamięć zawodzi mnie na manowce,
rozpala kaganki ciszy, metaforyzuje dni, jakby
chciała, żebym przestał istnieć naprawdę.
Pamiętam litery wyryte na oparciu ławki, chude
psy na podwórzu, dawne wojny, których nie
doświadczyłem, toczące się kamienie, które
toczą się przeciw nam wszystkim. Pamiętam
prawdziwą miłość, złoty strzał prosto w serce i
niemożność rozstania nad ranem. Ta pamięć nie
jest mi już potrzebna, a na nową mnie nie stać,
chodzę po prośbie, pożyczcie mi jakąś, chociaż
strzęp, jakiś ochłap. Wchodzę do kościoła na
rogu ulicy, kadzidła gryzą mnie w oczy,
zapominam o zasadach obowiązujących podczas
pozyskiwania łaski uświęcającej. Nagrobki
świętych patrzą na mnie uważnie, kościelny
zamyka drzwi na klucz, obawiając się profanacji.
Niczego się już nie obawiam, niczego nie
potrzebuję, staram się żyć normalnie, jak inni,
jestem obojętny na cudzą krzywdę i na
przyziemne radości maluczkich. Jestem wytwórcą
nastrojów, czekam aż powój oplecie ściany mojego
domu, na wiosnę i parę takich rzeczy, których
nie da się opisać. Pożądana jest prostota i
patrzenie prosto w oczy. Czuję się jak złodziej,
któremu się nie udało. Chandra początku wieku i
nic więcej. Widzę szczęśliwych jeźdźców, jak
spadają ze swoich rumaków, chmury, które
wypuszczają pędy, półksiężyce oczekujące na
pełnię. Proszę, zrób to jeszcze raz i pojawiają
się liście mięty, okiennice z zielonym
serduszkiem, kłopoty z odczytaniem szyfrów
zamkniętych w trawach pod oknem. Na szczęście na
naszych schodach jest cicho, możemy rozpuścić
włosy i dać wytchnienie udom. Możemy wszystko,
ponieważ jesteśmy jak bogowie i nie ma bogów
ponad nami. Dążymy do szczęśliwego zakończenia,
będzie dziecko, nie będzie dziecka. Nasze
księżniczki już się urodziły i leżą na stosach
poduszek wypełnionych wełną najdelikatniejszych
jagniąt ze stepów asfachanu. Niedopracowany
poemat musimy na razie odłożyć na półkę.
Poczekamy na hejnał z wieży mariackiej albo na
inną, codzienną piosenkę, która opowiada o
miłości i śmierci.
Zrywam zakazane owoce, są słodkie i dojrzałe.
Płynie z nich sok lubieżny i mokry, na niebie
widoczne są liczne znaki Apokalipsy i kilka
spraw z zeszłego roku, których nie udało mi się
załatwić. Święto całopalenia jakoś wyszło, ale
inne, nie za bardzo. Wypijamy kielich goryczy,
zagryzamy kiełbasą i ogórkiem kiszonym. Polska
specjalność, podobnie jak patriotyczne
uniesienia i chwała zwyciężonym. Soku jest
coraz więcej, depczemy winne grona bosymi
stopami, płynie po skórze i można go zlizywać
jak miód albo cukrową watę. Zamieniamy wino w
wodę i odwrotnie, jest coraz bardziej zabawnie.
Pragniesz wydobyć się z tego zamętu, jak zwykle
spokojna i uporządkowana, ale to ja idę ciemną
doliną i niczego się nie lękam, ponieważ właśnie
wydobyłem się z powodzi słów i mogę nareszcie
oddychać pełną piersią. Pełne piersi to dar, z
którego należy nieustannie korzystać, podobnie
jak ze świętego fallusa i dwojga ramion
oplatających wiotką, łabędzią szyję. Tajemnica
alegorii, karnawał szelestu roślin, karnawał,
którego już nie rozumiemy. Masz jeszcze na sobie
powitalny strój i w rękach naręcza kwiatów, a ja
bezbronny nadal walczę z rajskimi ptakami, które
chcą mnie zabić i nie wpuścić do twojego raju.
Nie myślmy już o tym, jest kolejna noc, srebrne
dyski rzucane niewidzialną ręka przelatują
ponad nami. Jest pierwotnie, jak w dzień
stworzenia; czasami liczysz na to, że nic się
nie zacznie i nic nigdy nie skończy, liczysz do
stu, do tysiąca, tak długo jak umiesz.
Chciałem opisać dotyk. W pewnym momencie
wiedziałem nawet, jak to zrobić, ale teraz nie
pamiętam. To miało być bardzo proste, naskórek,
zbliżenie, końce palców, które przeczuwają coraz
więcej. Musisz być bardziej sensualny, rozpisać
wszystko na głosy, na echa, które odbijają się
od siebie i płyną obok liter i coraz mniej
znaczącego druku. Potrzebne są obrazy, czuję ich
obecność, ich ryzykowne znamiona i starożytne
herby. Muszą mnie przyjąć, nadać szlachectwo,
zapewnić miejsce w pierwszym rzędzie widowni.
Czekam na ich stan barbarzyństwa, na to co jest
nieokreślone i giętkie, na pozorną łatwość
patrzenia. Kocham stan obrazoburstwa, kiedy giną
i zapadają się w nicość. Są na nich ślady moich
linii papilarnych, puls skroni, napięte ścięgna.
Złe dni są coraz bliżej. Ratuję się przed nimi
dotykając twojej skóry, próbujemy wejść w ciebie
coraz głębiej. Kiedyś mówiono o zatraceniu,
obecnie nie używamy takich słów, obecnie nie
używamy słów, dotyk ich nie potrzebuje. Nasza
szczerość jest w stanie wszystko przełamać.
Rośnie odległość, nasze ręce zamierają w
powietrzu wypełnionym pustką. W obrazach jest
wiele ważnych treści, ale nie potrafię ich
odczytać. Jestem wydany na żer niepewności.
Motyle przelatują coraz bliżej. Kochasz ich
cichy lot i pewną, szybką śmierć. Twój styl
przepełniony jest ironią zapiętą na ostatni
guzik. Ironia jest romantyczna, ty jesteś
romantyczny, ty jesteś.
Ponownie słowa, ich waga przywiązana na
przeźroczystej linie, spętane jak ryby w sieci,
leżą na dnie nieznanego morza i wiedzą, że w tej
głębinie nic nie ulega zmianie, wszyscy są ślepi
i przejęci odległością od powierzchni fal.
Dzisiaj słońce wzeszło o… nie spaliśmy całą noc
oczekując na wiosnę i na nowe dni. Wodne ptaki
łowiły morskie glony, w gniazdach pojawiły się
pisklęta. Nasze dzieci są coraz dalej, patrzymy,
jak się oddalają w stronę zatopionych w
przestrzeni miast, do których my już nie mamy
dostępu. Nie rozdzieramy z tego powodu szat, nie
rwiemy włosów, wygładzamy nasze zmarszczki,
ważny jest nowy podkład i odrobina różu na
policzkach. Z tekstu o albatrosie prawie nic po
latach nie pozostało. Tak jakby go nie było,
ponieważ został przesłonięty kolejnymi dniami i
upływem kolejnych wspomnień. Nadal dbam o rytm
wewnętrzny zdania. Nie wiem, do czego jest mi to
potrzebne. Rzucam je na wiatr, to takie piękne
określenie, leci na zwiewnych nitkach, widzę,
jak drga przy silniejszych podmuchach. Nasi
posłańcy niedługo do nas powrócą, przebiegną
pomiędzy domami, aby zobaczyć, jak albatros
płynie po niebie. Jednak się pojawił, to dobrze,
to świadczy o spoistości słów i myśli, do dobrze
świadczy o autorze.
Małe nienasycenie, niedostatek, nieporządek
dopadają mnie nieustannie. Dalej sporo pęknięć
szczelin, szram i braki w uzębieniu i nic nie
jest jednolite, aż do bólu i zapomnienia. Nic
nie jest naturalne, wdech, wydech, jeszcze raz,
lubię rozlewne frazy, które budzą we mnie
pragnienie doskonałości, później zwątpienie i
wysyłanie listów, odpowiedzi na nie zadane
pytania, brak odpowiedzi na zadane, świat nie
spełnia moich oczekiwań, ja nie spełniam
oczekiwań świata. Powinienem więcej pracować
albo lepiej się wysypiać, otwieram oczy, jak
zwykle po przebudzeniu strzępy materii
niewidzialnej, sytuacje, które nigdy nie
zaistniały, ludzie, których nie znałem. Skąd
biorą się we mnie, nie pamiętam, a przecież musi
być jakaś odpowiedź na to proste pytanie, na
granice pytań. Pytania mają swoje granice, jak
wszystko, na przykład jak święte obrazy i
świeckie obrzędy, myślę równolegle, dobro, zło,
przód, tył i mały zachwyt nad Naturą jak co
dzień, nad człowiekiem, który brzmi dumnie, nad
opisami przyrody, które czytam namiętnie i
później nie mogę zasnąć, cała wrażliwość, cała
jaskrawość prowadzą wprost do piekła, ale za to
jakie wspaniałe perspektywy, ilu synów
marnotrawnych i córek przedwcześnie zmarłych,
nienasycenie, zastanówmy się nad nienasyceniem,
nad zakrytymi kartami, których nie jesteśmy w
stanie podnieść, aby wygrać tę rozgrywkę, nad
poetami, którzy nagle przestali nimi być i teraz
umierają żądni powrotu tej chwili szczególnej,
błysku, śmierci.
Walczę z urojeniami, z myślą polityczną
polską i kamuflażem zdarzeń. Coś przykrywa coś,
coś udaje coś, coś leży na wierzchu grubą
warstwą i nie chce pokazać tego, co jest pod
spodem. Musimy się do tego dobrać, jestem wyższy
i widzę dalej albo głębiej, ubieram czarny
płaszcz ludzi niewidzialnych i próbuję ustalić
fakty, dzień moich narodzin, moment
zapłodnienia, niosę na barkach pełnię niewiedzy
o tej chwili szczególnej i bohaterskiej. Pytasz
mnie, dokąd idę, skąd przychodzimy i tak dalej.
Ja wracam stamtąd i idę przed siebie, to musi
wystarczyć, wracam urzeczony pierwszym słowem,
brzmieniem deszczu uderzającego w blaszany dach.
Zobaczymy się może kiedyś, mówisz, może w
nieskończoności albo w pobliskim parku, musimy
się tam spotkać jak dwie monady i wtedy
wytłumaczysz mi sens tej opowieści do końca, a
na razie
adieu,
do widzenia i powraca kamuflaż siatki maskującej
nasze ciała, nawet to nie jest pewne, przecież
to tylko bajka, opowieść dla grzecznych dzieci,
jesteśmy opowieścią, to pocieszające, tylko
opowieścią wyśmiewaną przez innych i trzeba
będzie ich zabić, wiesz o tym, po wydobyciu z
lampy, na dnie naszego morza dzieją się rzeczy
straszne i bezgłośne. Pod wodą jest tak wiele
utopionych idei, jednodniowych bohaterów,
fałszywego złota, ślepców błąkających się
pomiędzy skałami. Oni są najgorsi i z nimi
przede wszystkim musimy walczyć.
Medytacje poranne przy goleniu, medytacje
wieczorne na poduszce z białego puchu, moje
oparcie w czasie i przestrzeni jest niezwykle
kruche i zawodne. Nie wiem, gdzie jest granica
tego oparcia, granica pewności, że jeszcze
istnieję. Szukam tej granicy, staram się ją
ustalić przy pomocy promieni gamma i beta oraz
kilku roślin, które wyschły na moim oknie. Nie
jest to łatwe, życie snem, te rzeczy, dym i
rżenie koni. Ludzie nie wznoszą już budowli lecz
je budują, po ulicy nie jadą wspaniałe rumaki,
tylko stary koń stoi na placu, który niedługo
zniknie, ponieważ ma tam powstać nowy
hipermarket. Liczymy na więcej, niebiosa dają
nam znaki, pada deszcz, skrzypią drzwi uchylone
do drugiego pokoju. Widzę tam kolejną granicę,
rosnące marginesy, obrzeża, które pochłaniają
samo morze. Cel niczego nie uświęca, ramy
przypominają tanie pasyjki, które można kupić na
targu. Zagubiliśmy się, kochanie, w tym
wszystkim i nie możemy się odnaleźć. Jesteśmy
coraz bardziej kalecy i nie wykorzystujemy
naszej szansy na istnienie pełne i wypełnione
prawdziwą treścią. Streszczam się, idę do baru,
tutaj przynajmniej są jakieś granice w miarę
widoczne i możliwe do ustalenia. Idę tam przed
moim czasem, on idzie za mną, jak zawsze chce
mnie wyprzedzić, ale jest już stary i nie ma
sił, aby sprostać moim krokom. Idziemy tak razem
lekko pijani, nasze rany otwierają się o
określonej godzinie, nasze stygmaty nie chcą się
zagoić.
Śniłem seks na stercie książek. Spadały ze
stołu na podłogę, osuwały się wzdłuż krawędzi
nieheblowanych desek. Miałaś okulary w czarnymi
oprawkami. Myślałem o nich i o słownikach
służących za twarde prześcieradła. Były
najlepsze, później encyklopedie i światowa
klasyka. Byliśmy współcześni i mówiliśmy o
ostatnich bestsellerach, że poruszają ważne
problemy naszych czasów i że być może znajdziemy
do nich odpowiedni klucz interpretacyjny.
Powiedziałaś: sprzączki przy kożuchu, raczej
kwiat, poprawiłem, raczej kwiat i powinniśmy
przestać, przerwać akt przerywany, ponieważ
jesteśmy zdani na łaskę słów ze słowników i
nieustannie opadamy z wysokości, na której
jesteś, na której jesteśmy i coraz łatwiej jest
rozplątać nogi i uda poprzez korytarze i
schodzimy do nich aż do wyjścia, gdzie ogromne
żółwie nadal śpią jak na Galapagos ze sobą i na
sobie i nie wiemy, z którego snu są ludzie, a z
którego zwierzęta i ta zasłona, przy której
ścianie mamy stanąć i reflektory z kręgiem
światła. Zgubiłaś z tego wszystkiego okulary,
ogrody nieprawdy, bal, który się właśnie zaczyna
i odlatujemy jak zawsze bez karty wstępu i
panujemy nad sobą i nie będzie już dzieci, to
dobrze, po co nam nowe dzieci, w tym śnie ich
nie ma i w innych, ponieważ zostały gdzieś w
przestrzeni międzyplanetarnej zagubione i
nieobecne, jak w tej książce medycznej albo pod
wielkim parasolem, który ktoś rozpiął nad nami i
patrzy, czy książka jest otwarta na odpowiedniej
stronie, tej dla ludzi opanowanych i
przebudzonych o świcie.
Ta odrobina realizmu, szczypta sarkazmu,
kosmogonie dla wytrwałych. Zgadzam się z tobą w
pełni, przydałyby się nam dzisiaj, podobnie jak
nowy glob lub kule nałożone na zbyt ostre
ostrza. Początek uzgadniania stanowisk, echu
jest wszystko jedno, pulsuje bez względu na
obecność ludzi. Opowiadałaś o karawanie, która
wyruszyła pewnego dnia o wschodzie słońca z
rycerzami pustymi i wielbłądami wypełnionymi
wodą. Byli pewni pomocnych źródeł, na czele
jechał wódz piasków, ojciec nieba, przeciwnik
gorącego wiatru dziękując za stały opór ziemi i
za monotonne uderzenia kopyt o wyschnięte wydmy.
Białe zawicia, parawan ukryty pod różą pustą w
środku. Można nakreślić wiele przypadkowych
dróg, szczęście powrotu, rysy ich twarzy. Miałeś
nie przyznawać się do porażki. W twoich bagażach
jest tak mało rzeczy, nie dorobiłeś się w
czasach karnawału, a teraz kolejny post i
pakujesz tylko kilka słów na wyjazd do odległych
krain. Pod twoimi kopułami jest niewiele
miejsca, ptaki pustyni utraciły już wiarę w
przetrwanie i najpewniej zaginą bez wieści.
Opowieść taka jak wiele innych, odległa,
zamierająca, niespodziewana.
Owadzi świat tuż na murze garażu. Kiedy uda
mi się go przeczytać, może ktoś i mnie wtedy
przeczyta. Kiedy przytoczę cały świat… Na pewno
będę wtedy zmęczony pracą godną owada. Zawsze
tak zaczynasz, pierwsza osoba, później pozornie
druga, trzecia, innych brak Twój ciasny horyzont
zawężony przedwcześnie i zamykanie się w kręgu
ironii bez straty choćby jednej litery. Dzwoni
dzwonek, musimy iść do pracy, chociaż wiem, że
boisz się pająków i jak tu przejść obok muru.
Nie odczytamy świata bez oczu zostawionych
nocnym motylom. Potrzebna jest pomoc z tamtej
strony, objęcia lepkich skrzydeł, uważny wzrok
wbity w pajęczynę, światło przeszywające na
wskroś, trochę jadu, krajobraz wytarty od
częstego używania.
