Waldemar Okoń ‒
Atlantyda
Tu nic się nie dzieje
patrzę na zielone mosty
kto podpali paryż
kto ogień ugasi
kto przyjmie mnie do siebie
na chleb łaskawy
kiedy niknę
topię się na dnie rzeki
kochana
w dalekich zatopiona
lustrach.
Panny święte
wspinają się na drzewa
galopują po niebie
na obłokach
z grzywą ogiera
grożą pomorem
ogniem i głodem
dość mają świętości
niechętnie mówią o dziewictwie
i męce na kole
biały mlecz zalewa im usta
ta forma miłości
nie narusza istoty rzeczy
tak jest lepiej
gdy jesteśmy ogarnięci
płomieniem i głodem
modlimy się łatwiej
niż zazwyczaj.
Położenie rąk
nie leczy
pozwól zamglić się oczom
zasnąć dotykowi
przyjdzie potop
obmyje nielicznych
dziecko arki przywita gołębia
kiedy krwawisz
przypominasz różę
zerwaną przez ciemne słońce
położenie rąk nie leczy
leżymy zranieni
i święci
na plecach
piętno kaina
nowego przymierza
i starych uczuć
resztki
kwiaty.
Moje targowiska
są próżne
złożone jak szczęki
gryzą rękę przyjaciela
nie chcą ssać piersi matczynej
walczą
nie będzie tu zwycięzcy
ani zwyciężonych
patrzymy w głąb ziemi
wróżymy z jelit
z rozkładu i mierzwy
z tłuszczu i wojłoku
nie możemy upaść
ani zaniedbać niczego bowiem
jesteśmy wynajęci
na wieczność.
Czerwony ptak
nie doleciał do nieba
zabrakło mu sił
i pokarmu
gorący śnieg
nie zasypał nas ciaśniej
pozostaliśmy w środku
zawiei
łóżko serca
usypia i budzi
porcelana wabi
kwiatem wiśni
czerwony kogut
pieje ostatni raz
nie mów o miłości
nie trzeba.
Fiołki więdną
więdną i alpy
i kaukaz zamglony
nie ma stoków powłóczystych
zapiętych
na ostatnie kwiaty
proszę o litość
dla gór tych mieszkańców
zbyt długo próbują ucieczki
ratują dobytek
błądzą po pustych domach
wiem o nich więcej
niż o atlantydzie
wyjęto ich spod prawa
pamięci
przemijania.
To co jest czyste
czystym pozostanie
ogryziemy kości
przeczekamy klęski
po zagładzie
nie wyjdziemy
na lądy podmokłe
to co jest we mnie
wewnątrz pozostanie
po miłości
wypierzemy pościel
lepię z gliny
słodkie koguciki
człowiek też przemyka
pod palcami
to co jest grzeszne
jeszcze nie stworzone
bóg się waha
diabeł wkręca mięso
to co jest czyste
czystym pozostanie
po ponownym obrocie
rzeczy
słowa.
Złota płytka pod powiekami
rozsypuje się w proch
popielec
na wierzbach nowe bazie
głoszą chwałę naszą
jesteśmy ostatnimi mieszańcami
planety
– w tle rozsypane ciała
złota płytka pod powiekami niszczeje
– popielec ma swoje prawa
jak jaszczurki
gryziemy grusze dojrzałe
nie wierząc
w dusz naszych
obcowanie.
Strzały
spadają do nieba
łuk napięty
osuwa w ciepły wieczór
nie walczymy dłużej
zwyciężyliśmy dzień
i noc skomli u nóg
piękna była walka
wspaniałe zwycięstwo
nasze wąwozy
nie rozbrzmiewają już
echem
nikt nie atakuje podstępnie
barbarzyńcy odeszli
pozostawiając dziecko
które śpi spija krople
owija w bawełnę
miękkie słowa
sączy miód do dzbanów
zawieszonych wysoko.
Rozbitego lustra
nie można skleić
kaleczy palce
przechadza się po gościńcu
podtrzymywane przez ramę
pozostałą z czasów
kiedy rzeczy miały swoje imiona
a poeci kochali
na wpół umarłe kobiety
– świat nie przebacza
tym którzy go porzucili –
rzeczy wylewają się z kanałów
rdzewieją na hałdach
domagają wysłuchania
przypominają starego człowieka
który ssie suche drewno
twój wiersz jest poddaniem
zbyt długo na niego czekałeś
zbyt wysoko chciałbyś go
cenić.