Nie chcę już niczego zmieniać. Czytam dawne
teksty, nie rozumiem, nie pamiętam, to musiało
się kiedyś wydarzyć, ale co to był za dzień,
która godzina? To jest teraz bez znaczenia i nie
wiem, co mogę z tego uratować, o czym
opowiedzieć ludziom oczekującym na sen,
bezsennym. Wiem na pewno, że już się nie
obejmujemy tak często jak kiedyś, mówisz,
kładziesz rękę na mym ramieniu, stajemy na
palcach, nie chcesz być ciężarem, pragniesz
pomóc w zrozumieniu opowieści, która nie należy
do końca do mnie. Pomagamy sobie już tyle lat
malując kolejne imitacje czasu. Nasze obrazy nie
mają ram i zacierają się coraz bardziej.
Zaczynam się spóźniać, nie przychodzę, oddaję
się zwątpieniom. W tygodniu jest tak mało na nie
czasu, musimy coś z tym zrobić, mieć go więcej
dla siebie, musimy nabrać większego sensu i
znaczenia niż go mamy, zaufać sobie od początku.
Jestem zmęczony, umierają ludzie, a ja jestem
coraz bardziej zmęczony. Brak rozwoju, słyszę,
brak rozwoju, kolejne niepowodzenia, jak tu
siedzimy i rozmawiamy, nic z tego nie wynika i
będę musiał komuś wytoczyć o to proces, dyskusja
nad głośnymi wydarzeniami, w których nie
bierzemy udziału, jesteśmy po stronie ciszy i
sytuujemy się między wierszami. Wzruszenie nie
pozwala nam mówić, omawiamy życiorysy znanych
artystów i premiery, które odcisnęły się swoim
piętnem na epoce, mamy prawo głosu i wyjścia na
powierzchnię, poruszeni cudzą sztuką. Ostatnio
płakałem słuchając muzyki z dawnych lat, która
wbijała mi się podskórnie i głęboko i jak to
jest możliwe w twoim wieku, jak to jest możliwe,
kiedy wyczerpałeś już wszystkie duże litery i
zostały ci same małe, zmęczenie zamyka wówczas
usta, zamyka ważkie fragmenty biografii,
przemawia do ciebie. Buduje mosty pomiędzy tobą
i światem zaniedbane, dziurawe i nie można
dłużej tolerować tego stanu, weź się w garść,
ogarnij, zbuduj kilka poręczy, zasyp dziury, nie
pamiętaj już dłużej o możliwości upadku, kiedy
tak stoisz wyprostowany, przytwierdzony do
metalowego pręta na środku opuszczonej przez
innych drogi.
Miało coś się wydarzyć, a tu ilustracje,
obrazki, anteny na każdym dachu, szopki w
słojach szklanych i metalowych. Czekamy na
lepsze czasy, ostrzymy siekiery i trzeba
podeprzeć ten jałowiec, najlepiej kijem od
szczotki, który został z przeszłego lata i
niestety nie stać nas na nieskończoność i przez
to musimy siedzieć z odkrytymi głowami na
słońcu, tak do mnie mówisz kochana i każesz mi
kupić płyn na plamy na jego powierzchni i
wspaniałe znużenie kiedy tak ponownie jesteśmy w
domu, małe szczęście, czytanie nowych stron,
które są lepsze od pozostałych jak zwykle i
bawienie się muzyką sfer, która brzmi jak po
potopie i dlaczego nie jesteś ambitny, mógłbyś
być papieżem albo prezydentem i wyznaczać cele i
kierunki, a tak, tylko ilustracje, anteny na
dachach i nasze lustro z mgły znowu o coś
niepotrzebnie nas prosi.
Nasz klimat jest coraz bardziej umiarkowany.
Niedługo zasadzimy winne grona, osiągniemy stan
doskonałej próżni. Pomiędzy pojawią się białe
niedźwiedzie, nasze ulubione zwierzęta,
ukryjemy je przez ludzkim wzrokiem, niech nie
wiedzą na zachodzie, co się tutaj wyprawia i
dlaczego tylu lirników przechadza się po
gościńcach. Wszyscy mają zamknięte oczy i
śpiewają patriotyczne pieśni, a ja, co będzie ze
mną. Jestem taki odległy, niemodny, nie mam
niczego na piersiach, na piersiach mam twoje
piersi, ale to już nikomu nie wystarcza.
Poruszają się rytmicznie, góra dół, wschód,
zachód, gdzieś zgubiliśmy północ i południe,
ciągle coś gubimy, ponieważ mylą się nam strony
świata i tak rozległy jest klimat ironii, tak
wiele jest bóstw, które chciałyby nam
przeszkodzić, zakłócić ten akt stworzenia, a my
tu w Europie środkowej uprawiamy miłość jak
ogródek na wiosnę, wplątani w chruśniaki, w
maliny i klimat nam ciągle nie służy do tego,
aby być pięknymi kochankami, za zimno, za mokro,
za daleko, panuje nam cały rok i nie mamy już
sług ani panów, ponieważ przezwyciężyliśmy
konflikty dawne, a nowe dopiero się ujawniają
stopniowo, jak kolejny, bezsensowny horyzont
zdarzeń.
Szukałem punktu zaczepienia, punktu
odniesienia, przez cały dzień. Może kwiaty na
łące albo cięte, żonkile o pięknej nazwie
bliskiej żonglerom i młodym żonom o łagodnych
rękach. Ten punkt musi się mieścić w świecie
pojęć, nie rzeczy, tuż obok nas, ponieważ i my
stajemy się kolejnym pojęciem, nazwiskiem,
czarną ramką w gazecie, na szczęście jeszcze nie
teraz, jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie w tej
godzinie. Czekasz na mnie pod domem, jesteśmy do
domu uwiązani jak psy, wracamy do niego,
wychodzimy, nie jest nam obojętny. Niepokój
pokrywamy wzruszeniem albo odwrotnie, już sam
nie wiem jaka jest kolejność uczuć, mówisz:
trzecie przebaczenie, to nic nie znaczy, tyle
określeń nic nie znaczy, brzegi naszej rzeki
oddalają się od siebie, chmury gasną, jesteśmy w
tym całkiem dobrzy i powinniśmy jeszcze zostać
tutaj, aby dać świadectwo miłości albo
świadectwo zręcznych ruchów ćwiczonych przez
lata jak w cyrku, na linie, nad przepaścią
salto mortale i
oklaski i tylko żal, że numer musi się skończyć
i że nic nie jest bez końca, nawet plamy na
pościeli, nawet twoje rany dzieciaku, nie znasz
mnie jeszcze, nie wiesz co potrafię za nieduże
pieniądze. Opowiedz mi coś o sztuce, jesteś
artystą do wynajęcia, domorosłym, upodlonym
przez czas i kilka objawień na ulicy, w kącie za
bramą zarzyganą jak zwykle. Tam jest najwięcej
żonglerów, klaunów, domokrążców i nie rań mnie
więcej, wiesz, że jesteś trochę szalony, takich
lubię najbardziej. Musisz dotknąć mojej łasiczki
przed występem i pamiętaj o nowym tle tego
obrazu, o damach, których już nie ma, a ja
jestem i tak naprawdę nikt nie może mnie zranić,
nawet żółte kwiaty, nawet ty w twoim nieustannym
strumieniu słów po kolana po szyję, do
zatopienia na samym dnie tego wiru, w który
wpadliśmy i tak jest dobrze, dzięki niemu
widzimy kolejny akt schodzący po schodach,
kolejną burzę, która nie pozwala nam ani zasnąć,
ani się obudzić.
Staram się coś nazwać, kogoś nazwać, kogoś
wyzwać na pojedynek. Jemy banany, czekamy na
wczasy pod gruszą, nasza skóra staje się coraz
bardziej przezroczysta. W ciągu dnia wiedziałem,
jak mam o tym opowiadać, teraz jest noc, czas
zapomnienia, pijemy wino, zagryzamy wargi, słowa
nie chcą płynąć same, pozostają na uboczu, nie
przyznają się do winy. Muszę je sobie notować,
wtedy będą bardziej dojrzale i pełne. Tak
powstaje doskonała próżnia, w którą wpadam i w
której staram się sobie przypomnieć niektóre
strofy mistrzów. One ratują mnie przed
szaleństwem, wiem o tym, ale co jakiś czas
powinienem o tym sam sobie przypominać. Będziemy
bronić naszych snów, mówisz, nie damy sobie ich
wydrzeć, ale co to ostatecznie znaczy, czy
towarzyszy temu jakiś honorowy kodeks albo
zasady jak w grze w szklane paciorki. Musimy
zdążyć na ostatni tramwaj w mieście, w którym
jest coraz mniej tramwajów, musimy zdążyć i
przekroczyć barierę dźwięku. Obchodzimy
najnowsze święto, jesz banana, uprawiasz sztukę
erotyczną, maczasz go w bitej śmietanie i
zjadamy go wspólnie jak para kanibali. Czy to
możliwe w katolickim kraju, pytasz, a co ze
skórką, czy nie jest nadmiernie obrazoburcza?
Można się na niej pośliznąć jak na starych
filmach. Ślizga się na łyżwach, nie na filmach,
bądźmy precyzyjni, bądź precyzyjny i włóż mi, to
co masz mi włożyć. Tak uratujemy się przed
pustką, będziemy bezpieczni, zabezpieczeni i
przetrwamy do jutra rana, do rany kobiecej,
niepokojąco nienazwanej.
Ponownie tramwaj, jakaś obsesja. Powinienem
dostać medal od tramwajarzy, od przesuwających
zwrotnice i być może od stowarzyszenia
elektryków. Powinienem mieć dużo medali i
trzymać je w szufladzie jak futerały po
skrzypcach i kilka worków z ciemnymi okularami.
Zapadam się w te futerały, walczę o haust
powietrza, nic nie dzieje się przypadkowo. Masz
już dosyć tego miasta, szyny nam nie
przeszkodzą, pojedźmy gdzieś, zobaczmy innych
ludzi. Ci już nam nie wystarczą, ale nie mamy
gwarancji, że z tamtymi będzie nam lepiej i
łatwiej. Nie mamy w ogóle żadnej gwarancji,
oprócz gwoździa na płaszcze i przestrzelonej
dłoni. Udajemy kalekę i ustępują nam miejsca pod
oknem. To dobre schronienie od wiatru i burz
dziejowych, nasz schron, nasza spirala wzrostu.
Szyny biegną i biegną, miasto masa maszyna nigdy
się nie kończy. Ruch jest wszystkim a cel
niczym. Najważniejsza jak zwykle jest zabawa i
drzwi otwarte na oścież.
Na powierzchni rzeczy morska piana,
opalizujące kawałki światła. Chodząc po mieście
odczuwam zmęczenie, coraz trudniej jest mi
przebijać się przez powietrze, to kwestia wieku
i gęstości powietrza. Na niebie część księżyca
widoczna już za dnia. Urodzeni na księżycu mają
wąskie biodra i niespokojne usta. Nie wiem, skąd
przychodzą mi takie pomysły, nigdy nie byłem na
księżycu. Kroki obok nas, teraz zapis tych
kroków na piasku. Kupiliśmy nowe buty, które być
może jeszcze nie znają naszych dróg. Muszą
nauczyć się ich na pamięć, podobnie jak
przypomnieć sobie dawne czasy, kiedy to
słyszałem przez okno wołanie mojej matki, że już
czas na obiad i trzeba umyć ręce. Pamięć i jej
dekoracje, oddechy pamięci. Byliśmy łaski pełni
i niewinni jak czarodzieje. Później świat
oszalał i osiągnął pełnię zupełnie
niepostrzeżenie. Mam gdzieś nagrany ten głos,
który i bez tego pamiętam. Podobnie jak
otwieranie w nocy drzwi i niespokojny sen nad
ranem. Zanosi się na deszcz, jak wczoraj i jak
jutro, myślę o deszczu i wiem, że tym razem nie
zostaniemy zanurzeni sobą.
Wykonujemy niezmiennie podobne gesty,
zacieramy ręce na murze. Tak niczego nie
osiągniemy, wiesz o tym dobrze wspinając się na
palce. Pot odmierza kolejne godziny i dlaczego
każde następne zdanie jest coraz trudniejsze.
Siedzę na blaszanym dachu rozgrzanym do
białości, tutaj jest moje miejsce, ponieważ na
tym dachu nic nie jest zwyczajne. Jestem coraz
bardziej samotny, przeprawiam się przez kolejne
morza białe i czerwone, mam dosyć patriotów
przyczepionych do prapolskich sutków. Siedzę na
dnie cywilizacji i wydalam odpowiednią ilość
gówna, a powinienem różdżką uzdrawiać chorych i
wskrzeszać umarłych. Na mojej powiece zakwitają
przecież źródła życia i bije serce gwiazdy.
Musisz w to uwierzyć kochanie, musisz być cała w
bieli i niepokalanie poczęta. Wtedy nikt nas
nie poniży i nie zabije, nasz mur urośnie do
nieba, a my na jego szczycie osiągniemy
nareszcie spokój. Może ktoś nas wtedy odwiedzi,
pogada o dawnych czasach, uleczy nasze rany.
Muzyka przychodzi i odchodzi, jest w nas
nawet podczas zimnej ulewy, pod wiatr wiejący w
oczy, jest jak syrena tańcząca na kropli…
Niedziela na porządki z płytami i ostatnimi
obrazami opartymi o ściany. Oglądamy je jak
stare dzieje i nikt do nas już nie pisze, nikt
nie chce z nami rozmawiać, za to czytamy o
włoskich miastach i o ucieczce Romea z Werony do
nikąd. Właściwie powinniśmy zmienić firanki,
kiedy wiosna i później wszystkie zasłony, które
oddzielają nas od rzeczywistości. Za nimi jest
prawdziwy świat ułudy i szale rozpostarte na
łące, tam można spaść ze światła wprost na
podłogę zawiniętą na włosku jak na napiętej
linie i przychodzi się z własnymi stolikami do
gry w karty albo w kości, z których tryska
zdrowie i energia graczy. Delikatny wizerunek
zaświatów może się przydać podczas ostatecznej
wędrówki, mówisz, na pewno się nam przyda,
podobnie jak kielichy z winem ustawione wzdłuż
cienia ulicy i niepokój spowodowany drżeniem
dłoni i czy tam czasami jest noc czy tylko dzień
pod wieczną lampą, jak w więzieniu, którego się
nie zauważa. Serenada na cztery ręce, musi być
noc, oni też czasem śpią i śnią o czystych
tonach, o instrumentach pozostawionych na ziemi,
o kompozycjach przerwanych w pół nuty, o
zdmuchniętym płomieniu świecy i o tym wszystkim
co zostało ukartowane przez Boga jeszcze przed
narodzinami wiatru.
Mam pałac na sprzedaż. Nie jest drogi i można
go kupić od zaraz. Nie należy do mnie, nic nie
należy do mnie, prawdziwi poeci nie gromadzą
rzeczy, zapisują ich nazwy na liściach drzew
albo w kominie. Piszą zielonymi igłami, które
spadły ze świerków, szczególnie w zimie ich
twórczość bywa obfita. Obok nich siedzą
rozpustne lalki z rozchylonymi udami, które
udają, że nic tam nie ma i że można się nimi
bawić bezkarnie. Jesteśmy wtedy nadmiernie
ożywieni i drapieżni, poszukując wewnętrznych
ząbków i tuneli bez granic w miękkim mięsie. Pod
ich spódniczkami najłatwiej jest ukryć prawdę
stworzenia, moją mała herezję, której jestem
jedynym wyznawcą. Czytajcie o nas w gazetach
codziennych, proszę, nie zaniedbujcie lektury, a
wtedy pałac będzie wasz, podobnie jak rydwan
faraonów, lubieżne usta i głębokie gardło. Nasza
literatura jest taka aseksualna, w pałacu będzie
można robić wszystko, czego zapragniecie, papier
zniesie wszystko, podobnie jak lalki, którym co
najwyżej wypadnie coś z brzuszka i z buzi, po to
są, tam są, mieszkają w czworokątnym pokoju z
widokiem, w waszych główkach i rączkach drodzy
kupujący.
Na szczęście nie muszę nikogo udawać, żadnej
postaci, żadnego bohatera. Muszę udawać samego
siebie, a to nie jest specjalnie trudne. Moje
imię zgubione na liściach, moje podziemne nurty
i strumienie krwi czystej płynące, moje style
wysokie i niskie jednocześnie. Chcąc dotrzeć do
siebie, nie przebieramy w środkach, ostrzymy
ostrza metafor, zasłaniamy oczy porównaniami,
wszystkie chwyty są dozwolone, ponieważ dalszy
ciąg jest wielką niewiadomą. Być może nie będzie
dalszego ciągu, będzie jedynie cena umowności i
szczęście za wszelką cenę. Coś będzie, coś musi
się wydarzyć. Myślę o pustych pokoleniach
utrwalonych na pewnym zdjęciu. Panie w długich
sukniach, panowie w kapeluszach ze słomki.
Patrzą uważnie w obiektyw, bawią się
zatrzymaniem czasu. Są młodzi i za chwilę
zanurzą się po kolana w ciepłym morzu. Nikogo
nie udają, po prostu są zajęci słuchaniem bicia
dzwonu albo poszumu morskich fal. Stają się
powoli gipsowym odlewem, podobnie jak my zbyt
wcześnie obudzeni, która to już jest godzina,
pytasz, czy musimy wstawać, czy musimy się już
położyć. My też jesteśmy na pokaz, spotykamy się
z cieniami, pseudonimujemy ziemię, rozmawiamy o
winie i karze.
Znowu deszcz, jego siwe łodygi. A miało być
tak pięknie i dobrze. Pod nami płynie potok
skamieniałych snów, nad nami moja poezja. Pies
nie chce wychodzić na dwór, ponieważ jest psem
tybetańskim, z krainy suchej i zimnej. Patrzymy
na siebie, on podobny do lwa, ja – zodiakalny
lew z kolejnego rozdania. Zostajemy w domu i
porządkujemy rzeczy. Nigdy mi się to nie udaje,
może dlatego, że nie mają one nadmiernej
wartości. Na szybie ślady ptasie, które czekają
aż przyjdzie słońce i je wysuszy. Demon
obserwacji dopada mnie coraz częściej,
przeszkadza w życiu, nie pozwala spokojnie
zasnąć. Pies patrzy na mnie z wyrzutem,
przecieramy się na świat, wyciskamy z siebie
wszystkie soki jak ze starych owoców. Jesteśmy
owocami czyjegoś pożądania albo
najprawdopodobniej przypadku. Bóg jest wielki i
Bóg tak chciał, mówię do niego, nie możemy przez
to wymagać zbyt wiele. Osiągamy stan doskonałego
porozumienia, nasze pazurki rosną po śmierci,
czasami jemy sałatkę z mleczów i mokrej trawy.
Nie możemy nie zauważyć, że niektóre chmury są
ciężarne i niosą w sobie życiodajna wodę,
podobnie jak zapomnieć o płaszczu
przeciwdeszczowym i o naszych grzechach, z
których nikt nas nie rozgrzeszy. Psy są
bezgrzeszne i dlatego kocham je bardziej niż
ludzi. Idziemy na mokrych łapach, nasze ślady są
coraz bardziej do siebie podobne. Nikt nas nie
wypędził ani nie zranił, nie musimy już dłużej
rozmawiać z Bogiem. On nie ma pieska ani żadnej
rzeczy, która jego jest.
Pustka pamięci, nikt nie przychodzi i
jesteśmy absolutnie sami. Nie lubię słowa
„absolutnie”, ale niech tak zostanie, niech
wszystko pozostanie tak jak było dotąd. Idą
zmiany na lepsze, a my tu w kącie siedzimy na
skrzynkach po piwie, jak w dawnym samolocie do
Londynu i trzymamy przed sobą tablice
ostrzegawcze. Nie mamy innych dokumentów ani
przepustki do pokrzepiania serc. Nie dorobiliśmy
się sławy i chwały. Na krześle niedopałki, za
nami syf podwórza i tarcza, na której
położyliśmy się, aby dłużej już nie walczyć.
Przypomina współczesną rzeźbę z utrąconymi
członkami herosów, pobożnisie i koczkodany
patrzą na ostatnie już resztki dawnej świetności
i chcą zamienić nas w popiół. Pachną drzewa, tak
rzadko piszę o zapachach, mój zmysł powonienia
jest kaleki i odróżnia tylko zapach wody w
gejzerach i woń bezsennego światła. Idziemy
dalej w słowa i skojarzenia, tak jakbyśmy nie
mogli się powstrzymać przed zdaniem ostatecznym
i doskonałym. Króliki nabijane w talerzyk,
stukot główek maku, gołąbki dziobiące ziarna
śmierci. Mówisz o strumieniu świadomości, ja
mówię o strumieniu nieświadomości. Oba te
strumienie w końcu muszą się spotkać, przeciąć
na jakiejś równinie i wtedy na ich dnie pojawi
się na pewno kilka diamentów, zaranie
zwycięstwa, istotnie wieczne.
Moja starość nie jest jeszcze taka stara.
Lubimy się spotykać, obierać z łupiny orzechy,
patrzeć za siebie i trochę w bok. To, co jest
przed nami interesuje nas coraz mniej. Rzucamy
monetą, podkładamy poduszki pod głowę, jesteśmy
starsi od naszych marzeń, barwy są coraz
bardziej wyblakłe, a wędrówka męczy przed
dotarciem do celu. Najważniejsze, że nadal
jesteśmy samodzielni i potrafimy ugotować sobie
coś na obiad. Czasami trzeba przed nami chować
zbyt ostre noże, zamykać szuflady, gasić za nami
ogień. Początkowo myślałem o powolnym odcinaniu
nas od przedmiotów, od zbyt szybkiej jazdy, o
pocieszaniu grzesznych i chowaniu się przed
umarłymi. Chwytamy się brzytwy na środku oceanu,
rozłupujemy na części kolejne tratwy. Nie
powinniśmy tego tutaj robić, kończą się nam
zapasy i coraz mniej jest w nas wody pitnej. Nie
można tak postępować, to musi się zemścić tuż
przed przepłynięciem naszego morza. Najgorsze
jest jednak to, że stale ktoś się nam uważnie
przygląda i składa na nas skargi do samego
siebie.
W literaturze zwycięża życie. To straszne,
myślę, to straszne. Wolę słuchać hejnału z wieży
mariackiej, który jest irrealny i piękny, wolę
opowiadać o kantyczkach i gwiazdach, o obrzędach
znanych od dzisiaj tylko nam. Nie pasuję do
nikogo, nie pasujemy do nikogo, tylko do siebie,
jak odlane wspólnie formy, jak miodna pszczoła i
pszczeli miód. Mówisz o tym, że wszystko
niedługo będzie w proszku, jedzenie, sztuka,
życie liofilizowane. Wystarczy wrzucić do wody i
będzie gotowe do ostatecznego użytku.
Najpiękniejsze będą sproszkowane ptaki, których
lot zakreśli na niebie szarą smugę. Czytam coraz
mniej, przyłączam się do ludu bożego, który nie
czyta nic, ponieważ istnieje w świecie snów i
urojeń. Na mojej wyspie jest coraz mniej ludzi,
niewiele stąd słychać i niewiele widać, przede
wszystkim, to ja jestem niewidoczny. Obok
przepływają wielkie statki, stalowe wieloryby, z
których nowi rybacy zrzucają pospiesznie
elektroniczne sieci. Panuje coraz większa susza,
efekt dzieciątka i sucharów z wojskowych
zapasów. Najprawdopodobniej będę musiał jednak
zapłacić za światło i zbudować drogę. Gdzieś
ponad nami przelatują dwie śmierci, nie można
się od nich uwolnić nawet w arkadii, nawet
chowając się w starych dekoracjach.
Dzisiaj czekaliśmy na jakąś odmianę losu, ale
los nie chciał się odmienić. Co najwyżej
rozmieniał się na drobne, czynił nam
niestosowne uwagi, nie zwracał uwagi na dramaty
osobiste. Tak to już z nim jest, zdecydowany
krok, stalowe spojrzenie przeźroczystych oczu,
trochę bezwładu i prób przeczekania do jutra.
Jestem za mało stanowczy, zbyt długo śpię, a
moje sny są niezbyt poważne i nieustannie
obracają się wokół dalekich podróży do
nibylandii. Nawet mój dotyk nie jest prawdziwy i
zatrzymuje się tuż przed twoim ciałem, a co
dopiero wzrok albo słuch W ten sposób nie osiąga
się sukcesów, gdziekolwiek pójdę i o każdej
dobie będę… Jesteśmy skazani na siebie, na
pozorną wolność wyboru, na drugie ja. Żyjemy
tak, aby nikt nie wyprzedzał nikogo i wszyscy
byli zadowoleni. To błąd, powinniśmy coś
zmienić, coś zrozumieć na nowo. Mówisz:
potrzebna jest nam szczypta ironii, kawałek
brzozowej kory, bazie zerwane z wierzby
płaczącej, cokolwiek. Szamoczemy się w tej
pułapce, patrzymy na odległe obłoki, na
zbliżającą się do nas cudzą historię. Wiem, że
ona może nam zagrozić, obcy ludzie, obca
religia, a może jest tak, że ona przeszła już
ona obok nas niezauważona, a my z kulą ziemską u
nogi i z gęsimi piórami próbujemy ją zapisać na
ostatnim, słonecznym liściu. Jesteśmy pisarzami
i nie zmienimy swojego losu, musimy wytrwać do
końca, musimy przyciągnąć naszą ziemię do ust,
poczuć jej smak i zapach, dopóki inni jeszcze
jej nie zadeptali, nie wysadzili, jak z taniego
pociągu na pusty peron.
Rozmawiamy o stylu podniosłym, o antycznych
tragediach. Nasza tragifarsa zbliża się bowiem
do finału, w którym nie pojawimy się już na
scenie. Zostaniemy zatrzymani za kulisami,
złożymy broń halabardnika, przytulimy się do
drewnianej pantery, którą ktoś zostawił tam
niebacznie. Będziemy bardzo ostrożni, tam tak
łatwo jest się zgubić, zaszkodzić sobie na całą
pieprzoną wieczność. Moja Eurydyka będzie ze
mną, będziemy razem milczeć o poezji, a obok
wierny pies i kilka motyli. Później zobaczymy
nasze zdjęcia na wielkim ekranie, stare odbitki
są takie nieczytelne, ale dzięki nim utrzymamy
kontakt ze światem i tymi, których już nie ma i
których już nigdy nie będzie. Ten balans
pomiędzy czasami wyda się nam bardzo
interesujący, w ogóle wszystko stanie się
bardziej interesujące, owoce i ich łupiny, twoje
odsłonięte z czoła włosy, kontynenty, które
nagle ponownie spotkają się ze sobą. Na
szczęście nie spadnie śnieg, śniegi padają gdzie
indziej, porozmawiamy o królewnie na ziarnku
grochu i o tym dlaczego nie napisaliśmy żadnego
kryminału. W tym łagodnym powietrzu odzyskamy
siły witalne, a nasze członki będą stąd aż do
nieba. Dodamy sobie odwagi i nie damy się zmyć
do podziemnej rzeki deszczom ostatecznym, już
nigdy.
Przekroczyłem połowę wymyślonych tekstów, jak
Rubikon. Patrzę na nie chłodnym okiem podobnym
do filmu sprzed lat. Zasłaniam ziemię jedną
dłonią, potem drugą, widzę cienie tańczące na
wietrze albo coś równie ulotnego. Jest wieczór,
a piszę to wczesnym rankiem. W literaturze
wszystko może się wydarzyć, ona jest wieczna i
nieokiełznana, jest moją przewodniczką i widzem
na samotnym koncercie. Nie mam powodu, aby jej
nie wierzyć, nie jest święta, ale która kobieta
jest święta. Za to jest czysta i niepokalanie
poczęta, jej intencje są czyste, przynajmniej
tyle. Przeżywaliśmy razem okresy świetności i
upadku, to znaczy ona przeżywała okresy
świetności, a ja tylko obojętności. Tak
widocznie musiało być, ale tyle jest jeszcze na
szczęście przed nami. My świadkowie wieku
zmieniamy niekiedy nazwiska, ale sporo z naszego
wnętrza pozostaje i każdy może zobaczyć
odpowiednią dozę onanizmu i sztuki dziejącej się
na wyciągniecie ręki. Należy się nam odpoczynek.
Zawsze chciałem być rentierem na Wyspach
Zielonego Przylądka lub na Karaibach. Tam bym
żył życiem tubylców i wielbił twoje piersi
odkrywane o świcie. Ty ssałabyś moje orzechy i
ich ciepły sok zbieralibyśmy do kokosowych,
cienistych skorup. Lubię takie obrazy, są piękne
i kiczowate, są jak odległe światła wielkiego
miasta. Nasze umowne gry, nasze zaułki tuż obok
głównych ulic. I odrobina naszego ciała z małym
człowieczkiem w środku, homunkulusem, początkiem
kolejnego pytania.
Zbieram pozostawione przez kogoś słowa. Nikt
nie chce się do mnie przyłączyć. Jestem ranny, z
uśmiechem na ustach przynoszę ciszę i trochę
białego piasku. Słowa te były używane
wielokrotnie, sam ich używałem stosując kilka
schematów na granicy możliwości zrozumienia.
Przenikamy przez nie, widzimy jednocześnie ich
kolejne brzegi, zasklepiamy prawdę, mówimy
nieprawdę. W tym naszym tłumaczeniu jest już
jakiś błąd. Pod oknem na parapecie leży pudełko
zapałek, obok otwieracz do konserw i kilka
talerzy. Zatrzymuję się nad nimi, wysuwam moje
czułki, żeby rozpoznać wroga. On musi się
ukrywać pod blatem od kuchni. Tak snuję
opowiastki, udaję szamana od zdań rozwiniętych i
pełnych, gram liczne role, wskrzeszam talizmany
i czynię tajemne znaki na ścianie. Nasze stare
pantofle wyrzucam do śmieci aby było zwyczajnie
i realistycznie. Tkwi w tym jakiś kolejny błąd,
którego nie umiem wytłumaczyć. Wszędzie są
jakieś błędy, w genach, w suchym drewnie, w
przeczuciu wysokiego stylu. Błędy się nam już
opatrzyły i nie wiemy, jak może wyglądać ich
brak albo przynajmniej ich mniejsze stado.
Mylimy się co do przyczyn i skutków, co do
siebie, co do słów pozbieranych jak jagody na
leśnej łące. Pamiętam jak zbierałem je wiele lat
temu i to dzisiaj musi mi w zupełności
wystarczyć.
Podglądam lunatyków, ich niepewny krok,
wyciągnięte przed siebie ręce. Jest ich u nas
kilku. Chodzą po dachach, zaczepiają marcowe
koty, lubią cukierki i małe dzieci. W ich
obecności w przestrzeni jest coś mistycznego.
Nakarmiony lunatyk chętnie zwraca pokarm, w
zawieszeniu i niepewności łatwiej jest o
kontakty intymne. Niekiedy mają w dłoniach
kawałki sukni, którą zdjęli z martwej kochanki.
Suknia świeci w nocy jarzeniowym światłem,
potrafi sama zniknąć pod ziemią. Przeglądamy się
razem w krzywym zwierciadle, ja i oni, oni i ja,
na przemian. Nasze twarze wymagają pozłoty,
trzeba je też odkurzyć specjalna miotełką ze
strusich piór. Potrafią wspiąć się na chmury po
jedwabnych nitkach, odróżnić gotyk od baroku i
zobaczyć, że w niebie jest ciągle bez zmian.
Jeszcze dwie łyżeczki szaleństwa, kilka działek
i zamienimy się rolami. Staniemy na niepewnej
krawędzi dachu, oni nie mogą się obudzić, ja nie
powinienem zasnąć. Spotkamy się gdzieś po środku
patrząc sobie w oczy. Ich oczy są uśpione, moje
są niebieskie. Nie mam znaków szczególnych,
jestem spokojny o przyszłość i o kwiatów polnych
zakwitanie.
Chciałem dzisiaj odpocząć, ludzie chcą
odpocząć na różne sposoby. Kręcimy się na
karuzeli, papuga wyciąga fanty, pierścionki
zaręczynowe i listy z podróży. Pamiętam, jak
bawiliśmy się w flirt towarzyski albo coś
podobnego, bez wiary i z wiarą, że tym razem uda
się nam pokonać wszystkie choroby i ból świata,
który nas otacza. Miały nam w tym pomóc obrazy,
na których siłacze i tancerki tańczyli na
ogromnej piłce z okresu różowego. Nasze różowe
okresy ukrywane przed wzrokiem obcych, nasza
krew poranna i ciepła, ciężka od spojrzeń. Na
stoliku kilka kryształów, dwa zachody słońca,
siedem róż za każdy dzień miłości. Ukłułaś się w
palec, mamy niewprawne ręce pokaleczone o
zabawki od początku zabawy.
Jak zwykle chciałem ci opowiedzieć miasto,
ulice zjeżdżające w dół stromymi zakrętami,
nasza jest noc i oprócz niej nie mamy nic.
Chciałem opowiedzieć o tym, jak byłem kiedyś na
nieznanej gwieździe na tajemniczym balu w masce
i z wachlarzem uczynionym z promieni. Nie
chciałaś mi uwierzyć, może dlatego, że wtedy
jeszcze cię nie było, mówiłaś: zabierz mnie
stąd, tutaj jest zimno i przestają chodzić
zegary, jest zbyt daleko, abyśmy mogli zrozumieć
miejsce i czas, w którym się znaleźliśmy.
Ballada bezludna, nasz ulubiony wiersz zakopany
w piasku. Mówiliśmy o mistyce ciał niebieskich i
naszych, o przymkniętych powiekach i o motywie
opuszczenia w sztuce. Wiedziałem, że wszystko
co nas dotyczy i dotyka, przenika do naszego
wnętrza przez zaciśnięte usta i zamknięte oczy.