Dlaczego mnie nie rozumiesz
jestem otwarty jak rana
jestem
dlaczego do mnie nie przyjdziesz
porzucony przez ciebie
ślepnę
dlaczego odrzucasz mnie tak łatwo
potrzebne są tylko dwa płaszcze
dwie miski soczewicy
dlaczego mnie nie rozumiesz
na wyciągniętej ręce
szumi piosenka
więc otwórz ramiona
póki jeszcze
jestem.
Koronacji nie będzie
nie udało się wykuć korony
zdobyć odpowiednich klejnotów
i o świętość pomazania
coraz trudniej
nie będzie też
wniebowstąpienia
pójdziemy tam chyłkiem
przez cmentarze za miastem
lub dół przypadkowy
pod lasem
nie będzie trąb grania
czyneli i surm zbrojnych
na chwałę
koronacji nie będzie
tylko ciernie coraz gęstsze
i chwasty bujne
o życiorysie
żebraczym.
Martwe skrzypce
owoce granatu
ptak bez wnętrzności i pierza
kryją w sobie
tajemnicę poznania
jakże odległą od muzyki sfer
i niebiańskiej harmonii
– niekiedy odczytuję z nich
ślady twoich warg resztki śliny
twój obraz i podobieństwo unoszę wyżej
kto czyim jest odbiciem
granat wybucha
rozrywa nas
giniemy piękni i nienormalni
skrzypce grają same
koncert wyzwolenia
kto czyim jest pocieszeniem?
Prorocy we własnym kraju
wieszczą obojętność
i stada motyli
widzę jak objawiają się młodożyj
jeden dzień
nie nadążają za słowami
które jak piana wydobywają się z ust
wściekłe i pogodzone
odrzuceni przez naturę
muszą wołać na pustyni
głośniej niż niebo i ziemia
jednocześnie.
Niekiedy narzucasz swoją wolę
– ogień opowieści
– garotta wzruszenia
potrzebne wam jest pocieszenie
pomimo cierpień
i próśb o najdłuższą mękę
lub o pomoc
w czasie miłości choroby
lub uwięzienia
przychodzicie bezszelestnie
poszukujecie serca
wyrywacie nam oddech
i nie wiemy kto katem tu jest
a kto ofiarą
kto przeżyje kolejny czas
odczytania.
Boisz się słów
zbyt znaczących
lękasz przestrzeni
i wymiarów czasu
kryjesz w oddali nie – znaczenia
tam jesteś
milkniesz pisząc wiersze
są coraz cichsze
nic się z nich nie rodzi
lubię kiedy prowadzą nas
w stronę codziennego
wydalania.
Nad klawiszami pył boski dym
dzisiaj nie gramy
dzisiaj śpimy ze sobą
oddajemy miłości
– drzazgi płoną szmaty gorejące lecą
aby wzniecić pożary popiół ciał naszych
gorejący diament
– piorun uderza dwa razy
pył nasącza leśną wilgocią
boski dym ulatuje
nie obawia mąk piekielnych
z bogiem lub
mimo boga.
Ciepły wiatr
i nie wiem kim oni są
jak giną
czuję obecność milionów
cierpię delikatnie
jestem nieczysty
mogą dotykać mnie
i zabijać ostatnimi ukłuciami życia
– ciepły wiatr łagodzi ból
przecież nikt nie pyta
kim oni są i dokąd idą
liczy się teraźniejszość
– nagły skurcz gardła
szelest stóp
żółty pokorny
a chciałem o woalu i firance
o fortepianie z nirwaną
nie udało się
nawet w łagodnej krainie
mojej wyobraźni.
Nastrojowa rzeka obezwładnia mnie
jak list na falach
który mówi:
muszę cię uwolnić i cień księżyca
cień rzucany przez drzewo
jak most ciemny wiadomy
tak płyniemy do nowego orleanu
słodki książę
i marcepanowa księżniczka
skuszona już i powolna
wilgotna jak kartka papieru
między palcami
jeszcze raz na falach świetliki
odblask naszego czaru
delta jak gitara z atłasu
muszę cię uwolnić
zabić miękkim nożem
gumową lalką cień węża
między nogami obezwładnia mnie
do nowego orleanu
jest daleko
rzeki mogą nie dopłynąć
zmęczone uwalnianiem
i raz jeszcze
i raz.