Jest przeźroczyste i trwałe jak diament, ma
swoją cenę i nigdy się nie zawaha, aby nas nie
skrzywdzić i nie dotknąć.
Jak zwykle jesteśmy w swoim żywiole, nie mamy
czasu na błędy i na potknięcia, patrzymy na
obrazy. Obrazy mówią, my milczymy, na szczęście
dzisiaj nie wypływamy na nasze oceany, jest w
miarę spokojnie i zacisznie, możemy głowę nieść
wysoko i dumnie. Nikogo nie skrzywdziliśmy, a
wielu udzieliliśmy pomocy, urodziliśmy się
samotnie i umrzemy w samotności, urodziliśmy się
płynąc na małej fali i ona nigdy nie wzrosła,
nie wzburzyła nikogo ani nie zatopiła, ponieważ
zaczęliśmy od pierwotnych ustaleń, ziemi,
nieba, morza. Byliśmy w swoim żywiole bez
wysiłku, oczekiwali na dobrą zmianę, na zamianę
góry i dołu, dobra i zła. Szliśmy wzdłuż brzegu
plaży. Przypływ wyrzucił na nią meduzę
przypominającą przezroczystą miednicę. Nie był
to widok przyjemny, raczej odrażający. Meduza
mogła nas poparzyć, zaginąć w nieswoim świecie,
oswoić się z przenikaniem do cudzego życia. Na
szczęście przyszedł odpływ i wyczyścił wszystkie
brudy. Jak zawsze proste rozwiązania są
najlepsze, podobnie jak proste drogi do naszego
ciała.
Uniesienie tuż przed letnim sezonem. Na
drzwiach widoczne są białe tabliczki
przypominające połamane spodki. W rękach mamy
kwiaty, całe naręcza bzu i tulipanów, tyle ile
człowiek może unieść w uniesieniu. Przyszliśmy
tu za naszą dawna miłością, dziewczyną, która
wyszła kiedyś na chwilę z naszego życia i nigdy
już nie powróciła. Mieszkaliśmy tutaj na
najwyższym piętrze, kochali się raz i drugi,
tak, ten widok z okna coś musi nam przypominać.
Na ścianie święte obrazy, które potrafią
poruszać oczami, kiedy chodzimy po pokoju.
Podejdźmy bliżej, może rozpoznają nasze dawne
grzechy i zapłaczą prawdziwymi łzami. Pamiętam
sufit z poplamioną sztukaterią. Tak się to
musiało odbywać, raz na wozie, raz pod wozem.
Stare budownictwo sprzyja miłości, można się w
nim zagubić i nigdy nie odnaleźć, tyle tu klatek
schodowych i zamkniętych schowków.
Prześladowały nas wtedy nasze długi i zbyt
wysokie o sobie mniemanie. Tak wyglądają
wykopaliska przedmiotów, pokłady starych
plakatów i wezwań do zapłaty za gaz i prąd.
Przyszedłem wypełniony nami jak stary worek. Na
jego dnie złoty zegar, na wierzchu sparciały
sznurek i kilka zaśniedziałych monet. To
musiało tu się wydarzyć, w tym przejściu
pomiędzy kuchnią i korytarzem. Wszystkie nasze
dawne miejsca umarły, są za to inne,
przejściowe, niedokładne i starte jak stare
linoleum. Coraz więcej porównań wypełnia pustkę,
coraz więcej.
Nie należy ulegać abstrakcji, nie należy
nadmiernie jej przeżywać. Nie należy mieć
przerwy w życiorysie, życiorysy powinny być
wypełnione ciągłym potokiem czasu
przypuszczającego. Wracam późno do domu,
wszystkie parawany są już ustawione, chmury
płyną po niebie, buty schowałem do szafy. Pamięć
jest coraz słabsza i przysparza wiele problemów,
na przykład z opowieścią o Narcyzie pochylonym
nad strumieniem albo z pułapką na myszy, którą
ktoś zostawił pod oknem. Wpadam skuszony
jedzeniem, piszę listy do nieznanych mi osób z
prośbą o pomoc w uwolnieniu z więzienia. Nie
jestem skuteczny w mych działaniach. Obroża
nadal uciska szyję, dziewczyna uczepiona do
ramienia nie chce odejść, przypomina posąg
gotowej na wszystko miłości. Tak trwamy pośród
echa naszych kroków odbitego od szyby, czekamy
na zaćmienie księżyca i na kolejną miesiączkę,
która uwolni nas od jakże deprymujących obaw.
Jak zawsze rekwizytornia, skład ze starymi
płytami, uczucia płytkie po kostki. Na
szczęście, nikt nas się już nie spodziewa i nikt
na nas nie czeka, na szczęście.
Wiatr we włosach unosi nas ku górze. Taki
pomysł na małe opowiadanie, nasze życie i te
sprawy, jak zawsze. Idziemy przez miasto śmiało
na wprost, później na prawo, proszę iść tamtędy,
a dojdziecie państwo do celu. Pierwsze drzwi,
następne, pragnę się stąd wydobyć, dojść do
przedmieścia, zamknąć wszystkie klamki,
ostrożnie, jakby były ze szkła. Przede mną
wysokie progi i kolejne sprzysiężenie
narodowych osłów. Muszę trafić sam, uderzyć w
wielki dzwon, zaistnieć mniej rozpaczliwie niż
dotychczas, dostrzec odległy cel i najwyższe
stopnie wtajemniczenia. Trzeba stanąć mocno na
nogach, mówisz, ocalić złoty środek. I nikt nie
chce powiedzieć nam, czy istniejemy tak wskazani
do końca, czy ratunek przyjdzie na czas i
pozwoli nam przetrwać jeszcze jeden dzień,
choćby do południa naszego czasu.
Jestem dzisiaj od rana pełen znaczeń i
symboli, wylewają mi się ustami, mieszają z
licznymi wydzielinami mojego ciała. Artysta
współczesny ma do tego pełne prawo, nie musi
kłamać ani potwierdzać nieprawdy. Musi trwać w
nieskończonym stanie przysięgi, że to, co robi,
dzieje się naprawdę i stanowi część
rzeczywistości. Nie trzeba przekłuwać ponownie
igły, nic już nie trzeba. Sprawy toczą się same,
wybuchy poruszają pełnię, nocne naczynia pękają
samoistnie, napisy na wodzie układają się w
niespodziewane wzory, w mozaikę wszechświata i
zużytej już materii. Jesteśmy wierni swym
przeznaczeniom i dlatego układamy w drewnianych
formach miękką glinę, lepimy nowego człowieka,
patrzymy uważnie na spiętrzone odpady, które
pozostały nieopatrznie po wiośnie. Nabieramy w
płuca porcję czerwieni i czujemy, jak pęka skóra
na dłoniach i jak nasze wawrzyny stają się nic
nie znaczącym wiankiem. Musisz mnie przytulić,
pogładzić po twarzy, znaczenia ulegną wtedy
uproszczeniu, a symbole ulegną zatarciu.
Wchodzimy w kolejne wcielenie, w sen
przestrzelony jak karta. O czymś zapomniałem i
nie daje mi to spokoju, jakiś drobny fałsz,
fałdy na prześcieradle, glorię twoich piersi.
Pracuję na swoich tekstach, pracuję na
cudzych tekstach, pracuję. Pracuję na swoim
życiu, pracuję na cudzym życiu, pracuję. Pomaga
mi kilku suflerów, nie znam ich zbyt dobrze, na
pewno nie są to jednostki wybitne. Niekiedy
sprawiają mi ból i nie jest to ból istnienia.
Jednak na pewno wybijają się ponad przeciętność,
są porywczy i nieprzewidywalni. Znam na pamięć
ich próby oszukania mnie, podpowiedzenia
niewłaściwego słowa. Niestety jestem na nich
skazany nawet wtedy, gdy słyszę frazę o muszli
monologów, w której ktoś złożył garść soli albo
o zestrzelonych nad ranem ptakach nocy. Proszę
ich, aby przestali mówić do mnie w sposób
niezrozumiały i chaotyczny. Upowszechniajmy
poranną czystość, mycie zębów, a nie opowieści o
świecących w ciemności dziobach lub o drzewach
spętanych linami. Pojawi się wtedy nad nami
tęcza albo pióro ognia wyśnione przez poetów,
przypowieść o sile lub słabości, paw zamknięty w
drewnianym słoju. Lubię na niego patrzeć przez
nieprzeźroczyste ścianki naczynia. Wiem, że tam
jest, rozpościera swój ogon, pije wodę ze
słodkiego zdroju, wynika z dawnego tekstu, w
którym domagałem się upowszechnienia poezji
wśród europejczyków. Pod nim na plandekach śpią
drapieżcy, mają przerwę w codziennej
drapieżności, drapią się po brzuchu, myślą o
niebieskich migdałach i o parkowych ozdobach,
które ułożone w szpalery pozwalają im przetrwać.
Nie mam dla nich pożywienia, muszą sobie radzić
sami, a ja nadal wśród słów chybionych, wśród
chleba powszedniego naszego, którego Pan nie
chce nam dać, ponieważ zapomniał o nas, a sam
nigdy nie jadł do syta owoców żywota i śmierci.
Zobacz mnie, prosisz, zobacz mnie jeszcze raz
na nowo, zobacz mnie, jestem jak pejzaż albo
światłość świata i nikt inny nie może mi pomóc,
ponieważ istnieję tylko w twoich oczach jak
pamięć wydarzeń albo odległe miasto, miasto
uległe, wolisz to określenie, ponieważ nic nie
znaczy, podobnie jak nasza bezradność albo
wejście w siebie tuż obok nas mimowolne dzięki
sztuce kochania i głosom odpornym na chłód i
porywy wiatru, tym bardziej że twoje ramiona
potrafią rozświetlić słońce, policzyć obietnice
i cień ulic, stworzyć na obłokach złote pałace,
z których jest tylko jedno wyjście na naszą
ziemię. Wzrok może milcząco panować nad nami,
obojętnie w którą stronę go skierujemy, jest
najwyższym ze zmysłów i nie potrafi nam
ostatecznie pomóc ani nie chce o nas zapomnieć.
Tym razem nasz palimpsest nas zawiódł. Nie
umiem go odtworzyć ani zamknąć. Leży przede mną
i opowiada o pościgu za zwyrodniałym mordercą.
Ta zbrodnia nic mnie nie obchodzi, to musiało
być z gazet albo z telewizji, nieustraszeni
policjanci skryli się za spraną do białości
zasłoną, zapach mydła i łoju, ten obraz
prześladował mnie widocznie wówczas i pozostał
na jakiejś kartce odnalezionej po latach.
Niczego nie wyrzucam, dom pełen tajemnic i
morderców kryjących się w jego zakamarkach. Jest
w tym sporo różnych odcieni, moralnych
dylematów, niespodziewanych rozwiązań. Pościg
trwa nadal i nie wiemy, jak się skończy, jaki
będzie finał pogoni. Współczesność lubi
sensacje, kobiety o dwóch głowach, mężczyzn z
dwoma penisami. Jesteśmy skazani na dożywocie,
ale na szczęście, jak na razie, ominęła nas kara
ostateczna.
Staram się wszystko zrozumieć, pytasz, czy
już wszystko rozumiem. Oczywiście, prawie
wszystko, wiem, jak przeprawić się przez rzekę i
co powinniśmy mieć przy sobie podczas tej
podróży. Kiedyś było łatwiej, były święte
panienki i święci ze straganów. Nasz bagaż
mieści się pod skórą, jest niewidzialny jak krew
albo pulsujące za horyzontem światełka. Kolejne
domy, kolejne pary butów i kilku piewców
oryginalnych dzieł sztuki, którzy idą przed nami
niepewni jutra i niezbadanych rejonów
znajdujących się przed nimi. A ja starałem się
jedynie zrozumieć połamany wiersz, słowa wydarte
słowom, złote karety, które ukryły się za
piecem. Zostałem zgaszony i już nie płonę
podsycany wiatrem, za to rozumiem więcej i widzę
dalej, za to… Coraz więcej rzeczy
niedopowiedzianych, dotyku, który nie wyczuwa
pulsu, startej skóry, głów zamienionych w
bolesne obrzędy przez drugorzędnych szamanów.
Moja przyboczna straż też się nie sprawdza, nie
broni mnie, jest jak podręczna topiel, w której
nie można się utopić. Moje średnie życie, moje
wyżyny widzenia, moje lekkie szczytowanie, kiedy
przychodzisz, którego nie ugasi nikt ani nic,
nawet krytyka czystego rozumu.
Wszystko jest literaturą, literatura jest
wszystkim, oprócz oczywiście ciebie, nas,
dzisiejszego dnia i jeszcze paru rzeczy.
Wydobywamy literaturę z niczego, z kamienia na
kamieniu, z luźnych sformułowań, a tak naprawdę
ona nas nie widzi, nie potrzebuje, radzi sobie
samotna i dumna, nasycona laureatami, krytykami,
tekstami przeżuwanymi powoli i dostojnie, a
później wydalanymi sprawnie do rozlicznych wydań
zbiorowych, antologii i autorskich wyborów. Co
ty wybrałbyś dla potomności, jaki kawałek
twojego ciała byłby przydatny i możliwy do w
miarę szybkiego pochłonięcia przez molocha
przyszłości. Na szczęście nie muszę o tym
myśleć, dzisiaj myślę o wiośnie rozpisanej na
zielone strony świata, o psie, który szczeka na
dole i chce się bawić jak zwykle o tej porze, o
tym, że dobrze jest posadzić ziarno na kamieniu,
które i tak nie wzejdzie i o zakurzonych lasach
obmywanych teraz przez deszcz kolejnej wiosennej
burzy. Nic nie mam i niczego już nie pragnę,
może oprócz bardziej intensywnych barw
zamkniętych w moich słowach, harmonii gwiazd i
pierścienia z bursztynem spełniającego
nieistniejące życzenia. O świcie jest
najjaśniej, budzę się niecierpliwie i czekam aż
zaczną śpiewać pierwsze ptaki. Rysuję kilka
tajemniczych znaków na wewnętrznej stronie
twoich ud. Będę je kiedyś musiał odczytać i
przesłać do tygodnika dla kobiet, który płaci ze
wszystkich najlepiej. Moja bezsenność mija razem
z kolejnym porankiem. Pierścionek zaczyna
działać, literatura pogrąża się w milczeniu.
Ktoś bliski umarł ostatnio, umarł też ktoś
daleki, nie umierają ci, co są po środku, w
odpowiedniej ode mnie odległości. Może to i
lepiej dla nich i dla mnie, nie muszę się o nich
martwić ani ich pamiętać, są bezimienni i nie
wiem, czy powinienem do nich podejść i czy to
wszystko ma jakiś sens ostateczny. Na kolację
była święta ryba z puszki, ludzie mają teraz
ryby na maskach samochodów, ludzie chodzą w
gotowych maskach, które można tanio dostać w
sklepie niedaleko. Staram się, jak widzisz,
zachować pewną logikę moich wypowiedzi, strzelba
powinna wystrzelić, ostatnie zdanie zamknąć
definitywnie pierwsze. Nie wiem, po co to robię,
być może działa wrodzony gen uporządkowania
chaosu, albo pamięć o formie zamkniętej i
doskonałej. Najłatwiej jest poradzić sobie z
urojeniami, ze złotym wężem, który mnie niekiedy
atakuje albo z grą w szklane paciorki.
Zdejmujemy ze ścian stare obrazy, trzeba je
przetrzeć z kurzu, uratować przed zapomnieniem.
Tu byliśmy na wycieczce w górach, te deski
pomogły nam przejść suchą nogą ponad
strumieniami. Było wspaniale, nikt nie umarł i
nikt się nie urodził. To czyńcie na moją
pamiątkę.
Po moście zbudowanym z okazji nowego
tysiąclecia biegną ludzie ubrani w niebieskie
kombinezony i żółte czapki. Przyda mi się łyk
realizmu i trochę spokoju. Realizm jest formą
onanizmu, patrzysz i masz, działasz i uzyskujesz
odpowiedzi, wraz z nim wzrasta temperatura
dyskusji, kręcą się tryby maszyn i coraz
szybciej mielą młyny śmierci. Wsypujemy piasek w
tryby, zwalniamy obroty. Nasz świat jest inny,
bardziej barwny, z odpryskami farby na masce,
czuły i nieprzewidywalny. Nie biegamy po
mostach i nie mamy na sobie niebieskich
kostiumów. Jesteśmy nadzy, potrzebujemy
zrozumienia i odrobiny miłości. Niestety, nadal
nie wiadomo, kim jesteśmy, dlaczego trzymamy w
rękach narzędzia zagłady, a mechanizmy naszego
działania nie są do końca jasne. Być może
ukrywamy się w tajnych bibliotekach, pośród
stert papieru wymyślając niestworzone historie i
bawiąc się swoim ptaszkiem. Być może nasze
szaleństwo się pogłębia i nigdy już nie
powrócimy na powierzchnię zdarzeń i rzeczy.
Ogarniają nas sensacyjne dreszcze, gorączka
zawieszona na cienkiej nitce, przez nas
zachwianiu ulega porządek świata. Nie można
jednak stąd wysnuwać daleko idących wniosków,
jesteśmy przecież tutaj zupełnie przypadkowo,
nasze lektury są też przypadkowe, nasze
spostrzeżenia są niezbyt dokładne i zwijają się
w kłębek jak nowonarodzone szczeniaki. Prosimy o
ulgowe bilety, które na pewno nam się od dawna
należą. Poprawiamy fryzury i obserwujemy
biegaczy, którzy oddalają się od nas coraz
szybciej.
W niedzielę myślę o Atlantydzie, jestem
usposobiony melancholijnie, a moje serce jest
bardziej rytmiczne niż w dni powszednie.
Niedawno wróciliśmy z dalekiej podróży do krainy
Atlantów. Jest tam wiele świątyń i świąt
broniących nas przed grzechem powszechnym. Nasz
zachwyt wypełnił tamtejsze ruiny, nadstawialiśmy
też w odpowiednim momencie drugi policzek.
Trwało popołudnie fauna, a nasze oczy
pozostawały zamknięte i pełne zachwytu. Jest
kilka przyczyn rytmu, uderzenie w ciało
wewnętrzne, krople rosy na trawie, drzewa, które
nigdy nie umierają. Słyszę szelest czasu, pył
słów układających się w kolejne litery. Trzecia
noc i trzeci dzień trwają nadal. Pachnie bez,
poruszany przez promień światła. Objawia się
czysta poezja, rytuały nabrzmiewają spóźnioną
krwią. To tylko opis wydobyty z dawnych źródeł,
zburzonych bez użycia siły. Natura ma swoje
sposoby i bawi się nami również w dzień święty.
Jest tyle nie zamkniętych spraw i rzeczy,
których nigdy nie będziemy mieli. Widzę
spadające gwiazdy i fragmenty księżyca, jestem
ponad nimi, przeważnie jestem ponad to, ale co
oznacza „to”? Opowiadasz mi o wybuchu wulkanu na
odległym oceanie. Tsunami najprawdopodobniej nas
nie dosięgnie, jesteśmy przez to bardziej realni
niż zwykle. Pracuję nad osiągnięciem własnej
formy literackiej, jestem artystą z dalekiej
krainy, wywodzę się z nieskończoności, a dążę do
zamkniętych pokoi, w których toczą się wasze
sprawy i dzieją zdarzenia niezwykle zwyczajne.
Na szyi mam łańcuszek spleciony przez fale z
ognia i wody. To jest mój talizman, moje słońce,
które krąży dłużej od cienia rzucanego na
ścianę. Idę wzdłuż brzegu, poszukując muszli
ruchomego święta. Poszukuję świętości i niczego
mi nie potrzeba oprócz upadłych gwiazd i
upadłych kobiet. Są takie piękne, niosą w sobie
czarne światło i jasność ciemności. Gdzieś
musiałem to przeczytać, ale co to jest „to”?
Kręgi na wodzie nie powracają. Może to jakiś
znak albo przestroga. Również magia imienia nie
działa, a pasjanse najwyraźniej nie wychodzą.
Pewnie nadeszła zła godzina i coraz trudniej
jest znaleźć wyjście z tej sytuacji. Linie
narysowane na kartce nie chcą przepuścić
płaskich ludzi, tak jakby moja nowa geometria
nie uwzględniała czwartego wymiaru. Przewiduję,
co będzie jutro, staram się przewidzieć wszelkie
zagrożenia i niepokojące objawy. Nie potrafię
przewidzieć siebie, nas, naszych regularnych
kształtów i dziurawej podeszwy, która tańczy
samotnie walca na parkiecie. Znowu coś
przeczytałem po latach, kredowe koło toczy się
bezszelestnie. Może coś o aniele zagłady i o
niedźwiedziu, który zamieszkał w kościele. Idzie
noc, pora na zawirowania obłoków i wodne czary.
Na naszych jeziorach coraz więcej jest
zmarszczek. Skupione, odpowiedzialne, nie chcą
się zatrzeć ani zatrzymać w tym samym miejscu.
Nie chcą wykreślić z kolejnej przestrzeni,
niespokojnej, pozornie zrównoważonej.
Opowieści o molochu, który pożera dzieci.
Odpowiednio krwawe i monotonne jak kultura
popularna. Siedzę w wieży z kości słoniowej, z
której niewiele widać. Tylko kości i wieża,
która musi mi wystarczyć w tym wcieleniu. Może w
następnym wyjdę stąd i zajmę się prawdziwym
życiem. Podniosę zgniecione źdźbła trawy,
zobaczę lusterka, które zaszły niespodziewanie
mgłą. Nie potrafię poruszyć tego nienasyconego
kolosa. Życie olbrzyma jest inne niż mikrobów
albo niektórych poetów. Podlega trwaniu, czeka
na bałwochwalców, pamięta, że dzieci składane w
ofierze urodziły się przed czasem. My też
urodziliśmy się przed czasem, a kołysanki, które
nam śpiewano były fałszywe. Niedawno skończyła
się największa z wojen, której oddech czuliśmy
nieustannie na karku. Chleby porastały nocą, pod
stopami pojawiały się kolejne przepaście. Przez
to nasza mowa jest ciemna jak bazalt i krucha
jak lód. Inaczej nie można jej nazwać, ona nie
może inaczej nazywać. Przypomina padlinę, która
błyszczy w ciemnościach. Stara się ożyć nucąc
kolejne kołysanki, nie potrzebuje niczyich darów
ani kolejnych ofiar. Jest sama dla siebie i sama
w sobie. Nie lubi filozofii.
Jestem zmęczony, słucham melodii zroszonych
nami. Lubię to określenie, jest w nim kropla
potu i krople rosy, jest strumień życia wirujący
nad naszymi głowami. Nowe sytuacje wymagają
coraz to nowych poetów. Starzy już nie
wystarczą, potrzebujemy zmian na lepsze, słów
spłoszonych jak sarny, zwięzłej oceny naszego
losu. Mówisz mi, abym przerwał ciągłe próby
odczytania tego, co po nas nastąpi. Musisz
przyłożyć litery do oczu i wtedy wszystko na
pewno się wyjaśni. Wsiądziemy na statki pijane,
na puste dotąd krzesła, wejdziemy na maszty, aby
zobaczyć daleki ląd. Wypełnimy sobą przerwaną
przestrzeń, rozbita bania poezji do czegoś mnie
zobowiązuje. Ktoś, kto nas przeczyta usiądzie
razem z nami i będziemy tak płynąć wzdłuż
śródziemnomorza tacy maleńcy na łupinie od
orzecha, stojąc.
Zbieramy kolejne dni, jesteśmy kolekcjonerami
czasu. Nasza kolekcja rozrasta się nieustannie,
niekiedy rozpada albo zatrzymuje w miejscu,
przypomina płot ogrodzony drutem kolczastym,
poza którym dzieje się życie innych. Słyszymy
jakieś głosy, niekiedy śmiech i płacz, ale jako
łowcy alegorii nie możemy tam dotrzeć. Mówisz:
dzisiaj nie obowiązują przepisy o róży i
księżycu, słyszę i wiem, że pragnę cię
ostatecznie zrozumieć, ale co tak naprawdę
podlega zrozumieniu. Stoimy na fałszywym gruncie
i na pewno bieglibyśmy szybciej, gdyby nie kolce
z tego drutu wbijające się w stopy. Być może są
tam też góry i lawiny spadające z ich stoków,
jadą puste pociągi, z których nie można wyjść i
burza pierwotnych instynktów. Mówisz; weź mnie
na zawsze, będziemy na skałach pisali napisy w
nieznanym języku, osuwali się powoli razem z
kamieniami i śniegiem, aż nas zasypie.
Patrzę na twój profil, myślę o dawnej
miłości. Chwytamy światło patrząc w słońce,
jesteśmy coraz bardziej uduchowieni. Po naszych
łąkach chodzą zaświatowe łanie, a opady są tam
co najwyżej umiarkowane. Otwieramy albumy, w
których zawsze pada deszcz, na bagaże jest
jeszcze za wcześnie. Lubię ten rytm posuwisty,
wirujące pejzaże, wiatraki przy których kręcą
się gromady Don Kichotów. Patrzę na twoje
piersi, jest bardzo wcześnie i noc jeszcze do
końca nie zamarła. Jest za wcześnie dla ciała, a
duch nie chce się też obudzić. Trwamy w
zawieszeniu pomiędzy pszczołą i kokonem,
powtórz to jeszcze raz, to ładne, pomiędzy
pszczołą i plastrem miodu, to nadmiernie realne,
nie powtarzaj. Nic nie jest nadmierne, kiedy
patrzę, ponieważ nasze widowisko trwa już wiele
lat i jesteśmy w nim jedynymi widzami. Czasami
pojawiają się jedynie święty pies albo
błogosławione córeczki. My, święci tej ziemi
świecimy nieustannie silnym blaskiem.
To jest takie proste, zostać, poczekać,
osiągnąłem mistrzostwo świata w czekaniu, w
przeczekiwaniu czasu. Na horyzoncie kilka
zakrętów, ludzie odpowiedzialni i ja
nieodpowiedzialny, nieprzewidziany w ogólnej
historii ludzkości, staram się sprowokować
przypadki, gry losowe, dalszy ciąg tej historii.
Jestem już zmęczony, wyszedłem z domu i nie
wróciłem, ktokolwiek widział, ktokolwiek wie…
Odchodzę coraz dalej od ziemi i nikt nie może mi
pomóc, nawet ci, którzy odchodzą razem ze mną.
W dole katedry, mrowiska, straże pilnujące
porządku na parkingach. Ja też jestem
nieustannie pilnowany, nie wiem jednak, kim są
moi strażnicy. Na szczęście są niewidzialni,
żyją w szczelinach pomiędzy duchem i materią,
mają klucze do obu bram i do wszystkich pułapek
zastawianych na mnie po drodze. Dzięki temu mogą
mnie uwolnić w każdej chwili, osuszyć płynne
kraty, oczyścić zamki z pokładów rdzy. Na
postoju podają kawę i coś do jedzenia, sytuacja
jest prosta i związana z życiem doczesnym.
Jestem gotów na wszystko, mój portret odbity na
szybie do ubikacji ulega zwielokrotnieniu.
Nadal liczę na niezwykłą siłę słów. Liczę do
stu, do tysiąca, liczby się powtarzają, nie
potrafią wyprowadzić mnie z pętli czasu.
Doznałem kilku iluminacji oraz kilku erekcji nad
ranem. Będę zbawiony i nikt mnie już nie oślepi.
Najtrudniej jest rozpoznać nici połączeń,
sekretne powiązania pomiędzy zdarzeniami i
ludźmi, przedmiotami i ich znaczeniem. Wznosimy
toasty za dobre jutro, nasza myśl płynie
swobodnie, ponieważ jest łagodna i wilgotna jak
bohaterki niektórych opowiadań. Dzisiaj od rana
opisuję ich ciała, ich architekturę brwi i
kolumnady ramion. Przepływamy rozległą równinę,
ty będziesz górą a ja doliną, coraz słabiej
słyszymy nasze kroki uciszone przez miękką trawę
łąki. Taki pejzaż, pełen odgałęzień i
zakamarków, unieruchomiony na chwilę istnienia
tego obrazu, utrwalonego pod nami jak na płótnie
lub desce. Potrzebne są jeszcze twoje korale
rozsypane pośród kwiatów i kilka koralowców z
Wielkiej Rafy. Natura wymaga uzupełnień, to
tylko my jesteśmy doskonali.
Czytam, że jeszcze nie nastał czas pustyni.
Kocham pustynię, sytuacje bez wyjścia, cudze
słowa, które trafiają w moje serce. Proszę, aby
nikt mnie nie dotykał, żyję na kredyt jako
pacjent i lekarz jednocześnie. Powinienem sam
siebie uleczyć, jeść witaminy, walczyć z
aktualną władzą, chronić bliskich przed zimnem.
Powinienem miewać widzenia i przewidywać
przyszłość, ale od pewnego czasu nic mi się nie
udaje. Moje cierpienia są jakby z celofanu,
znalazłem się w sytuacji nie do
pozazdroszczenia. Na liściach rano jest jeszcze
szron, który powinniśmy chronić przed ciepłem
wiosny, ale nikt przecież tego nie robi. Nie
ochrania się kruchego piękna. Może kiedyś
powrócimy, aby to zrobić. To taka nowa gra o
przetrwanie albo o powrót na ziemię po raz
kolejny, tym razem bez poezji.
Odebrałem tyle listów, połączyłem wszystkie
kierunki świata na jednej kartce i powstała
ciekawa konfiguracja bieli i czerni. Nikt tego
dotąd nie zrobił, a ja pozwoliłem sobie tym
razem na świeżą abstrakcję. Moja arabeska
pulsuje w białej parafinie, jest płynna i trwała
jednocześnie. Nasz stopiony raj, mówisz, nasz
stopiony raj, z którego nie pozwolimy się
wypędzić. Powroty rzeczy, zawiłości zdań, czuję
się, jakbym był na ostrym wirażu i muszę nieco
zwolnić, aby nie upaść. Ludzie czynu wyprzedzają
ludzi bezczynnych. Jestem pośród nich, nie chce
mi się budować piramid i walczyć na najbliższej
wojnie. Piszę pożegnanie jutra na welinowym
papierze. Dojrzałe kobiety patrzą mi przez
ramię, proszą o więcej, są jak zwykle zachłanne
i nieposkromione. Chcą rozerwać na strzępy
kolejnego Orfeusza nie wiedząc, że stanowią
jedynie kolejny elementem tego wzoru i nikt już
tak naprawdę na nie nie patrzy.
Wiedziałem, że na ból głowy pomaga myślenie o
Arkadii. Tam zawsze jest sporo miejsca i nikt
nie mówi o polityce. Opowieści opowiada się
wolno i z namysłem, aby nie uronić ani jednego
słowa, a seks jest wytrawny jak wino ze wzgórz
Prowansji i sprawia, że na naszych ciałach
pojawiają się zdyszane oddechy przesunięte o
jedną dolinę, o kilka stoków czystego powietrza.
Nimfy i driady piją chciwie ze źródła młodości,
szmerliwe potoki potrafią zaokrąglić lasy i
uczynić z nich wzór geometrycznej doskonałości.
Panuje cisza spragniona i wieczna, przerywana
echem płatków spadających z krzewów
najsłodszych. Toczy się kula z jabłkiem grzechu
w środku i wiemy, że pozostanie tutaj dłużej
sprawi nam jeszcze większy ból po powrocie,
przez nią przecież tak trudne jest nasze życie.
Poszukuję prawdziwych dzieł sztuki. Jestem w
tych poszukiwaniach niesłychanie zachłanny i
osamotniony. Inni też szukają, ale ich szczerość
działania jest najczęściej wątpliwa, a oczy
zatarte mgłą. Nie jestem krytykiem, jestem
krytycznym uczestnikiem pewnego spektaklu, który
rozpościera się przed moim oknem pełen
sztucznych dekoracji i rzek, nad którymi jest
wiele spalonych mostów. Sztuka biedna walczy ze
sztuką bogatą, żelazo uderza o tombak. Moje
spierzchnięte wargi, moje gruzowiska, których
nie potrafią rozgarnąć najsilniejsze ręce. Może
dlatego, że najczęściej są połamane przez
przypadkowe gesty i nietrafne wybory. Jeszcze
kilka kropli krwi i powstanie dzieło pełne
spójnego wewnętrznie krytycyzmu. No, nie
przesadzajmy w jej rozlewie, wszystko powinno
mieć swoje granice i zachować daleko idące
poczucie dobrego smaku. Rzeźnia nie jest nam
potrzebna, podobnie jak nadmierne zabawy z
własnym istnieniem lub babranie się w szybko
tężejącej glinie. Możemy ją nakarmić i napoić,
ożywić z martwych lub w ogóle przekształcić w
pulsującą energią egzystencję. Możemy nałożyć
sobie cały świat na oczy i zasnąć, sen tak
bardzo sprzyja dziełom sztuki, podobnie jak
śmierć artysty lub wieść o zaginionych
arcydziełach.
Szukam drzwi prowadzących do następnej
strony. Można to rozumieć dosłownie i wyobrazić
sobie przerwę albo otwór w kartce papieru,
poprzez które widać kolejne zapisane kartki.