Tu gdzieś jest drewniana klatka
która mnie prześladuje
podnosi się
opada
zgodnie z pulsowaniem
księżyca
nie ukrywa niczego
dowodzi jedynie mojego istnienia
– to bardzo dużo
jeżeli jestem tak nierzeczywisty
– selene przychodzi
aby mnie pocałować
okryć chłodnym oddechem
zostawić krople śliny
na prętach suchych i wytrwałych
tu gdzieś jest drewniana przepaska
to bardzo dużo
jeżeli jestem nagi
istnieję wytrwale.
Rzeka mojego szaleństwa
płynie
niknie
jej spokojne wody
zachęcają do skoku
nie zanurzam się w niej jednak
ani nie czekam na cud
by przejście było łatwe
a brzegi nieruchome
piszę o odchodzeniu
kiedy wody odejdą
poród przyjdzie jak najszybciej
wiem że morze jest blisko
siły natury są tak wielkie
a papier tak słaby
rzeka mojego szaleństwa
nie ma źródeł
na twarzach naszych tren
na oczach daremność
płyniesz
nikniesz łamiesz
nieruchomą strzałę.
Jeden haust poezji
oddech
łyk powietrza
wchłanianie wszystkimi porami ciała
jak silniej można przeżywać
nasycać się
wnikać
wydzielać potem krwawym
czyżby on był poetą?
Kolce na języku
zmysły zawodzą
dusza obawia się
łąki zielonej
porastam włosiem w miejscach intymnych
niszczę piękno w zarodku
a ono jak perz jak strup
chce znowu wykwitnąć
świętymi księgami
muszę walczyć
pielęgnować kolce
wysuwać język
dusza sobie poradzi
ma tyle czułych miejsc
tajemnych przejść
i zamkniętych korytarzy
o nią się nie martwię
ale zmysły
ale kwiaty najdalsze.
Tak krucha jest noc
niepewny dzień
zmierzch nie rozgranicza
ani świt nie budzi
leżymy bezsenni i wielcy
zegar bełkoce
pod głowami kamienie
ciążą jak dziecko w łonie
odwróć się do mnie
weź mnie pod siebie
niech spłynę krwią
nie pierwsza i nie ostatnia
dziewica i dziwka
grota zapomnianych kroków
ciało nie rozgranicza
duch nie pobudza już nas
odartych z uczuć
pogryzionych przez psy
bezsenne
i wielkie.
Coraz mniej jest skreśleń
wchodzę do inferna
i wychodzę nienaruszony
dotykam absolutu
jest ulotny i bezwonny
przeważnie jednak
grzebię w odpadkach
w składach rzeczy porzuconych
moja pewność ma trwałe podstawy
wiele lat samotności
próżne słowa
wchodzę w ciebie
i wychodzę nienaruszony
wiem że jesteś ulotna i czysta
dlatego myjemy się uważnie
i sennie
przed miłością i po
moja pewność wynika z obserwacji
codziennej
uważnej
absolutnej.
Weronisi
Królestwo twoje
nie ma końca
jak dzień o błękitnych oczach
jak przelot ważki
kiedy poruszasz berłem z cukru
galopują koniki
o słodkich kopytkach
na karuzeli lusterka
odbijają
lusterka
bez końca biegnie wiewiórka
rudy las
zaplątany w modrzewiu
kiedy poruszasz rączką
igły stają się lżejsze
i nie wiem
co znaczyć ma płacz nasz
powszedni.
Oddychałem już
tymi słowami
– były lżejsze
ich smak zielonego daktyla
oddychałem już tym powietrzem
– wonny eol
parafina z mydłem
świece gasną
– powrót jest trudniejszy
niż myślałem
zmartwychwstanie nie zawsze
przynosi właściwe efekty
niekiedy czynione zbyt szybko
zawodzi
prześladuje nagich i bezbronnych
wobec zbyt dojrzałego nieba.