Wśród nich znajdujemy zdania nie do końca
określone i napisane oraz fragmenty wręcz
doskonałe literacko, które jednak giną wśród
natłoku rzeczy błahych i miałkich, jak zwykle
pieniądz zły wypiera pieniądz dobry i kilka
strof pamięci albo wersów o sobie samym dla
potomności jak za dawnych czasów, gdy wierzono
jeszcze w jakąś potomność, w rzeczowniki, które
nazywają i przymiotniki określające czyjeś
przymioty ciała i ducha, przeszkody do
pokonania, grzechy do wybaczenia, pokutę, która
zbawia i oczyszcza nas ze zła, a nie tak jak
teraz, kiedy poruszeni widokiem piękna musimy
milczeć, aby nie narazić się na drwiny albo
obojętność i tylko wierne psy i kochające
kobiety, ale ile razy można mówić i pisać o tym
samym i każde działanie jest za wcześnie, a
każda myśl za późno lub inne drzwi bez odrzwi i
klamek, puste w środku, niebezpieczne jak rzeka
bez powrotu, lecz o tym nie będziemy pisać,
ponieważ nie lubimy stwarzać sobie nadmiernych
kłopotów z metafizyką, od tego mamy filozofów i
przygodnych mędrców, którzy nie muszą się
martwić, czy granice pytań to dobry tytuł i czy
ktoś go zauważy idąc ulicą tuż obok wystaw
sklepowych i reklamy dezodorantów i tylko nasz
oddech, coraz szybszy oddech tekstu, który
porusza się regularnie, który nas porusza
regularnie, ponieważ przechodzimy przez te drzwi
wprost do labiryntu i nie ma teraz dla nas
więcej przeszkód ani cierpienia, oporu powietrza
i tak łatwo jest już oddychać w tej doskonałej
próżni, wielkim pięknie nie mającym początku ani
końca.
Muszę się spieszyć, musimy się spieszyć,
malujemy portret pokolenia, które ucieka nam
spod pędzla, spod pióra, umiera nieopatrznie i
bezwolnie, jakby nie chciało lub nie mogło się
obronić przed śmiercią, a to jest przecież
takie łatwe, wystarczy nie umierać przedwcześnie
lub wcale, podobno jest to możliwe, przypadek
Horacego, przypadek Hitlera, którzy trwają i
trwają, no, może bez przesady, co to za
porównania, ale jednak, coś w tym jest, kolejny
dzień sławy i kolejne sale pamięci i gdzie my
teraz jesteśmy, czy znaleźliśmy się chociaż w
przedsionku, przedpokoju, jak lokaje lub służba
posłuszna i wierna swoim czasom z tacą, na
której leżą nasze głowy, a mimo to nie jest o
nas głośno, tyle zabiegów, cierpienia i nic z
tego, być może miłość nas uratuje jak zawsze,
ale do kogo, do czego, jak wybrać przedmiot
miłości, najlepiej jest usiąść i poczekać, może
sam się pojawi albo ktoś go przyniesie przy
dźwiękach cymbałów brzmiących jak dzwony z
pewnego kościoła w Paryżu sprzed wielu wieków, z
czasów króla słońce i wielu kochanek, które,
podobnie jak król, myły się rzadko, nie jest
jednak konieczne o tym wspominać w czasach
higieny absolutnej, ponieważ kreślimy portret
człowieka współczesnego, czysty i zamazany przez
wielokrotne użycie, ale nadal nadający się do
wykorzystania.
Jak dotąd wystarczyło nas na kilkanaście
prawd, co nie nowe, na parę próśb skierowanych
do Opatrzności i na kilka szans, które się nie
wypełniły odpowiednią treścią i których
oczywiście nie wykorzystaliśmy, aby móc
rozpatrywać nasze stracone złudzenia i
szczęście, które przeszło obok jak jakiś sen
złoty, tak mówisz i ja cię nie poprawiam,
chociaż wyczuwam nieporadność tego
sformułowania i lekką nutkę grafomanii jak w
pismach dla kobiet, przy całym szacunku dla ich
niewątpliwie istotnych oraz postępowych treści
i cokolwiek buńczucznego tonu wynikającego z
charakteru płci i konieczności walki o swoje
prawa, ale po co ja to mówię, miałem raczej
omówić naszą tęsknotę, którą trzymamy w
zaciśniętej dłoni jak ptaka albo mrówkę
nieopatrznie zabraną z mrowiska, z którą nie
bardzo wiemy co mamy zrobić, bo zabić nie
wypada, a ona jest taka delikatna i przyjdę do
ciebie jak noc majowa, albo podobne komunały i
ocenię twoje ciało, twój umysł, czy służą sobie
z wzajemnością i będę patrzeć na twoje zatarte
powieki, na oczy, które kocham jak dwa jeziora w
głębi gór i na sen dziejący się w pokoju bez
zasłon otwarcie i bezwstydnie, i na dni poddane
nocy i na wnikanie w naszą miękką przestrzeń bez
łez i miraży daremnych, przestań, wystarczy,
jak długo tak można, ubieranie w słowa, fałsz
silniejszy od fałszerza i dodam jedynie, że w
strumieniu świadomości najtrudniej jest znaleźć
wyschłe miejsca, kamienie, po których można
przejść na drugą stronę, zakończyć, postawić
wszystko jak zwykle na ostatnią, niepewną kartę.
Ten wysoki ton sztuki, prosimy o wyjaśnienia,
przecież już jaśniej się nie da, nie można w
podwójnym locie nikogo zatrzymać, a przyszłość
wydaje się być coraz bardziej szczęśliwa,
ponieważ nieustannie migoczą kursory i prąd
napędza nasze myśli poświęcone bieli i słońcu,
pomarańczom rozbijanym na stoku. Pękają nasze
wnętrza, najnowsze owocobranie, wyciskanie soku
winnego jak w starym filmie, z drewnianej kadzi,
na bosaka, podajemy ton po raz drugi i słyszymy
śpiew słowika, opowiadamy opowieść o cesarzu i o
jego sługach, a wiatr nabrzmiewa sokiem
płynącym z naszych otwartych ust wprost do
naczyń ustawionych na stole i możemy wypić ich
zawartość, obrać z pestek i łupin aż do barwy
istotnej, zasmakować po raz ostatni tuż przed
końcem projekcji. Twarze na sprzedaż prześladują
mnie od dawna, pierwociny mojego smutku i nic
się nie udaje ostatecznie, nie potrafię, nie
wracam, nie zostaję, nie jestem, tak jest
najlepiej, niedopowiedzenia, nie ma stoków i
wyżyn, tak jest najlepiej.
Trzeba po sobie pozostawić jakieś ślady,
obsesja, zatrzymanie światła. Jest najszybsze,
masz rację, trzeba coś zostawić trwałego i
obsesyjnego jak religia wyryta na skałach albo
kręgi kamienne tuż niedaleko wielkich miast.
Poruszamy się we mgle, jesteśmy jak zwykle
spóźnieni i pewnie nie zdążymy niczego
sensownego zrobić. Pościeliłaś białą pościel,
poduszki, przezroczyste prześcieradła, jutro
trzeba rano wstać, mówisz, pościeliłaś pod moją
głowę sen, jesteś moją dobrą wróżką, kolejnym
porankiem i tak bez końca, słowa odbite w glinie
trwają dłużej, rękopisy nie płoną, stare garnki
domagają się po wiekach nieustannego szacunku,
chociaż są nieme jak łabędzie, które
przyleciały do naszego gniazda i nie chcą
odejść zasmucone tym, że nadal nie istniejemy i
nie bije nam żaden dzwon, jak to nieobecnym,
ostrzegają nas przed zawieruchą, burzą dziejową,
przed którą powinniśmy uciec do ciepłych krajów
i już odkładamy pieniądze, ale jak tam nam
będzie, jak opowiemy naszą historię nie znając
miejscowego języka i tyle jest tam zaraźliwych
chorób, niedobrych podziałów nieba,
przypadkowych zdarzeń, nad którymi nie zdołamy
zapanować i znów zbyt daleko odbiegłeś od
tematu, od podkrążonych niezdrowo oczu, głosów
słyszalnych tylko pod naszym księżycem, ale jaki
tak naprawdę był ten temat, oprócz nas nie było
innego, może ślady zachowane jak ofiarne zwierzę
przestraszone sobą, jak wieniec na głowie
zwiędły, zatrzymany, szybszy do światła.
Teksty rozmnażają się przez podział jak
ameby, przypominają nieskończone linie odbite
nieustannie powracającym echem, są wieczne,
ponieważ potrafią się ukryć między najwyższymi
drzewami i przeczekać trudne czasy jak zagrożone
wymarciem zwierzęta. Poza nami na wpół
przymknięte pokoje, kilka luster jak zawsze,
twoje rękawiczki leżące na stole. Palce na
klawiszach z kości słoniowej, wiązanka fiołków
przypominająca, że zbieramy doznania opuszczone
przez innych, przygarniamy do siebie sieroty
minionego wieku, jesteśmy z innej epoki,
pamiętamy najwyraźniej dni, które minęły i
powierzchowne, nieprzespane noce, nie należymy
do czasów nam współczesnych, do nowych prądów i
kierunków, ponieważ najczęściej brodzimy po
podmokłych łąkach miłości, osiedlamy się na
mieliźnie powstałej po odpływie oceanu razem z
przelotnymi ptakami i małżami, które są wieczne
i wyraźnie obawiają się kolejnego przypływu
śledząc groźne linie nowego nieba, patrząc na
przechodzące nieopodal stada mastodontów, które
pozbawione głów błądzą pośród moczarów.
Najłatwiej jest wtedy spróbować zapomnieć,
zamknąć oczy, podnieść rękawiczkę, zanurzyć się
w jej erotycznym wnętrzu, napisać coś o sobie
albo o historii ludzkości.
Znowu ktoś umarł, a obok wybudzają z
głębokiego snu. Jest remis, na wystawie sporo
lalek, parę manekinów, kilka kadłubów z
trocinami w środku, jakieś stare zbiory rzeczy
niepotrzebnych. Staram się ich nie zauważać, w
przeciwieństwie do nowej fasady i nowych
zabawek, które kupiłaś mi, abym całkiem nie
zdziecinniał. Są nowoczesne, ze stali i miedzi,
wewnątrz dolina krzemowa czy coś takiego. Lubię
się nimi bawić, chociaż nie wszystko w nich
rozumiem jak większość ludzi, znakomita
większość populacji. Idziemy razem niosąc
sztandary postępu, ale wiemy, że nie należy dać
się ponieść emocjom – na gładkiej ulicy
najłatwiej jest o potknięcie. Wystawy pomieszane
z niepokojem i cieniem ulicy, a właściwie moim
niepokojem, ponieważ od pewnego czasy układam
siebie na nowo, z chmur i z deszczu, z braku
innych możliwości. Widzę, jak złodziej dzieci
położył na szybie worek zamknięty dla dorosłych.
Musiałem go dzisiaj spotkać, ale przeszedł obok
mnie niezauważony. Tacy już są złodzieje,
szczególnie ci od dzieci, że ich nie zauważamy.
Lepiej jest mieszkać wtedy na ostatnim piętrze,
pośród secesyjnych akantów i wspaniałych
atlantów, pośród dorosłych, których na pewno
nikt nie ukradnie.
Kilka zarzutów do mojego coraz bardziej
niepokojącego mnie ciała. Nie jest nadmiernie
udane i nie potrafi wspinać się na najwyższe
góry. Jest leniwe i krnąbrne, często chce
wybiegać przed szereg i muszę je przez to karcić
coraz bardziej surową dyscypliną. Niekiedy staje
się słowem i to jest najgorsze. Myśli naiwnie o
swojej młodości i wie, że bezcielesność na pewno
mu nie pomoże, ma swoje ideały i odnosi się do
nich bez niezbędnego dystansu. Lubi dużo dawać z
siebie, a później go mi brakuje i nie mogę
odnaleźć tej utraconej części, która na pewno
byłaby mi potrzebna. To taka zabawa, przecież
wszyscy o niej wiedzą, na zimno należy dmuchać,
gorącym należy się sparzyć. Nie będziesz miał
drugiego, są na to świadectwa bardzo wyraźne i
ostateczne. Dlatego uspokój się i przestań
myśleć o śmierci, myśl o dobrej pogodzie,
zapachu wiatru. Nie myśl, najlepiej nie myśl,
podmuch życia jest jak delikatny kokon,
odczuwasz go niewidzialnie i to powinno ci
dzisiaj wystarczyć.
Muszę z kimś porozmawiać, nie wiem z kim i
dlaczego. Nie wiem, kto przychodzi do mnie i jak
się nazywa, być może jest bezimienny, nie
posiada jeszcze żadnych uczuć, ani nie przeżył
zbyt wiele, istnieje tylko tutaj i w tej chwili
i być może za jakiś czas zniknie. Wzruszenie nie
pozwala mi mówić, on też milczy i tak jest
dobrze, jak za szklaną ścianą i nie będziemy się
rozpisywali nadmiernie ani byli zbyt długo
obecni. Najprawdopodobniej to jakiś znajomy,
albo przypomina kogoś znajomego, z dawnej
przeszłości, kiedy byliśmy jeszcze dziećmi i
wszystko to, co codzienne, nie bardzo nas
martwiło, ktoś od świętych lasów i pól
przeczystych, z pogranicza jawy i snu, brzegów
milczenia. Na szyldzie miejscowego sklepu paw i
papuga, znowu jestem w kraju, wróciłem, chociaż
nikt tu na mnie nie czekał, oprócz niego,
wpatrującego się we mnie uważnie sowiookim
spojrzeniem; umiłowany kraj, niespotykany,
mówiący w znanym mi języku, wystarczy.
Radzę ci, nie patrz w siebie, patrz na mnie
albo na klamkę w drzwiach. Tylko nie bebechy i
nie kawał mięcha, patrz w ziemię z pokorą i
wstydem, ludzie lubią pokornych i wstydliwych,
lżej jest wtedy przetrwać, zamienić się w
sztuczny mur, zostać żeglarzem żeglującym po
oceanie cienia, błogosławieni cisi, bowiem mają
oni sporą przewagę nad innymi nie wydając z
siebie głosu i wiesz, że wszędzie jest inaczej i
trzeba mieć zaproszenie, żeby wpuszczono cię do
głównej sali, byłem, jestem, będę i na tym
moglibyśmy zakończyć nasze konstelacje, układy
niebieskie, jest inaczej niż w naszej jaskini, z
której wydobywamy się starannie, aby nie patrzeć
na jej odrapane ściany i przedwcześnie zgasłą
pochodnię, osłupienie i brud, nie patrz w
ziemię, pod twoimi stopami nie ma już dla niej
oparcia, jest najprawdopodobniej niebo, ale ty
jeszcze o tym nie wiesz i być może nigdy się o
tym nie dowiesz drogi ludożerco.
Krew powinna płynąć swobodnie, później
pustka, zatrzymanie słów w ich nieustającym
pochodzie. Zdania są nierealne, mogą biec w
dowolnym kierunku, pomagają mi przetrwać kolejny
dzień, wejść do dziwnego ogrodu, w którym trwa
wieczne lato i na trawnikach rozłożono święte
księgi nieznane dotąd ludzkości. Jest w nich
rozwiązanie wszystkich naszych problemów i
ostatecznej zagadki śmierci, sporo pojęć i
definicji ogarniających cały wszechświat,
tajemnica dzieła sztuki potężniejszego niż inne,
sploty i fantazje powstałe po zabiciu kilku
Lewiatanów oraz zatajone przed całym światem
opowieści doskonałe w swej wewnętrznej harmonii
i szczęśliwym zakończeniu wszelkich perypetii.
Pozostaje mi jedynie przeczytać kilka ksiąg, a
stanę się potężniejszy od strażników tego
ogrodu, bardziej delikatny niż żyjące jeden
dzień motyle, bardziej poetycki niż rosnące pod
murem dzikie kwiaty. Poezja lubi wykorzystywać
swojego wyznawcę, zapala samoistnie zapałki,
gasi płonącą wodę, sprawia, że gwiazdy zbliżają
się do nas, abyśmy mogli zobaczyć ich żar emocji
i płytkość umysłu. My też jesteśmy gdzieś obok
niej, służymy przecież do niczego, do pięknego
niczego.
Czekałem na ciebie dłużej niż trwa blask
twojej skóry, dopowiedzenie myśli, trudny wiek
dojrzewania, prosta rezygnacja. Słyszmy razem
ciszę, słyszymy dźwięk cięcia mieczem i przelot
jaskółki, potrafimy wiele wybaczyć. Potrafiliśmy
porozumiewać się bez słów, przyjmować w siebie
coś, co istnieje pomiędzy nami jak dobrą nowinę.
To przychodzi z wiekiem, zagubienie w czasie,
błądzenie na manowcach dni i nocy. Zbieramy
wiatr, siejemy burzę, widzimy zamęt na dnie
popiołu. Mówimy: wejdź we mnie i staje się
światło świata, bezbożne i kruche zarazem.
Mówisz: wejdź we mnie i nie wiemy, kto
powiedział to po raz pierwszy, kim oni byli,
nieustannie oni pojawiający się na początku
zdania, nieokreśleni, wybrani spośród wielu
możliwości naszego języka. Miałem opisać po raz
setny i tysięczny moment oczekiwania. Po co to
robimy i kim my tak naprawdę do kurwy nędzy
jesteśmy.
Pustynne drzwi, drzwi na pustyni są jak nasze
dłonie, niepotrzebne, otwarte, bezbronne, każdy
może przez nie przejść domagając się dalszej
drogi do naszego ciała. Jeszcze raz piasek
osypuje się wzdłuż skóry przez jej wgłębienia i
uniesione ramiona i widzę, jak w czystym świetle
lśnią jego odrobiny, ziarenka mokre jak na plaży
tuż przy brzegu i fale, które potrafią więcej od
nas, są niepokalanie poczęte, łaski pełne, modlą
się za nami grzesznymi, kiedy my oddajemy się
miłości i patrzymy na odległe drugie światło,
które jest brudne jak przez ciemne okulary,
odgradzające nas od prawdy i kamyki okrągłe i
puste w środku dźwięczą gdy piszemy na nich
kredą kolejne wyznania, wyznajemy winy
niepopełnione, ustawiamy tablice z jedenastym
przykazaniem, śnimy białe sny o potędze między
udami gdzie brak ścian i okien, tylko drzwi
prowadzące nas na koniec horyzontu, który
widoczny z naszej strony morza oddala się, kiedy
staramy się go posiąść, dopłynąć kolejnym ruchem
bioder i tylko ptaki o suchych dziobach i
skorpion ukryty pod trawami obecne przy nas na
zawsze, jak zawsze.
Ubrałaś na siebie ozdoby jak płatki lnu,
błękitne i srebrne, ponieważ po raz kolejny
jesteśmy w raju i wypada się jakoś ubrać przed
wizytą Najwyższego, który w swoim czasie
rozmyślił się i nie wypędził nas do Ziemi Nod
ani do Polski, czyli do nikąd i nie wiem,
dlaczego oni nas tak traktują, kiedy u nas jest
tyle szarotek w górach i widoczki przeczyste, a
czasami płyną białe obłoki nad białymi
bocianami. Na moich palcach kwitnie mech, jestem
już stary, mam tysiące lat i nadal siedzę pod
tym drzewem, ponieważ nie lubię podróżować, a
uwielbiam pobliskie rośliny takie jak jałowiec i
nieśmiertelniki, ty szczęśliwie jesteś coraz
młodsza i trochę się tego obawiam, jak pogodzić
codziennie starość z młodością, gdyby młodość
wiedziała, gdyby starość mogła, to jedna z
przypowieści Najwyższego, który lubi też dymy
stosów i trzask płonącego ognia, ale na razie
tego nie doświadczamy, ponieważ najwyraźniej
zapomniano o nas tutaj na szczęście, nasze barwy
ochronne też pozawalają nam przetrwać w utajeniu
i dlatego te kwiatki i mech i ornamenty roślinne
jak na obrazku z infantylnej czytanki, pierwszej
i ostatniej zarazem.
Zasłony nocy utkane z naszych tkanek, z
przędzy tęczówek, z kolorów świata zasłaniają
noc i nie pamiętam, jak mam rozwinąć dalej ich
materię, dokąd sięgną i dlaczego potrafią
rozkołysać nas jak małe dzieci w naszej kołysce
z różowymi zabawkami odnajdujemy dwa wnętrza i
to co jest na zewnątrz, bawimy się sobą,
stosunek przerywany bez przerw i bez
zabezpieczeń pozwala wejść głębiej w ciemne
światło, którego nie można zgasić jednym ruchem
i nie będzie głosów braci poza naszym murem,
czytasz, nie będzie dźwięku młotów, ponieważ
nasi wędrowcy są razem z nami, czekają na deszcz
i na nasiona oblepione mlekiem, pobudzane
ustami, kręć się kręć wrzeciono, spadające
przedwcześnie liście, mówisz, papier wszystko
przyjmie, nawet nasz głód i to, że stajemy się
jedną z nici tej tkaniny, jednym z jej splotów,
fałdą, struną o brzmieniu mrocznym i głębokim.
Piszemy testament, przekreślamy słowa,
ponieważ żadne z nich nie jest godne naszej
ostatniej woli. Najlepszy byłby testament bez
słów, pusta kartka, spalony telegram zapisany
wielkimi literami na kawałku kory albo płatku
twojego mięsa, mówiący o tym, że niczego nie
mamy i tak jest najlepiej, sprzedaliśmy
wszystkie meble i dom z ogrodem albo studnię bez
wody, musisz coś wymyślić, na odchodnym ma się
nieraz dobre pomysły. Można też podarować im
wędrownego gołębia z podartymi piórami, ze zbyt
ciężkim listem, który miał komuś dostarczyć po
drodze, jesteśmy przecież w podróży, jesteśmy
przechodniami i przez to nasza korespondencja
może odbiegać od normy, drażnić wysoką retoryką
niektórych czytelników, którzy trwają
nieustannie w tym samym miejscu okna, na
parapecie, oparci na poduszce z gęsiego pierza
jak w domu i nie potrafimy przez to złożyć
sensownego tekstu, przelecieć nad sobą i
przeczytać ponownie napisane strony, co jest w
nich cenne, a co wydaje się być całkowicie
nieudane, złe nowiny, litery przemoczone naszym
potem i łzami są nie do odczytania, najlepiej
czują się na zawiniętym w masło papierze, w
tanich sklepach, na wydartych z kartonu
opakowaniach i instrukcjach obsługi, nie u nas,
u nas są przez pomyłkę i tak naprawdę chciałyby
od nas już odejść, udać się na zasłużony
odpoczynek.
Tylu już nas odeszło, tylu zabrał czas i złe
lustra, w których odbija się wieczność. Nasze
dachy, które miały nas chronić są coraz mniej
szczelne, przecieka przez nie śmierć blada i
niezauważalna, wieże naszych zamków odcinane są
stopniowo od murów obronnych, z gzymsów zwisają
wieczne sople, które nigdy już się nie roztopią,
w najwyższych oknach twarze przyjaciół patrzą
uważnie, są wszędzie, nawet w ten piękny majowy
dzień nie chcą się rozpłynąć i zniknąć, i myślę
o tym, w którym soplu pozostała jeszcze odrobina
ciepła, siwy dym z komina, smak wiśni.
Najpewniej nic już nie pozostało, ludzie
ściskają w dłoniach suche krople, proszą o
datki, o wieczne światełka, te olejowe świecą
dłużej, a kwiaty najlepsze są sztuczne. Można je
odkurzyć co jakiś czas i są jak nowe.
Widziałem wczoraj spektakl uliczny,
linoskoczków i połykaczy ognia na ulicy pewnego
historyka, który umarł dawno i był znawcą
naszych dziejów ojczystych. Wszyscy byli
przebrani w odświętne stroje, ogień nie parzył,
a lina się nie zerwała i mogliśmy tak patrzeć na
nich w uniesieniu bez zabezpieczenia, na gwiazdy
wysoko i odwrócone od nas sieci drzew niesionych
na rękach przez zręcznych aktorów i dzieci w
wózkach albo w ramionach rodziców, taki pejzaż i
bruk pod nogami bliski ideału, mówiłaś, że
sprzyja im pogoda, sprzyja nam pogoda, jesteśmy
pogodni i nic nas od rana nie boli, a podłoga
nie ugina się pod nogami nawet w czasie obecnego
trzęsienia ziemi, ponieważ wszystko dzieje się
poza nami i przez to wydaje się być mniej pewne,
przemijające, ulotne czyli najbardziej trwałe na
tym najlepszym ze światów, a innego nie mamy i
nie będziemy mieli, co jest dosyć pocieszające,
słyszymy to codziennie, opowieść o ludziach we
mgle i o błaźnie, którego czaszkę ktoś odkopał
i po co się tym martwić, kiedy nasza kołyska
jeszcze się kołysze, ścieżki są wydeptane i
buty dosyć wygodne, dostosowane do chodzenia na
linie.
Siedzimy razem za stołem, śpimy razem w
jednym łóżku, kochamy się razem czyli osobno,
nasza wspólnota rozkwita coraz bardziej,
telefony nas łączą, myśli wybiegają w
przyszłość, dotykamy pod stołem naszych miejsc
intymnych z pełną wzajemnością, przełączamy
kolejne stacje radiowe z ich hałasem i szmirą,
której dłużej nie sposób jest znosić.
Zmieniliśmy nasz styl wypowiedzi, chcąc być
zrozumiałymi przez ogół w sposób prostszy i
komunikatywny. W tym momencie proszę o
wybaczenie miłośników tekstów ciemnych i
zapętlonych wielokrotnie wokół środkowej
przydawki. Unosimy głowy spod gilotyny, walczymy
nadal o naszą wyobraźnię, ale tym razem w sposób
bardziej zakamuflowany i bezbarwny. Powrócimy
jednak do kolorowych przekonań, ptaków
pawiopiórych przy naszym stole, które trzepocząc
skrzydłami, opowiadają o ojcu, o jego
przypadkach na strychu i przy kominie, wystarczy
jeszcze tylko kilka lat i nasze słowa zamienia
się w ciało, ciało w popiół, popiół w sól ziemi.
Wystarczy nas dla wszystkich, jak chleba
powszedniego i wody źródlanej, wystarczy.
To był wspaniały wiersz i co się z nim stało,
dlaczego zaginął pod warstwami książek, kurzu,
starych kluczy, które do niczego już nie pasują.
Był o kluczu do ścian płaczu, do ścian ognia,
pod którymi stoją ostatni już wyznawcy, o kluczu
złożonym z płomiennych łez i złożonych do
modlitwy rąk, o świętych ukrywających się pod
kamieniem jak mrówki spragnione miodu i
szlachetnych czynów. Wiersz posiadał wewnętrzny
rytm, potrafił otwierać sobą pałace Boga,
odczytać krzyk żurawi i ślady błota na naszych
butach, jego kraina mieściła się pod dalekimi
chmurami, była natchniona, unoszona na
zagubionych przez aniołów skrzydłach. Byliśmy w
nim, to ja w nim byłem, w oknie jego
krajobrazów, w piramidzie, która pozwala
przetrwać nawet najuboższym z nas, jeżeli tylko
będziemy umieli połączyć się w jedno z
wyobraźnią, z najcenniejszymi zbiorami
miejscowych zbieraczy skarbów, z zaklęciami
powtarzanymi przez nasze usta mimowolnie i
szczerze; a teraz zamykamy, wyrzucamy klucz,
proszę tu nie stać, drzwi były otwarte zbyt
szeroko, państwo wiecie, dzieli nas za duża
odległość i nasze wnętrza nigdy nie przystaną do
siebie.
Ludzie ogarnięci sztuką oddychają inaczej,
napisałem to mimowolnie, kocham mimowolność,
spontaniczność głupców, piszesz: człowiek jest
już po tamtej stronie rzeki, udało mu się
przebrnąć przez bród nie zamoczywszy nóg, jej
zapach jest jak zapach kobiety, spłycony,
niedokończony. Pozostałeś na tym brzegu na
dłużej, masz jeszcze wiele spraw do zakończenia,
nie możesz tam tak po prostu odejść i wszystko
zostawić, ale jakie są to sprawy, skąd tyle
chaosu w twoim życiu, pytasz; czy wielu z nich
zwymiotowało rzekę przeznaczenia i czy można
wtedy powrócić? Piana zapomnienia osiada na
piasku, kochasz miejsca graniczne, zawroty głowy
nad ranem, jesteś po tej stronie i
przygotowujesz się do podróży. Trzeba mieć
plecak, trochę pieniędzy, które dawno już wyszły
z obiegu, sporo doświadczeń życiowych, żonę,
dwie córeczki, psa, artykuły piśmienne i
niepiśmienne i latarenkę na noc.
Patrzę na nasze zdjęcia, na to, co z nas
zdjęto przed laty i co pozostało niewyraźne jak
klisza Boga. Fajerwerki wybuchały wtedy zbyt
blisko i można było się oparzyć, piliśmy tanie
wino i palili extra mocne, wiedzieli, że jutro
będzie nasze, a wczoraj już przestało istnieć.
Dzieci jeszcze nie było, byli matka i ojciec
stojący przy trabancie i chodziliśmy na
spektakle za pół darmo, ponieważ był socjalizm.
Iluminacja życia pod gwiazdami i poszukiwanie
tej jednej, tej jedynej, z którą każdy z nas
chciałby się związać. To były zimne ognie,
ognie, które nie parzą, taki zwyczaj świąteczny
i nasze serca gorące i seks wytrwały i czysty.
Kochaliśmy się na materacu z anielskich włosów,
których nieopatrznie kupiliśmy za dużo i nie
wiadomo było, co z nimi zrobić. Małe
świętokradztwo pochwalane przez niektórych
świętych pańskich, tych bardziej postępowych.
Czy święty może wierzyć w postęp świata i
dziejową konieczność? Oto pytanie, na które
kiedyś być może uzyskamy odpowiedź z pewnego
źródła. O ile są jeszcze jakieś pewne źródła.
Zbliżamy się do końca, brak nam jeszcze kilku
ustaleń, ale naprawdę nie ma ich zbyt wiele.
Pozostają wątpliwości i ewentualna szansa
kolejnych prób, aby się zbliżyć do istoty słowa.
Słowa mają swoje korzenie i ciężką koronę, którą
nakładają na głowy wybranych. Wiem, że mnie
lubią, ale niekiedy porzucają w ciemnym pokoju,
żebym mógł dojrzeć je lepiej w pełni światła
bijącego z ulicy. One są tam, w swoim żywiole,
zamykają to, co jest otwarte i otwierają
zamknięte, czuję ich powiew na twarzy, ich życie
jakże odmienne od mojego. Powinniśmy zamienić
się miejscami, zobaczyć oś wiecznego powrotu,
pień myśli ulotnych i chybotliwych. Brak nam
jest jeszcze kilku ustaleń, nie wszystkie próby
zostały zakończone i nie zawsze jeszcze udaje
się nam transmutacja rtęci w złoto.
Najprawdopodobniej przeszkadza nam w tym kora
drzewa, które rośnie za oknem, jego szumiące
listowie, deszcz padający od rana, moja
nadmierna niecierpliwość.
Nie zwodzę już mostów ani nie podnoszę do ust
Pana. Zająłem się poszukiwaniem wody na pustyni,
przystani, do której mogą przybić nasze statki
wypełnione złotymi owocami. Mówisz, że zawsze
mogę na ciebie liczyć, że będziemy zawsze razem,
płyniemy z prądem i to jest najważniejsze, życie
przed życiem, życie po życiu, do wyboru.
Słyszymy kołysanki grane na fletni lipowej,
pragniemy być śpiewakami ludu, który nie wie,
że na naszym moście drogi są ustalone, a poręcze
bezpieczne, ponieważ nie musimy już o nic
walczyć, ani też ostatecznie się poddawać.
Zajmujemy się przesypywaniem piasku w
klepsydrze, zajęcie takie jak inne, wystarczy
odwrócić i sypie się znowu i tak bez końca. Ktoś
musi ją jednak obsługiwać, jest maszyną bardzo
prostą, tylko nastawioną na wieczne trwanie.
Patrzymy na nią uważnie, czy wystarczy piasku i
czy wiatr go nam nie rozmiecie. Przystań na
pustyni zawsze jest lekko irrealna, musimy to
sobie uświadomić.
Na ławce w parku kilka nieprzyzwoitych
napisów. Tu Ala cnotę straciła i to wszystko
chuj. Pismo Boga, jak zawsze, skrzywione litery
pisane w pośpiechu, zwierciadła idei co nie
nowe. Można tutaj znaleźć wszystko, udrękę i
ekstazę, wściekłość i gniew, ludzie ludziom
zgotowali ten los. Pary zakochanych swobodnie
oddają się miłości, drzewa umierają stojąc.
Wybieram tym razem samotność, pochylam nad
ludzką ułomnością, staram się ją nazwać sobie a
muzom. Na dłoniach mam żelazne pierścienie, w
rękach księgę powtórzonego prawa. My prorocy i
egzegeci żyjemy swobodnie, ponieważ wiemy, że
nasze proroctwa nigdy się nie spełnią, a
interpretacje będą błędne i niedostosowane do
istoty wydarzeń. Przesuwam moją pamięć na skali
niepamięci, oczyszczam ją z wirusów i
przypadkowych zapisów. Cały ten śmietnik można
wywalić jednym dotknięciem klawisza. Nas też
będzie można wywalić jednym dotknięciem klawisza
i później nie będzie można nas już odzyskać.
Kiedyś było inaczej, potrzebne były wojny,
egzekucje, śmiertelne zarazy, fale przypływu i
gromy z jasnego nieba. Teraz jest znacznie
prościej, natura dąży do uproszczenia pewnych
schematów działania, a my jesteśmy częścią
natury. Jest szansa powrotu, odbicia naszych
profili na oparciu, na sprostowanie błędnych
informacji i wyciągniecie rąk z pierścieni, z
obręczy, które duszą mnie coraz bardziej.