Te krople
wir kosmiczny
i przepaść
jak pięść rozbita
pięścią
odurzony mięsem i chorobą
pogrążam się w piasku
jak goya
ja – mieszkaniec miasta
nad rzeką o kamiennym prądzie
uspokajam rozum
błagam demony
by przyszły
wypiły te krople
skrzydła
zamknięte.
Śnieżny pył
mój ból
porzucony na grudzie
mój ból
rozdeptany butami
które unoszą was
w stronę granic nieznanych
gdy ja zostaję
rozsiewam pyłki
największego kwiatu
czekam aż urodzi się matka
nasz ból chcę powierzyć
ziemi.
Trud istnienia
zażywamy jak narkotyk
o podkrążonych oczach
– ciemne znamię na twojej skórze
pośród kryształów
które dźwięczą i są czyste
boski geometra już o to zadbał
aby nie było wśród nich
fałszywych kamieni
ani soli zbyt gorącej
słonej jak łza
która nie znajduje miejsca
pod powieką
samobójcy i kata
tak podobnych
jeżeli spojrzymy na nich
z tej samej strony
lustra.
Tak płynie
płynnie
pochody potoki
pojęcia
deszcze czekają
na suszę
błękitny nerw uderzył
plączemy nitki
wrzeciona
ukłucie nie boli
sen o tragedii
zaczyna się bez aktorów
może dopłyną łapiąc oddech
coraz trudniejsze są
monologi
sceny balkonowe
i trudniej niż to było dawniej
jest czekać na widownię.
Kobiety tęsknią
oczekują na śmierć i piekło
lub zbawienie i niebo
wszystko jedno
kiedy osuwają się wolno
wzdłuż nierównej powierzchni
napinamy drzewo wielostrunne
jego jęk o wezbranych wargach
jego skowyt o śliskich podeszwach
kobiety tęsknią
oczekują na złoty pył
napój cienisty
rzekę brylantyny
czyżbyśmy nigdy nie istnieli
byli sztuczni
poruszani na palcach?
Rzeczy dojrzałe
dojrzewają powoli
żółty chrystus
tobiasz zielony
patrzę na gałęzie drzewa
na błękitnego anioła za oknem
i kto to może sprawdzić
nie mogę dotknąć
nie mają ran
patrzę z wysoka
kto to może wiedzieć
czy patrzę
czy tylko widzę.
Martwa natura nie może ożyć
nie można mówić
o życiu wewnętrznym
jabłka albo stołu
nurtuje ją jednak
potrzeba ruchu
upadku lub przemienienia
w inny wymiar
tak bawię się nią jak nożem
– nóż też jest i może za chwilę
upaść –
pomóż mi nie być martwym
wobec przedmiotu
o nieustalonym pochodzeniu
pomóż mi
mówię do ciebie
który oświetlasz nas
światłem świecy
i czujesz
jak razem martwiejemy.
Trochę za późno
jabłko czerwone
czerwone jabłuszko
trzymam cię w rękach
dojrzewasz pod palcami
na pluszowym fiolecie kanapy
wcześniej nie było tu nikogo
puste pokoje
i ich urok nieziemski
drży światło pod oknami
opowieści rodzą się nieustannie
nasza historia
jeszcze się
nie zaczęła.
Mój świat niknie
lekcja pokory
dopiero nas czeka
coraz mniej
jest mi wolno uczynić
lampy gasną
przejścia są niemożliwe
przenikanie nie udaje się ostatecznie
ucząc się poezji
występuję przeciwko sobie
paradoks pokornych słów
lęku którego nikt nie posiadł
występny.
Trójkąt ryb
w zielonym szkle
wąski jest czas
i falowanie nieba
nie ryzykujesz niczego
patrzysz jak śmierć zabiera
jak gips kruszeje
ławica milknie w powietrzu
trudno jej nie utonąć
w tej kałuży.
Egzekucja została odłożona
róże kwitną
gałęzie prężą niespokojne ramiona
lustro mówi prawdę
czekam na powrót życia
na oceany wypełniające brzegi
falą niepokoju
na żaglowce płynące razem z tobą
wyzbytą wstydu
w podmuchu wiatru
i tylko płatki kwiatów
i tylko ciernie nagie
mogą powstrzymać nas
od wejścia w siebie
pozostania pod ogromnym żaglem
pod powłoką cienką
jak uderzenie bicza
egzekucja została odłożona
to wiele wyjaśnia
nawet miłość
lub podobnie banalne słowa.
Oczyszczający powiew
liny na których możemy błądzić
powietrze zamknięte duszne
w resztkach papieru i szmat
mówią o sztuce wysokiej
o bohaterach i bogach
zapowiadają powrót do ojca i syna
do blednącego ducha
oczyszczający oddech bluźnierstwa
pozwala przetrwać mękę ognia
i torturę wody
wystarczy wąska przerwa
byśmy podnieśli głowy
jeden łyk chłodu
strumień zimna
aby myśl biegła w stronę tajemnicy
trójcy bez względu jak to nazwiesz
porządek musi być
nawet w naszym państwie
herezji.
Pełni miodu
brodaci mężczyźni
naga pierś zanurzona pod wodą
wolny ruch sowiookiej ateny
i mądrość która wyszła z morza
mediterraneo
tam jestem zawsze
odległy i święty
brodzę w lagunach
wysp porzuconych o świcie
pełni miodu
kędzierzawi mężczyźni
pod stopami
mamy dłonie kobiet
które wiodą nas
tak jak ty nas wiedziesz
mediterraneo
głębia nasza
i nasze szaleństwo.
Nasze drzewa
co stało się z nimi
kto je ściął
i spalił nieuważnie
tyle słów
tyle strzał wysłanych
jak za ręce ująć
bez ich cienia
nasze drzewa płyną ponad wodą
mają z brązu wykute korzenie
mogą zranić nieuważnych drwali
mogą przeżyć
kiedy my umrzemy.
Nie wszystko akceptujemy
dzieci o trzech głowach
ptaki pozbawione śpiewu
niebieskie szkiełko rozbite o ścianę
czeka na swoją bastylię
kasztany mają wiele owoców
nie wszystkie wzrosną na szczęście
cień przebiega pomiędzy drzewami
przerasta moją wyobraźnię
coraz więcej rzeczy
jest od niej większe
szkiełko czeka na zmartwychwstanie
kiedy już nie będzie nieba ani piekła
nie będzie nic
pod nami
rzeczy
rośnie kurz
opuszczony.
Poeci pragną
głosek wyrytych w skale
i słów splecionych w jedno
poeci mieszają napoje
z powoju i mięty
lubczyku i cykuty
piją powoli
zapominają dostojnie
grymas zniecierpliwienia
kiedy idziesz drogą
po co przyszedłeś
jeżeli jesteś tak prawdziwy
po co niepokoisz nas
śpiących nad falami
w gronach gniewnych
spragnionych.
My złote pszczoły
karmione cukrem na siłę
wydzielamy słodycz silniejszą
niż gorycz ludzi
niż łąki śmiertelne
nad nami lepka ciecz
nie pozwala odlecieć tym
którzy w milczeniu
karmią nas od rana
– jak poznać jak dowiedzieć się
kto stoi po drugiej stronie słowa –
tak traci się zdolność tworzenia
pyłu i drzew
i kwiatów przejrzystych
nad ranem.
Drążę język
opuchnięty rozdarty
jak ramiona krzyża
gwóźdź w nim tkwi
idę dalej
rozkład postępuje
szybciej niż światło
od gwiazdy podwójnej
dalszy
zanikam
poszukuję złota i chmurnego oblicza
pozostaje grymas ust
ciała przekwitanie
poszukuję wody życia
oczyszczenia.
Bóg długiego życia
ma głowę wydłużoną w dzieciństwie
inni bogowie szczęścia
lubią go bardzo
gryzą te same pestki dyni
i miękką lakę
bóg złej śmierci przypomina starca
z językiem wyschniętym od pragnienia
inni bogowie zła
boją się go bardzo
przechodzą jak najszybciej
aby nie widzieć martwej skóry
mój bóg zasypia o północy
nie wiem co mam mu powiedzieć
jak go pocieszyć w czasie snu
przewraca się na drugi bok
myśli o kobietach
o ich otwartych ciałach
jest pełen herezji
i buntu przeciwko sobie
niekiedy wymyśla wyznawcę
na obraz i podobieństwo
ale wie
że jest to niemożliwe
dlatego gwałtownie wchodzi w kobietę
i nie chce się ponownie
narodzić.