Od jak dawna prosisz o deszcz, od jak dawna
prosisz o ponowne istnienie, o przemieszanie
ognia z wodą, o dobre godziny zamiast złych i
puste mieszkanie, w którym moglibyśmy na nowo
zamieszkać. Ryzykujesz wiele, że odrodzisz się
pod postacią strzykwy albo bakterii Eboli. To
jest taka gra o nieśmiertelność, tabliczki wiszą
jeszcze, napisy się jednak już zatarły, jak na
starych nagrobkach. Od jak dawna nosisz garb na
plecach, tę narośl przyklejoną na stałe. Na
szczęście nikt jej nie zauważa, nie widzi tego
wzgórka zbitych włosów i chorej tkanki, w której
mieszka siedem grzechów głównych i kilka
pomniejszych równie grzesznych przewinień. Po co
ci te papierowe piersi, które nigdy nie dadzą
mleka. Starasz się wyglądać ponętnie i młodo,
ale nawet mgły nie potrafisz już wskrzesić, a co
dopiero człowieka. Od jak dawna piszesz, od
początku, od końca, od nas, od was, od ciebie,
ode mnie, od jutra, od wczoraj, i tak, w
nieskończoność.
Jak zwykle polegam na rzucie monetą, na
dobrych uczynkach i wierze w człowieka. Wierzę w
baśń o cudownym poczęciu i tego typu
optymistyczne historie, ponieważ kwitną bzy i
życie wtedy staje się łatwiejsze. Pada deszcz
nowych pragnień, mokniemy pod rynnami jak w
deszczowej piosence. Listy nie przychodzą. Nie
kupiliśmy znaczków, ale kto to teraz kupuje
jakieś znaczki, jeżeli nadchodzi dzień
niepewności. Słyszę to zdanie w uchu
wewnętrznym: nadchodzi dzień niepewności… i
tutaj wypowiedź się urywa. Niepewności czego,
niepewności wobec czego, niepewności od czego
albo od kogo. Polegam jak zwykle na pustce, na
punktach zapalnych, na pochodniach, które płoną
w moich oczach. Ktoś przyniósł całe naręcza
kwiatów, porzucamy je w zapach, perły i
dreszcze. Odrywamy kolejne płatki, kocha, lubi,
szanuje, jak zwykle polegam na skrzydlatych
słowach, które ulatują ku górze i lecą na
zielone łąki jak dusza nieśmiertelna, nasz byt
od dzisiaj podniebny.
Pytasz mnie, jak jest naprawdę, poza krainą
ułudy. Nie zadaje się takich pytań o tej porze,
w ogóle nie zadaje się takich pytań, proszę,
potraktuj mnie niezbyt serio, być może wtedy ci
odpowiem, bez przeciągania struny i zbędnych
ozdobników. Nie usprawiedliwiam ciemnej strony
księżyca, ale jednak mogłoby być tam nieco
jaśniej, ktoś powinien podjąć próbę oświetlenia
tego, co jest zbyt ciemne, tym bardziej że
oddalamy się od siebie jak dwie planety i
potrzebne będzie ogniwo spajające, płachta
zarzucona na dawniej było inaczej, albo na puste
siedzenia w prowincjonalnej poczekalni, gdzie
czekamy na nie wiadomo co i gdzie pasażerowie
jedzą suchy chleb i popijają wodą z kranu, żeby
było taniej i gdzie oczekujemy na kolejny dzień
bez podnoszenia z miejsc i bez uważnego
przyglądania się liściom czasu, które więdną jak
piękne metafory i trudno jest więcej wydobyć z
tego tekstu, ponieważ z naszych twarzy nic nie
wynika i nie będzie dalszego ciągu tej historii
ledwie zarysowanej jak zwykle i proszę zastąp
mnie w tym miejscu, gdyż chciałbym zniknąć na
chwilę, a miejsce nie może być całkiem puste i
wystarczy napełnić powietrze jak balon twoją
osobą, zdjąć z ramion ciężar życia i postarać
się związać koniec z końcem, aż się dopełni, my
się dopełnimy jak dwie strony medalu albo monety
z poprzednich fragmentów, albo nie pytaj mnie o
nic, przecież ktoś musi odejść, aby ktoś inny
mógł się pojawić w ramach kosmicznej równowagi.
Na owocach granatu promienie światła,
początek wielkiego sezonu, korzystnych zmian,
inauguracja szczęścia. Uczymy się otwierania
owoców, rozbijania skorupy rzeczy, nasze dzieci
są coraz większe i szczęśliwie nie wymagają już
tylu starań, muszą sobie radzić jak małe
pingwiny, które samodzielnie przepływają oceany.
Na horyzoncie kilka szczytów niezbyt wysokich,
idealnych w naszym wieku, nasze jaskinie też
nie sięgają zbyt głęboko, stajemy się coraz
bardziej płytcy, pogodzeni z losem, dawne walki
zostały zapomniane, ponieważ niepamięcią też
można sterować w dowolnym kierunku. Lubimy
postęp i obrazy ukazujące wniebowstąpienie. Idea
postępu pomaga zrozumieć, dlaczego stoimy w
miejscu, dlaczego rozpoznajemy tylko niektóre
kolory i dlaczego skala naszych uczuć zbliża się
do zera. Musimy to zmienić, powrócić do doznań
pierwotnych, eksploracji wielu kobiet, zabijania
jaskiniowych niedźwiedzi, ociekania krwią, skór
rozłożonych na progu. Będziemy wtedy oczyszczeni
z wszelkich grzechów, ponieważ natura jest
bezgrzeszna i czysta jak wewnętrzna strona noża,
jak nasze stado zabijane codziennie bez litości.
W oknie stoją modelki modelowane w plastiku.
Nowa moda, bardziej trwała i na zawsze.
Gestykulujemy dzięki niej wyraziście i lirycznie
zarazem, o ile oczywiście gesty mogą być
liryczne i poetyckie zarazem. Firanki rozwijają
się na wietrze, kwiaty w doniczkach nasycone
wodą parują rozkosznie jak króliki w rui. Język
prowadzi nas za rękę, pozwala przetrwać kolejną
godzinę pisania. Chciałbym zabrać do domu jedną
z figur, nasycić się jej doskonałością, zobaczyć
jak to jest w trakcie doskonałej miłości. Kto
jest górą, kto niżej, kto z jednej strony, kto z
drugiej. Opadają zasłony, Wenus rozwiązuje swój
pas okuty metalem. Nie można zastąpić ciała
jednym gestem, ciało jest bardziej trwałe i ma
swoje pełne brudu wymagania. My mamy swoje pełne
brudu wymagania. Złoty deszcz pada nieustannie,
boski markiz wchodzi bez ostrzeżenia.
Anus
mundi śpiewa cienkim
głosem, przebiera się w damskie fatałaszki,
kocha z kwiatami, zanim opadną ich płatki.
Muszę połączyć kilka tekstów, inaczej zacznę
się powtarzać, a sztuka nie znosi powtórzeń.
Muszę być współczesny i otwarty na nowe
propozycje, wybrać to, co jest w nich najlepsze,
ale co jest w nich najlepsze, czy zastanawiałeś
się nad tym, co jest w nich najlepsze? Być może
jakieś porównanie albo niezwykle trafna uwaga
na temat życia. One na pewno ci pomogą, podobnie
jak pewność przebytych dróg, otarte nogi,
pożegnania na zawsze i powitanie tych, którzy
przyjdą po nas dosłownie i w przenośni. W
przenośni się nie chodzi, tam nic się nie
dzieje, tam, co najwyżej, można wróżyć z piany
przelotu, którą ktoś zrzuci na ziemię jednym
sprawnym ruchem.
Jestem coraz większy, rozprzestrzeniam się
coraz bardziej, o czym jeszcze nie wszyscy w tym
kraju wiedzą. Na mojej łysiejącej głowie kwitną
naręcza leśnych fiołków, mój tors podobny
strukturą do skał ukradłem największemu na
naszej planecie człowiekowi. Z fioletem tak już
jest, jedni go uwielbiają, innym przypomina
nadmiernie zgromadzenie biskupów. Nie jestem po
żadnej stronie sporu, godzę wszystkich siłą ręki
lewej i prawej. W takiej kolejności, ponieważ
moje poglądy są coraz bliżej biednych i
upośledzonych. Ich będzie Królestwo schowane
dotąd przed naszym wzrokiem pod siedmioramienną
tęczą. Moje dziewięć otworów nabrzmiewa krwią
tutejszego ludu. Siła narasta, znudzeni pieśnią
klaszczemy mając obrzękłe prawice. Nasze są góry
i doliny, nasze i niczyje więcej.
Znowu o śladach, moje obsesje codzienne, nie
udaje mi się do końca ich obronić,
sprzysiężenie osłów nadal jest czujne i uważnie
się nam przygląda. Śladów nie można pozostawić
na pastwę losu, w ogóle nie można ich zostawić
samym sobie, bo wtedy zaginą, znikną w
tajemniczej krainie nieistnienia. Być może są
zbyt płytkie i nie do końca doskonałe. Wystarczy
niewielki kataklizm i nie pozostanie po nich
żaden trwały odcisk, właściwie nie pozostanie
nic. Pamiętam odbicia ludzkich dłoni w jakiejś
paleolitycznej jaskini, były pozbawione śladu
kciuka i przypominały piąstkę dziecka. Nic ich
nie zniszczyło przez tysiące lat, zachowały się
na tej samej ścianie, na której ktoś kiedyś je
przypadkowo lub nie odbił. Muszę znaleźć taką
ścianę, muszę dać sobie odciąć kciuk, wtedy na
pewno przetrwają tylko lekko zatarte, jak oczy
brudnymi rękami, jak łzy przybite do źrenic.
Musimy im pomóc, nikt inny nie stanie w ich
obronie, ponieważ jesteśmy z tarczą i na tarczy
jednocześnie.
Już niedługo zamykamy, sklepy cynamonowe,
sklepy z majerankiem i rezedą. Szyldy zostały
już zdjęte z najbardziej dojrzałych owoców,
szumią brzozy, dobre piekła otwierają swoje
bramy. Kochamy wewnętrzne rymy, nasz rytm
powszedni dodaje nam skrzydeł. Badasz
oświetlenie kluczy, pierwszy rząd ulic, szklaną
kulę, w której nasza przyszłość i przeszłość
kłębią się pod powłoką spokoju. Poszukujemy
nowych wyzwań, analogii i podobieństw w naczyniu
z rozsypanymi wewnątrz literami. W naszym
sklepie być może ktoś się jeszcze zabłąka, jakiś
klient będący miłośnikiem alegorii albo drobny
pijaczek o dużym szklanym sercu. Zaplecze i
magazyny pomału stają się puste. To dobrze, to
świadczy o klasie towarów i o stosunkowo niskich
cenach. Tło naszych działań tym razem nie jest
takie istotne, żółć albo czerń dominują. Masz
rację, najtrudniej jest uchwycić nasz prawdziwy
profil, przedrzeć się przez wszystkie zasłony,
dotknąć mięsa, które rozłożone na kontuarze może
się szybko zepsuć, jak to w świecie materii, jak
to nazajutrz po końcu tego świata.
Na ścianach naszych kamienic zatrute studnie
i dziwne zwierzęta o dwóch głowach. W środku
chorzy ludzie i ci, którzy czekają na lepsze
jutro. Opowiadamy sobie opowieści o eliksirze
życia, o żywej wodzie, którą ktoś musi nam
przynieść, abyśmy mogli żyć wiecznie. Nasze
skrzydła nasączymy świętym olejem i będziemy
lecieć do utraty tchu ponad ciepłymi morzami do
wysp szczęśliwych. Ktoś puka do drzwi, musimy
mu otworzyć, ponieważ jest to najprawdopodobniej
archanioł Gabriel z pobliskiej poczty z
przesyłką poleconą. Najpierw spojrzenie przez
łańcuch, ostrożność nakazuje rozwagę podczas
kontaktów z obcymi archaniołami. Na szczęście
nie jesteśmy w ciąży i możemy z nim spokojnie
porozmawiać o tym, że ktoś niedawno powiesił się
na naszej klatce, a inni pobili o zasiłek.
Archanioł kiwa skrzydłami ze zrozumieniem, lubi
tego typu historie, ponieważ pozwalają mu one
później zdawać bardziej szczegółowe sprawozdania
Najwyższemu. Czas już najwyższy się pożegnać,
zatrute studnie do czegoś zobowiązują. Jesteśmy
od rana dziwnie spragnieni i głodni, cudza
świętość w niczym nam nie pomaga. Świadkowie
Jehowy przyjdą później, ale nie wiem, czy po
rozmowie z archaniołem warto z nimi rozmawiać.
Widzę bardzo wyraźnie powierzchowność naszych
sądów i niepewność odwiecznych przeświadczeń.
Musimy odbić się do tej powierzchni, ale nie
wiem, jak to zrobić. Radzisz mi szereg lektur,
od których boli głowa i cierpną ręce, radzisz,
abym unosił się nie nad ale pomiędzy wodami,
które z ziemi i z nieba docierają do nas w
czasie gwałtownych burz tego roku. Chętnie bym
to zrobił, jednak przeszkadzają mi gałęzie
akacji, która rozrosła się w naszym ogrodzie
ponad miarę i teraz zasłania widok na sąsiednią
ulicę. Wiem, że to irracjonalne, lecz przez nią
nie mogę nic sensownego zrobić, staję się
artystą ograniczonym i płytkim w swoich sądach,
a na wycięcie drzewa trzeba mieć zgodę Władzy i
Wszystkich Świętych. Przez to drzewo coś się we
mnie zatrzymało i coś wyrasta ze środka
przypominając wielkie łodzie o długich wiosłach,
kolejne pnie płynące z prądem wody, lasy zielone
i mokre. Mówisz: taka jestem szczęśliwa, kiedy
we mnie wchodzisz, spełnia się przewijanie w
głąb i wiem, że wtedy inne opuszczone kobiety
też kochają się bezwiednie same ze sobą pod
jakimś rajskim drzewem, przebijając granice
cierpienia i twardą powierzchnię kolejnego
lustra.
I znów kwitną jabłonie, ulegamy temu co jest
i temu co nie istnieje, temu co bywa
najpełniejszym wyrazem wieku. Najczęściej jest
to jedna z rąk i połowa ust przedzielonych
wyraźną linią i nie wiemy jak długo jeszcze
będziemy na tyle silni, żeby wytrzymać napór sił
płynących z zewnątrz od strony Wschodu i
Zachodu, nie wiemy. Nie wiemy też, kim jesteśmy
i dlaczego nie rodzą się połowiczne jabłka ani
słodkie robaki o smaku karmelu i miodu. Rodzą
się potwory, najczęściej przez szczelinę w ziemi
albo przez rozdartą korę jałowca. Później rany
znikają, wszystko się zasklepia, również
skaleczone przez ogrodnika jabłonie zaczynają
wydawać dobre owoce. Jedynie twoja rana cielesna
jest nieśmiertelna, błogosławiona, łaski pełna.
Uniesienia, tak uniesienia, jako nieodrodny
syn swojego ojca unoszę się spokojnie nad naszym
prześcieradłem zmienionym wczoraj na czyste,
przypominającym koronkową chusteczkę znalezioną
podczas koronkowej nocy. Drogi okrężne ułatwiają
kołowanie wokół naszego centrum, bramy bronią
nas przed ostatecznym opuszczeniem. Nasz styl
wysoki zamyka w złotej klatce, gdzie jest
pięknie i chłodno, a złote kraty umożliwiają
bezkarne przyglądanie się sobie w
zwielokrotnionych odbiciach. Trwa cisza,
dzielimy się chlebem i solą, wypuszczamy strzały
pod wiatr, my łucznicy czasów pierwszych.
Strzały potrafią rozpalić morze i ugasić
wulkany. Moje daremne uniesienia, mój syndrom
snu przerwanego w połowie, jak się podzielić
słowem, jak się podzielić.
Zawsze mam ogromne trudności z zakończeniem,
ono nie chce przyjść a ja wiem i tak, że jak
nadejdzie, to nie spełni niczyich oczekiwań.
Powracają stare motywy, milczenie, pustka,
pustynia, jasna panienka, te rzeczy, a ja siedzę
w starej palmiarni, którą wymyśliłem właśnie na
poczekaniu i sieję zielony pachnący groszek pod
omszałymi drzewami, których nazw nie znam i
których pewnie nigdy nie poznam. Jest cieleśnie
i dobrze, odrywam od twojej sukni kolejne
guziki, papugi latają nam nad głowami, robi się
lżej na sercu i ciepło między nogami. W taką
pogodę musi się wszystko udać, wypędzimy szatana
i złe duchy, a dobre pozostaną z nami na zawsze,
zapętlimy rozstajne drogi w gorący węzeł,
zużyjemy wszystkie mury i ściany na podkład dla
naszej nowej planety. W zachwyceniu położymy ją
pod sobą, nasz oddech pomoże jej zaokrąglić się
i zyskać niezwykły blask supernowej. Odpędzimy
od siebie przyziemne myśli, nasz nieboskłon
ukłoni się gwiazdom i zakwitnie ponownie.
Zielony groszek pęknie nam w dłoniach, ma słodki
smak i gorzką łupinę, potrafi się wspinać
najwyżej ze wszystkich, jest jak my,
nieśmiertelny i gotowy na wszystko.
Wrocław, 4 czerwca 2016
|
|