Układanka
z gołębiego serca i krwi wilczej
nie może się udać
kaleczy widnokręgi
niszczy stada
zakłóca wewnętrzny rytm ławicnaśladuje boga
w jego najlepszym momencie
kiedy próbował ułożyć całość
z przypadkowych dni stworzenia
– pamiętam o niepowodzeniu panteistów
znam dogmat osoby
podział na ducha i materię –
układanka ze snu i strzelca
który przyszedł z gwiazd
udaje się
mimo sprzeciwu mędrców
gołębie serca krwawią
wilki łagodnieją w pół słowa
krótki żywot mędrca
dopełnia się
goryczą.
Wierzby tamtego lądu
nie płaczą
osiki nie drżą
poruszane przez strach
ludzie pamiętają
swoich dobroczyńców
los nie niweczy tam życia
piszemy o chłodnej płachcie
na rozpalonym czole
o tęsknocie
zamienionej w ziarna grochu
które rozsiewane
przez zielone rynny pękają
kwitną
pachną aromatem
o ukrytej na zawsze treści istotnej
cierpienia.
Umyłem ręce od grzechu
umyłem twarz od maski
stałem się bezbronny
lecz potrafię nadal
ukrywać się przed wami
wiązać bandaże
spinać klamry
na przegubach dłoni
– niewidzialność zobowiązuje
do nieustannego stroju
do szelestu
kiedy idziemy –
hałas zwabia widzialnych
prowadzi do współczucia
wtedy zabijam
mszczę się
aby móc umyć ręce
obmyć twarz
po wysiłku.
To jest ostre
i to jest okrutne
wbija się pod paznokcie
w sposób który każe
porzucić nadzieję
– taniec obronny
tak pełny i gorzki
jak zgniła pomarańcza –
to jest mokre
i to jest śliskie
uderzamy rytmicznie o ziemię
tryska krew
damy w białych sukniach
zostawiają ślady
najdelikatniejsze
to jest proste
i to jest piękne
tym bardziej
że nigdy się nie skończy
jak my
jak gwiazdy nasze.
Palmy i nasz bóg
bóg pod palmami
poszukuję wody
bóg pije z ręki
jest spragniony żywego słowa
owoce rosną wysoko
pustynia narasta między nami
bóg jest szczęśliwy
nareszcie zrozumiał człowieka
będzie odtąd bardziej ludzki
nie ulegnie przemocy świętości
palmy rzucają cień
bóg nie rzuca cienia
jest przezroczysty
widać w nim jedynie
krople wody
i nasze człowieczeństwo
jak wolno nikną
wysychają.
Fontanny purpurowej mgły
i ja
konkretny
nieskończony
tryskam pianą
z której narodzisz się
tuż przy brzegu
i w której utoniesz
w czasie modlitwy o deszcz
zabraknie nóg rąk i bioder
nie będzie sił
aby ukończyć dzieło
doskonałe
miłości.
Chłodne powietrze owiewa twarze
trzepoczą się mgły nocy
uścisk ćmy
w pajęczynie
chłód gwiazd
to jest przezroczyste i dźwięczy
nasze życie
zaplątane i święte.
Zwrócony w stronę południowego słońca
czekam na słońce północne
czekam aż przyjdzie on
współistotny
i podzieli dwoje bliźniąt sarnich
pomiędzy spragnionych
rozda wilgotny miąższ
podziemnych rzek
zwrócony w stronę
wschodniego słońca
– wiem że zachód powtarza wschód
i jest jego odbiciem –
jak dam sobie radę
jak poradzę z grzesznymi
z czterech stron
innego świata?
Jeszcze tu nie umarłeś
umarłeś już za lasem
i za wodą
tutaj jeszcze nie tylko tam
nie wcześniej i nie później
w odpowiednim momencie
już miesiąc wzeszedł
i ktoś tam klaszcze
ale nikt przecież nie czeka
za borem
dzień jest dla zakochanych
obumieramy nocą
tamte śmierci
wiążą włosy
drzewa umówione
nie spotkają cię więcej
ani bóg ani szatan
będziesz sam
coś za coś
coś przeciwko czemuś
jak zawsze
nieprzetłumaczalne.
Narzeczeni w tej głębokiej czerwieni
na sobie
pod sobą
obok siebie
w niebie
rosną poziomki i maki
zmęczyliśmy się ciałem
jak kiedyś
jak w czasach pierwszych
tamtych
takich.
Wszystko ulega oczyszczeniu
w ogniu i powietrzu
salamandry błądzą
elfy płoną przedwcześnie
przenikamy smugę
któryś raz z rzędu
nasze ręce są czyste
rany zasklepiają się
dziewictwo powraca
niepokalane
tylko na obrzeżach
resztki chwasty
nie donoszone płody
kraj rodzinny
jak pierwsze kochanie.
Pola las
gubię się
odchodzę
tam muszą być łąki
z duszami zagubionymi
nad ranem
pismo które ciepły wiatr owiewa
czułe
odnalezione zbyt późno.
Pelikan łapie oddech
krople krwi
nastroszone pióra
w krzyżu zbawienie
ptaki odlatują jesienią
i powracają wiosną
anioły chodzą po miedzyi z
bierają martwe pisklęta
ich twarze niczego nie wyrażają
czekamy na deszcz
który wszystko spłucze
do kości.
Wielka burza
jej siła chce mnie zabić
wielki las
jego siła ponad śladami
wielka miłość
przechodzi obok
ma gołębie oczy
piersi opięte chmurą
drzewa i ptaki milkną
kłaniają się do ziemi
żyją kolejnym życiem.
Taki czas
umierają wszyscy
i jezus chrystus
i inni mniej znani
nie ma świętych niewiast
nie przyszedł niewierny tomasz
nie ma nikogo
tylko skowronki wysoko
na niebie
mają swoje
piętnaście minut.
Ciepły wieczór
złocone zachody
i beż
trochę tombaku
– jak zawsze sztuka opisu –
ciepły wieczór
spleciony różaniec
kochamy się na księżycu
który pobladły
jak do modlitwy
przychodzi noc
jak zawsze
dłonie złożone
wargi wyblakłe
opis lśni
jak zawsze
odbitym światłem.
Wracamy niebem wysokim
i wszystko jest ponad nami
na ziemi
nic nie zostaje
trwamy poniżeni
żarliwe płótna płoną
pali deszcz
jak ogień
chłodny i wykwintny
tym razem serce umarło
rozum zasnął
tak jest lepiej
bez bólu
i zwątpienia.
Ulepione kule
nie widzą nas na papierze
japonia z wiśni –
próba koloru
przed następnym wschodem
garną się psy
i okien zamykać nie trzeba
kraj jest tak daleki
aż po drzewa
które przychodzą zabić makbetów
wyspy przybite nieostrożnie
do ścian.
Wieziemy w górę stado łabędzi
rzeka ugina się pod nami
aż do buta morza
aż do niepamięci
odrywamy oczy
w górze puste promienie
liżemy trochę cukru
one jak zawsze są nieme
biorę serce jak na obrazie
broczy z papieru tętni
podróż wymyślona jak wszystko
głośna i barwna
jak zawsze
aż umilkniemy.
Widok z okna
przynosi parę żagli
gdzieś w tle ludzie
sączący powoli piasek
niesiemy skorupy muszli
jakbyśmy odchodzili
od patrzenia
do pokoju w którym palą się karty
płomienie obnażają damę i króla
błazna gorejącego
wraz z nimi.
To będzie droga piaszczysta
i koła zanurzone w niej
przesypujące kurz i pył
który z wąwozu
aż do nas łaskawie
matko boża łaskiś pełna
i koń siwy ślepy
na jedno oko
z chomątem wytartym
pod słońce i pod wiatr
spokojnie jedziemy
i nie wiem kto jedzie z nami
ale droga letnia
z zapachem ziół skrzydlatym
pszczołami odurzeni gorącem
i koła zanurzone w niej
coraz wolniej
proszę boga o trwanie
o ewę która mnie skusi
i tak zostaniemy już
nie wypędzeni
i nie nadzy
ślepy koń trafi sam
dotykiem kopyt
który słyszę wyraźnie
podążamy pożądamy
coraz wolniej i
wolniej
pod słońce i
pod wiatr.
[1] 2007, Biblioteka Wrocławskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich
seria Z kołatką, XVI (4)